?
Hej
Kiedy ostatnim razem widzieliście Titanica. Nie, nie chodzi zwierzowi o ten coroczny, świąteczny, seans Titanica kiedy Polsat funduje go nam w dwóch częściach, gdzie w pierwszej mamy film obyczajowy a w drugiej tonie statek. Nie chodzi też, o ten odbywany raz na jakiś czas seans z przyjaciółmi w czasie, którego wszyscy życzą Leonardo DiCaprio szybkiej i bolesnej śmierci, a co bardziej wykształceni popkulturalnie wskazują kopiowane potem w popkulturze motywy czy zdania ( zwierz musi powiedzieć, że jest pod wrażeniem ile zdań funkcjonuje samodzielnie w popkulturze), które stały się memami. Nie, zwierz pyta was kiedy ostatnim razem widzieliście Titanica film Jamesa Camerona, który zarobił najwięcej ze wszystkich produkcji ( do czasu kiedy Cameron wcisnął nam wszystkim Avatara), zdobył 11 Oscarów i stał się absolutną międzynarodową sensacją. Otóż zwierz może wam powiedzieć, że choć był w kinie na Titanicu, kiedy pojawił się tam po raz pierwszy w kinach, to tak naprawdę ten film, o którym tyle się nasłuchał zobaczył dopiero wczoraj.
Zwierz nie kłóci się, że Titanic to film boleśnie sentymentalny ale czy zawsze musi to być wada
Tak moi drodzy, kiedy zwierz był pod koniec podstawówki, trzy godzinny film o tonącym statku ( wątek romantyczny wysoce zwierza nie interesował – zwierz od tamtego czasu zmiękł), okazał się dla niego po prostu za długi, do dziś zwierz przechowuje w pamięci, że Titanic był jednym z pierwszych filmów, na których zaczął się rozglądać po sali ( niebezpieczne zjawisko, nigdy potem zwierza nie opuściło). Ale nie tylko o to chodziło – kiedy Titanic po raz pierwszy wszedł na ekrany, oglądało się go mniej więcej tak jak Avatara – pod olbrzymią presją – żaden film takiej presji nie jest w stanie wytrzymać, zwłaszcza kiedy idzie się na niego wiedząc, że polubienie aktora grającego głównego bohatera jest passe ( przynajmniej w środowiskach zwierza). Ale teraz kiedy zwierz zdecydowanie nie nudzi się na trzygodzinnych filmach, oraz ma świadomość, że Leonardo DiCaprio jest jednak kimś więcej niż Robertem Pattisonem starszego o kilka lat od zwierza pokolenia, film ten ogląda się zupełnie inaczej. I co zaskakujące – okazuje się, że wielka tajemnica dlaczego Titanic stał się filmem nad filmami nie jest już tak zaskakująca. To po prostu bardzo dobry film. Serio.
To jest prawdopodobnie jedna z najzabawniejszych rzeczy związanych z kręceniem Titanica jakie zwierz kiedykolwiek widział
Po pierwsze zacznijmy od tego, że jest to widowisko zachwycające zarówno w swojej warstwie wizualnej i o dziwo emocjonalnej, zarówno przed jak i w trakcie katastrofy. Zwierz, który widział film dobre kilkanaście razy ( zwierz zazwyczaj wyłącza w chwili kiedy statek spotyka się z górą lodową i udaje, że oglądał zwykłe romansidło, które dobrze się kończy) siedział na filmie tak jakby widział go po raz pierwszy. Co więcej słysząc reakcje widowni ( a widownia składała się przede wszystkim z młodych ludzi, którzy przyszli się pośmiać) zwierz odkrył, że atmosfera udzieliła się wszystkim. Ci, którzy śmiali się przy pierwszych minutach filmu i słynnym ” I’m the King of the Word”, siąpali nosami gdy tłukła się nie używana nigdy zastawa, gdy kapitan ginął na mostku czy gdy orkiestra grała do końca. Zresztą, zwierz po raz pierwszy od dawna, widział autentyczne, powszechne ocieranie łez po końcu seansu – tak jakby wszyscy ci sceptycznie nastawieni widzowie zapomnieli, że już kiedyś widzieli ten film i przyszli do kina tylko dla draki. Zwierz nie jest szczególnie emocjonalny, ale jego sentymentalna strona, także odzywa się pod sam koniec filmu, kiedy wrak odzyskuje na moment dawną świetność. Pewnie dlatego, że zwierza zawsze wzruszała koncepcja, że po śmierci człowiek raczej spotyka się z tymi, których stracił po drodze, więc jest to zawsze doświadczenie na poły smutne na poły radosne. Ale jak zwierz mówi – to kwestia jego osobnych sentymentalnych zapędów. Inni wzruszali się zapewne mniej filozoficznie ( choć kto ich tam wie)
