Zwierz od niedawna ma pewien nowy zwyczaj. W środę kiedy bilety są tańsze (w Cinema City) wybiera się do kina w okolicach godziny 22.Oczywiście dla większości ludzi to zdecydowanie za późno na seans, ale dla zwierza to idealny moment. Nie ma tłumów, a czas spędzony w kinie to zwykle czas który zwierz poświęca na bezsensowne łażenie po Internecie. I nawet bilety kosztują o połowę mniej. Tym razem zwierz jednak trochę swojej wyprawy na Second Best Marigold Hotel trochę pożałował.
Zwierz przyzna że wątek pracy bohaterki granej przez Judi Dench jest chyba najfajniejszy – szkoda że zaniedbany
Pierwszy film – Hotel Marigold był jednym z pierwszych – w nurcie dość prężnie rozwijającego się kina, które można byłoby nazwać komedią geriatryczną. Pomysł jest prosty – skoro wybitni aktorzy kina – zwłaszcza brytyjskiego – się starzeją to zamiast przestać oferować im ról należy postarzać bohaterów i opowiedzieć o nich nowe historie. Oczywiście nie jest tak, że wcześniej takie komedie nie powstawały (dobrym przykładem jest Lepiej Późno niż Później) ale tym razem chodziło też o pokazanie widzom kilkorga bohaterów. A że sił aktorskich w Wielkiej Brytanii nie brakowało a Indie zawsze są piękne powstała produkcja może nie idealna ale przyjemna. Głównie dlatego, że proponowała widzom piękną wizję życia w którym nigdy nie jest za późno by zacząć od nowa. Bohaterowie wyjęci z ponurej Anglii i przeniesieni do barwnych Indii znajdowali sobie życiowe cele – od pracy po uczucie. Nie ważne czy człek młody czy stary dostrzegał w tym miłe przesłanie. Nic dziwnego, że film okazał się sukcesem i pojawiła się jego kontynuacja.
Zwierz powie szczerze film z Maggie Smith jest lepszy od filmu bez Maggie Smith
Problem polega jednak na tym, że o ile pierwsza część opowiadała nam historie bardzo różne o tyle kontynuacja sprowadza wszystko do wątków romantycznych. I tu pojawia się problem – o ile rozpoczęty jeszcze w pierwszym filmie wątek granej przez Judi Dench Evelyn i jej nieśmiałego (i odwzajemnionego) uczucia do granego przez Billa Nighy Douglasa jest sympatyczny, o tyle wszystkie pozostałe sprawiają wrażenie ciągniętych trochę na siłę. Twórcy dwoją się i troją byleby tylko wszystkim bohaterom ładnie poznajdować romantyczne pary i robią to nie bacząc czy ich pomysł ma jakikolwiek sens. Co oczywiście oznacza, że w filmie pozostaje niewiele miejsca na to co czyniło pierwszy Hotel Marigold tak uroczą historią – czyli na opowieść o dostosowywaniu się do nowego życia, szukaniu dla siebie nowych szans czy może w końcu godzeniu się na to kim się jest. Postać grana przez Judi Dench jest bez porównania ciekawsza wtedy kiedy się targuje i rozwija w biznesie handlu tkaninami niż wtedy kiedy jest zmuszona po raz kolejny rozważać czy iść za głosem serca. Zresztą w ogóle w filmie strasznie brakuje nowych bohaterów – pojawiający się Amerykanin grany przez Richarda Gere zostaje dorzucony tylko po to by a.) mógł się zakochać b.) Twórcy mieli puentę niezbyt udanego wątku. On sam w ogóle się nie zmienia i nie ma tego co było urocze w części pierwszej – uczenia się nowego życia.