Widzicie kiedy ogląda się film można na chwilę zapomnieć o niesłychanej ilości memów z tym tekstem latających po internecie
Odkładając jednak sentymenty na bok – Titanic to świetnie napisany film. Właśnie – napisany – zwierz nadal jest pod wrażeniem, o ile lepszy jest to scenariusz od następujących po nim wielkich przebojów. Jeśli ogląda się film w skupieniu, można dostrzec kilka cech, których nie znajdzie się w gorszych produkcjach. Och choćby na przykład fakt, że gdy główni bohaterowie znikają na całe wieki z ekranu ( a tak się w pewnym momencie dzieje) wcale nie odczuwamy pustki. Więcej – scenarzystom udało się nakreślić nie tyle zbiorowego bohatera – „pasażerów Titanica” ( choć on też występuje – raczej pod sam koniec) ale całą gamę postaci, na które patrzy się z przyjemnością. Zwierz uwielbia niesłychanie szlachetnego konstruktora statku, człowieka, któremu widz natychmiast wybacza, zatapialność „niezatapialnego” Titanica, świetnie zagrany jest kapitan ( Bernard Hill, który niestety teraz jest królem Rohanu, ale za to w jego filiżance na 100% pływa cytryna *) i oficerowie. Zwłaszcza oficerowie – bardzo między sobą zniuansowani wzbudzili podziw w zwierzu – te drugo czy niekiedy trzecioplanowe role ( świetny Gugenhaim, który postanawia umrzeć we fraku jak gentlemen) sprawiają, że Titanic ani na moment nie staje się filmem bez bohatera. Nawet wtedy kiedy Jack zamarza na śmierć, a Rose dryfuje na kawałku drewna ( zwierz wcześniej nie dostrzegł sceny, w której Jack też próbuje się na nie wpakować ale drzwi jednak idzą wtedy na dno **) bohaterem staje się na chwilę mówiący z cudownym Walijskim akcentem ( jak to możliwe że dopiero teraz zwierz zauważył, że gra go sam Ioan Gruffudd czyli filmowy Homblower) jedyny szlachetny marynarz. Jednak chyba największą perełką, jest malutka rola właściciela linii White Star, który znajduje sobie miejsce w łodzi ratunkowej. Wymiana spojrzeń, między nim a oficerem jest naprawdę kawałkiem świetnego kina, co więcej chyba robiącym większe wrażenie, niż unoszące się ponad wodami śruby statku ( a te naprawdę robią wrażenie zwłaszcza w kinie).
Nawet jeśli jesteście koszmarnie nie sentymentalni dostrzeżecie urodę filmu, który naprawdę jest piękny
Ludzie od lat śmieją się z Jacka i Rose ale trzeba powiedzieć, że pierwszoplanowe postacie wcale nie są napisane tak strasznie jak zwykło się powtarzać. Oczywiście, Rose jest postacią nieco bardziej z krwi i kości niż biedny Jack, zaś Kate Winslet gra ją naprawdę znakomicie ( kiedy porówna się jej rolę, z rolą współczesnych młodych aktorek, zaskakuje jak niewiele ekspresji i życia jest w ich grze – Winslet na ekranie nie tylko gra młodą dziewczynę, ale co ważniejsze jest młodą dziewczyną), ale Jack też nie jest taki zły. Przyszło się traktować tą rolę DiCaprio, jako jakiś odpowiednik Edwarda z końca XX wieku. Ale prawda jest taka, że DiCaprio dostał dość trudną rolę zagrania idealnego amerykańskiego chłopaka. Jego postać to chodząca reklama amerykańskich cnót i cech. Zresztą naprawdę nie jest winą aktora, że film traktuje go bardzo przedmiotowo. Bo choć swoje wdzięki obnaża Kate Winslet ( zwierz dostaje szczękościsku ilekroć słyszy, że w trakcie kręcenia filmu aktorka była za szeroka, bo prezentowana przez nią figura plasuje się raczej w okolicach ideału), to jednak wydaje się, że reżysera bardziej obchodzą śliczne oczy DiCaprio i jego opadająca grzywka. Aktor zaś robi dokładnie to czego od niego się wymaga, gra chłopaka, w którym dziewiętnastoletnia dziewczyna mogłaby się zakochać bez pamięci w zaledwie dwa dni. Jednak na pierwszym planie, film im obojgu kradnie Billy Zane – jego postać to chyba najbardziej niecny złol ( zwierz zdaje sobie sprawę, że takie słowo nie istnieje, ale pasuje to idealnie) jakiego przyszło zwierzowi oglądać od lat na ekranie, mimo upływu lat. Ale co najciekawsze – poza faktem, że zły przeżywa i to w dobrym zdrowiu – jego postępowanie wcale nie jest sztampowe. Oczywiście, nie można się po nim spodziewać niczego dobrego ( naprawdę niczego!), ale z drugiej strony ów upór z jakim walczy o Rose, nawet ryzykując własne życie sprawia, że zwierz nie mógł do końca uznać, że chodzi mu jedynie o prostą chęć posiadania dziewczyny na własność. Naprawdę brawa dla tego kto tą postać napisał i brawa dla Billego Zane, który zagrał złego koncertowo tak, że gardzimy nim od samego początku, ale z drugiej strony wcale nie chcemy by zniknął z naszych ekranów, a w pewnym momencie zaczynamy mu kibicować nie mniej niż Jackowi i Rose. Jego rola ma tylko jedną wadę – zwierz cały czas siedział i zastanawiał się czy aktor naprawdę ma takie rzęsy czy ktoś go potraktował maskarą.
Zwierz dochodzi do wniosku, że to wcale nie wina DiCaprio, że reżyser potraktował go dość przedmiotowo
Zwierz jednak dopiero teraz dostrzegł jak bardzo Titanic jest filmem o sile inercji. Nie tylko o sile inercji wielkiego nie zwrotnego statku, który musi się nieuchronnie spotkać z górą lodową, ale także o sile inercji starego świata. Titanic opuszczający port na dwa lata przed wybuchem wielkiej wojny, która miała zmieść z powierzchni ziemi ten XIX wieczny porządek świata, wiezie ze sobą ów stary świat do nowego. Przy czym ani przez chwilę nie mamy wątpliwości, że ów stary świat to przeżytek – wielki statek, który dzieli ludzi na klasy ( choć akurat to pozostanie), życie złożone z konwersacji i herbaty ( czego tak strasznie boi się nasza główna bohaterka), ludzie którzy nie mają nic poza zwyczajem, nazwiskiem i przekonaniem o własnej wyższości. Oni wszyscy muszą pójść na dno bo tam pcha ich siła rozpędu jaką nabrali rozpędzając się przez ostatni wiek – bo w Ameryce, do której płyną nie ma dla nich miejsca. Jest za to miejsce dla dziewczyny bez nazwiska, bez koneksji, która ma tylko głowę pełną pomysłów i płaszcz na plecach. No i wielki diament, którego oczywiście nie spienięży, bo ów wielki diament ciąży podobnie jak cały ów świat. Jednak paradoks Titanica – który wydaje się wyjęty spod pióra wielbiciela nowego świata, który rad jest z tego, że cała ta straszna tradycja poszła na dno ( metaforycznie rzecz jasna) wyziera jednocześnie olbrzymia nostalgia. Tak jakby scenarzyści gardzili światem podzielonym na klasy, gdzie liczy się pochodzenie i pieniądze, a nie wolność i bycie „selfmademan” ale z drugiej strony nie mogli oderwać oczu od cudów tamtego świata. I nie chodzi jedynie o samo piękno parowego transatlantyku, tylko o pewien rodzaj szlachetności, który wydaje się zaginął gdzieś pomiędzy zatonięciem Titanica a nagraniem „My heart Will go On”. Ktokolwiek chce przykładu jak boleśnie można się o tym przekonać, niech spojrzy jak straszne na wszystkich wrażenie zrobiła wiadomość, że kapitan tonącego włoskiego statku zszedł z pokładu jako jeden z pierwszych – my zaś chcemy wierzyć, że wciąż tonie się w pewnym stylu – może bez orkiestry, ale z kapitanem, który zostaje na mostku i konstruktorem, który nawet nie waży się opuścić statku, którego nie zaprojektował lepiej.