Zdaniem zwierza byłoby dużo lepiej gdyby było mniej wątku właściciela hotelu
Zresztą przez cały film zwierz miał wrażenie że najbardziej twórcom zabrakło kogoś kto wyrzuciłby im zbędne wątki. Ot np. przez cały film mamy problemy głównego bohatera – Sonnego (Dev Patel) z rozwojem swojego biznesu. Twórcy wrzucają do tego wątku wszystko i nawet jeśli na początku filmu był ciekawy to pod koniec jest straszliwie irytujący Zwłaszcza że np. wątek kłótni z narzeczoną jest zupełnie zbędny i nawet twórcy nie mają za bardzo czasu się nim zająć. Podobnie jak teoretycznie (bo niestety nie w praktyce) wątkiem z jednym z bohaterów któremu wydaje się, że zlecił morderstwo swojej żony. Rzecz która najwyraźniej rozbawiła scenarzystów ale na ekranie wypada blado i strasznie sztucznie. Zwierz nie do końca też rozumie po co sprowadzano do filmu z powrotem Penelope WIliton skoro twórcy kompletnie nie są zainteresowani jej postacią. I choć jedna z jej scen jest niesłychanie ciekawa, to brakuje jej jakiejkolwiek puenty. Podobnie jak obecności w całym tym filmie Tamsin Greig. Aktorka jest w wielu scenach ale tak naprawdę to nie ma za bardzo co grać i to jak bardzo jest niewykorzystana jest trochę irytujące dla widza.
Problem polega na tym, że film ma doskonały punkt wyjścia do filmu obyczajowego i dość średni do komedii romantycznej
Przede wszystkim jednak w tych wszystkich miłosnych i nie miłosnych przepychankach znikają gdzieś Indie. Jasne Hotel Marigold to film nieco kolonialny i chętnie czerpiący ze stereotypów, ale cały czas odnosi się wrażenie, że poza pocztówką nie ma tu miejsca na żadną refleksję nad otaczającą bohaterów przestrzenią. W jedynce widz mógł podobnie jak bohaterowie poczuć kontrast między ich starym a nowym życiem. Tu nie ma tego efektu. A ponieważ po kilku miesiącach w Indiach nasi bohaterowie czują się już doskonale to nie ma żadnych kulturowych problemów, wszystko jest w porządku i całe Indie stają się jakimś takim kolorowym tłem, które jednak nic nie wnosi do życia bohaterów. Zwierz nie wie zresztą do końca jak się do tego odnieść – zwłaszcza biorąc pod uwagę jak strasznie denerwuje zwierza Sonny, który jest napisany wedle takiego stereotypu hinduskiego przedsiębiorcy paplącego trochę bez sensu.
Zwierz nie wie co Richard Gere robi w tym filmie. On chyba też nie za bardzo wie
Oczywiście filmów tego typu nie ma bez aktorów. I tu ponownie zwierz ma wrażenie, że twórcy kompletnie się pogubili. W całym filmie są tylko dwa bezpośrednie dialogi między Judi Dench i Maggie Smith – oba doskonałe i oba przepełnione czymś czego się nie da nawet zagrać – świadomością, że oglądamy dwie aktorki, które znają się od wieków i obie zbudowały swoje aktorskie kariery obok siebie w świecie angielskiego teatru i filmu. Ta cudowna wymiana zdań w której Maggi Smith wypomina Judi Dench że jest od niej starsza i mądrzejsza (w istocie aktorki rzeczywiście jak w filmie dzieli ledwie 19 dni różnicy przy czym starsza jest Judi Dench) to ma się wrażenie jakby nie pierwszy raz prowadziły podobny dialog. Zresztą obie aktorki radzą sobie doskonale. Judi Dench wygląda fenomenalnie w tych wszystkich paszminach i hinduskich ciuchach – nie trudno nam uwierzyć w jej Evelyn i wszystkie jej rozterki. Z kolei Maggie Smith gra oszczędnie ale np. kiedy wychodzi z gabinetu lekarskiego to nic nie mówiąc streszcza nam połowę filmu. Zresztą co ciekawe – Maggie Smith potrafi na ekranie pokazać więcej emocji niż ma zapisane w dialogach więc kiedy nic nie mówi to dogrywa między kolejnymi dialogami jakieś trzy czwarte swojej postaci.