Jak rzekł kiedyś Grek Zorba – jaka piękna katastrofa
Możecie w tym momencie zarzucić zwierzowi, że przesadza, że Titanic to po prostu sentymentalne romansidło, które korzysta ze wszystkich znanych kinematografii trików by wcisnąć z widzów trochę łez – łącznie z tym, że całą historię opowiada staruszka. Zwierz nie będzie się z wami kłócił bo przecież – Titanic to taki film, który spokojnie można oglądać jako straszny melodramat, zwłaszcza w chwili kiedy stuletnia już bohaterka mówi zdania typu ” Jack żyje już tylko jako wspomnienie w mojej pamięci”, czy wtedy kiedy wyrzuca bezcenny diament do wody w miejscu, w którym zatonął statek ( choć akurat ta scena jest o tyle dobra, że zwierz po raz pierwszy dostrzegł w starszej pani tą samą młodą Rose, którą oglądał przez większość filmu). Tylko, że widzicie moi drodzy czytelnicy, dobrych melodramatów nie ma zbyt wiele, to ten rzadki gatunek, który choć opiera się zawsze na tym samym schemacie, może być odegrany tak, że o coś chodzi i tak, że o nic nie chodzi. W Titanicu na szczęście dramatu jest tyle, że o coś chodzi. I zwierz powie szczerze – od dawna nie oglądał filmu, w którym tak bardzo czuł, że istnieje jakiś węzeł dramatyczny, którego zazwyczaj tragicznie braknie.
Melodramat byłby z tego nie do zniesienia ale na całe szczęście tonie statek
Z drugiej strony ( zwierz jest jak Tewie Mleczarz – zawsze jest druga strona) zwierz czuje się potwornie oszukany i okradziony. Ale bowiem film nie jest w 3D, film jest w 2D koszmarnie starającym się być w 3D, co oznacza, że właściwie dostajemy tylko jeszcze bardziej rozmazane tło i tracimy ładne kolory. Film nie kręcony pod tą technologię rzecz jasna nie ma scen, w których efekt ten mógłby wywrzeć odpowiednie wrażenie, w związku z tym właściwie cała ta technologia, służy chyba tylko temu by wyciągnąć parę złotych więcej od widzów. A w sumie nie trzeba bo 100 rocznica zatonięcia statku chyba by wystarczyła. Zwierz z przykrością musi też stwierdzić, że o ile oglądając Titanica po raz pierwszy nie widział efektów komputerowych teraz zdecydowanie widzi kiedy przechodzi się od ujęć na planie czy modelu do tych wygenerowanych przez komputer. To trochę niepokoi zwierza, zwłaszcza w kontekście tego co stanie się za kilka lat z filmami, które teraz zwierz ogląda nie widząc żadnych efektów. Choć zwierz ma nadzieję, że technologia już przeskoczyła przez czułość jego oka.
Na sam koniec zwierzowi zabrakło choć jednego zdjęcia, które przypominałoby, że ten film to coś więcej niż fikcja, bo w sumie łatwo zapomnieć.
Na sam koniec zwierz chce się odnieść do jednej małej kwestii. Oto w sieci pojawił się mem gdzie na dziesiątkach skopiowanych wpisów z twittera młodzi ludzie wyrażają swoje zdumienie, że Titanic zdarzył się naprawdę. Zwierz zawsze odnosi się z olbrzymią rezerwą do takich rewelacji ale dziś kiedy oglądał film zabrakło mu tej zazwyczaj denerwującej planszy z jakimiś datami i sentymentalnym napisem, który potwierdza, że to co widział zdarzyło się naprawdę. Tylko zwierz nie wie czy to komplement pod adresem filmu, czy tak symbolicznych kolei historii.
* Dyskusja co pływa w herbacie Kapitana była przez pewien czas symbolem tego jak bardzo musi uważać ktoś kto twierdzi, że odtworzył przeszłość w najdrobniejszych szczegółach. Cameron został oskarżony o to, że w herbacie Kapitana pływa torebka a herbaty w Torebkach w 1912 nie było, Na całe szczęście dziś widać jak na dłoni i w 3D, że to tylko cytryna.
** Jednym z powszechnie powtarzanych dowcipów na temat Titanica jest stwierdzenie, że gdyby Rose się pod koniec troszkę przesunęła to zamiast żegnać ukochanego we łzach mogli by przeżyć oboje. Film jednak nie jest aż tak zły skoro ma scenę, która sugeruje, że było by to jednak nie możliwe