Zwierz wyobraża sobie cudowną wersję filmu złożoną wyłącznie z dialogów Judi Dench i Maggie Smith
Nieco gorzej wypadają panowie. Bill Nighy jest uroczy, nieporadny i nieco zagubiony. Zwierz by się rozpływał gdyby nie fakt, że ostatnio Bill NIghy ciągle jest uroczy nieporadny i zagubiony. Co nieco osłabia jego rolę, która jednak jest bardzo przyjemna. Richard Gere dał się namówić do występu w filmie ale właściwie nie dostał w zamian roli. Kręci się i pojawia to tu to tam, chce pisać i wygłasza najbardziej kiczowatą mowę nad romantyczną kolacją od dawna. Ale do obsady nie pasuje. Zwierz nie wie dlaczego – być może jednak mimo wszystko brakuje takiego promieniejącego od angielskich aktorów dystansu do starzenia się. Trudno się dziwić – podczas kiedy angielscy aktorzy dostają nowe scenariusze kino amerykańskie woli szukać nowych aktorów. Zwierza denerwuje też w filmie Patel ale nie dlatego, że jakoś wybitnie źle gra tylko dlatego, że jego bohater po jakichś dwudziestu minutach robi się strasznie irytujący. Podobnie zresztą jak Ronald Pickup i jego bohater Norman który ma chyba służyć za jakieś comic relief co byłoby bardzo dobrym pomysłem gdyby jego działania były zabawne.
Taki film o dwóch ironicznych staruszkach. Proszę zróbmy coś takiego.
Film cierpi też na jeszcze jeden problem. Są w nim momenty które zupełnie nie mają sensu nawet nie narracyjnie co tak z punktu widzenia ustawienia sceny. Oto np. bohater pojawia się w jednym miejscu by odnaleźć swoją matkę. Nie wie gdzie ona dokładnie jest. Szuka jej mało intensywnie, nie krzyczy nie daje w żaden sposób poznać, że chce poznać miejsce jej pobytu. A jednak po chwili matka przychodzi, znajduje syna, ma z nim krótki dialog i odchodzi. Nie mamy zielonego pojęcia jakim cudem matka wiedziała, że spotka syna akurat w tym miejscu i czasie. To jeden z licznych przykładów na dość niedbałe pisanie scenariusza, gdzie bohaterowie raczej pojawiają się tam gdzie w danej chwili chce ich zobaczyć reżyser niż rzeczywiście mają jakieś uzasadnienie by być w danym miejscu. Najgorsze w Second Best Marigold Hotel jest to, że gdzieś tam był dobry film – gdyby wyciąć część wątków a część rozszerzyć – chociażby ten w którym bohatera Judi Dench okazuje się całkiem niezłym handlowcem. Gdyby twórcy pozostawili cokolwiek wyobraźni widza – bohaterka grana przez Maggie Smith jest wręcz dobijana koszmarnym monologiem który napisali jej egzaltowani scenarzyści. Gdyby twórcy naprawdę wprowadzili do tego świata jakieś nowe ciekawe postacie i pokazali nam jak one (z pomocą starszych rezydentów) odnajdują się w tym świecie. Gdyby w końcu nie zdecydowano napisać się – trochę na siłę – komedii romantycznej w której wszyscy bez wyjątku (prawie) znaleźć muszą miłość i szczęście – nawet wtedy kiedy zdecydowanie ciekawiej byłoby gdyby –mając nareszcie czas – postawili przede wszystkim na siebie.
Twórcom przydałoby się sprezentować nożyczki do dorzucają nowe wątki trochę bezmyślnie
Zwierz przyzna szczerze, że oglądając Second Best Marigold Hotel miał kilka momentów w których pomyślał, że zazdrości brytyjskim aktorom tego że mają kino w którym mogą grać aż do samego końca swoich wielkich karier. Uśmiechnął się kiedy ktoś cytował Judi Dench Tennysona (bo ona sama cytuje Tennysona w Skyfall), a nawet kilka razy się zaśmiał. Być może nawet gdyby miał podsumować całe kinowe przeżycie stwierdziłby, że nawet męczący film z Maggie Smith i Judi Dench bywa zdecydowanie lepszy niż film bez Maggie Smith i Judi Dench. Nie mniej jeśli w najbliższym tygodniu macie jakiś wolny wieczór to na waszym miejscu zwierz jednak nie rzucałby się do kina. Zwłaszcza że naprawdę to jeden z tych filmów który niesamowicie zyskuje na tym, że siedzicie w domu, pijecie wino i macie z kim pogadać w czasie nudnych scen i obowiązkowego numeru tanecznego.
Ps: Zwierz popełnił wpis o Tomie Hardym – jeśli chcecie możecie go przeczytać TUTAJ
Ps2: W ostatnim tygodniu zwierz był trzy razy w kinie i raz w Operze. Jak nic wyrobił sobie kulturalną normę na tak długo, że teraz chce spokojnie gnić przed telewizorem.