Hej
Trzy tygodnie. Raz na dwa lata. 4,5 godziny. Więcej, jeśli traficie na polską wersję z reklamami. Mniej, jeśli znudzicie się po pięciu minutach jak pół miliona widzów pierwszego odcinka. Niewielka grupa aktorów, trzech scenarzystów, sporo rodziny. Olbrzymi fandom. Sporo wyznawców równie wielu sceptyków. Sporo ludzi, którzy zawsze uważają, że powinno się pokazać, co innego. Równie duża liczba takich, którzy są gotowi całować ziemię, po której stąpają twórcy. Ale cała ta mieszanka pozostawia nas z jednym. Niesamowitą karuzelą uczuć (pozytywnych i negatywnych), okrzyków, zagadek, uśmiechów i łez. Mieszanką, która wcale nie jest taka łatwa do stworzenia. Zwłaszcza, kiedy opowiada się historię, której zrąb każdy, kto umie czytać może poznać dużo wcześniej. Nawet, jeśli nie podobają się wam kolejne odcinki trzeba powiedzieć, że Sherlock ma w sobie to coś, czego nie mają seriale telewizyjne, które utrzymują się na antenie nieco dłużej (jak mówi Internet – Sherlock – show that is temporary off hiatus). Tyle tytułem wstępu. A teraz przejdziemy do uwag zwierza o His Last Vow. I teraz ważne – po pierwsze będą to uwagi spoilerowe. Jak diabli. Po drugie spoilery będą też w obrazkach. Po trzecie. I to ważne. To nie jest recenzja. Żeby napisać recenzje trzeba się zastanowić, ułożyć sobie w głowie, dokonać porównań i analiz. To są uwagi zwierza. Czynione z punktu widzenia widza, fana, osoby trochę zakochanej w tęczówkach Benedicta Cumberbatcha, i sposobie, w jaki gra Martin Freeman. Tak tytułem wstępu (oraz osobistych wyznań). Żebyście potem nie zarzucili zwierzowi, że jest mało obiektywny.
Zwierz otwiera zdjęciem z materiałów promocyjnych. Wszystko poniżej jest spoilerem.
Charles Augustus Milverton – pod dwóch odcinkach, które wydawały się szukać (trochę na oślep miejscami) nowej formy wracamy do tego, z czego zasłynął Sherlock. His Last Vow jest współczesnym podejściem do opowiadania Conan Doyle’a. Twórcy znów zrobili to, za co ich pokochaliśmy – wzięli wątki znane z powieści i zakręcili nimi tak, że dostaliśmy nie tylko współczesne podejście do tego, co było w opowiadaniach, ale także inne niż dotychczas rozwiązanie sprawy, (choć nie aż tak bardzo różne). Szantażysta zamienia się w szefa imperium mediów – człowieka, który nie musi się z niczego tłumaczyć wystarczy, że to wydrukuje. Możemy go spokojnie dopisać do długiej listy znienawidzonych przedstawicieli mediów, – którzy święcą ostatnio triumfy w brytyjskiej popkulturze. Mamy Sherlocka z dziewczyną, a nawet z zaręczynami – coś, co nie spodoba się fanom, ( Część osób woli by Sherlock był do wszelkich zalotów niezdolny. Plus czy to nie urocze jak John nie jest w stanie skoncentrować się na sprawie mając dowód na jakiekolwiek życie uczuciowe Sherlocka), ale mamy też podobną motywację płynącą z kanonu, (co musi ucieszyć tych, którzy opowiadanie czytali). Mamy w końcu scenę, która być może budziłaby największe kontrowersje – Sherlocka, który uważa, że morderstwu nie musi zapobiec. Tu oczywiście bezimienna kobieta zostaje podmieniona, ale prawda jest taka, że tego, iż strzelać będzie Mary można się było domyślić (zwierz się domyślił) i choć trochę szkoda, że jej wspaniałość (chęć do poszukiwania przygód, inteligencja i pamięć) jest częścią niezbyt chlubnej przeszłości, to całość składa się logicznie w jedno. Podobnie jak Sherlock strzelający do Mangussena na końcu – ponownie jak w opowiadaniu wybierający sprawiedliwość ponad prawem. To jest coś, za co pokochaliśmy Sherlocka. Który jak to pięknie stwierdza – nie jest bohaterem. A przynajmniej nie takim jakbyśmy chcieli go widzieć. Zwierzowi ten powrót do konkretnej historii się podoba. Podobnie jak uczynienie naszego złego – jak każdego porządnego złoczyńcę obcokrajowcem. To taki ładny ukłon w stronę kina szpiegowskiego.
Ten gif niczego nie ilustruje no może poza tym, że Sherlock jest zdecydowanie lepszym detektywem jeśli na nikim mu nie zależy a na Johnie mu zależy
Pressure Point – cały odcinek kręci się właściwie wokół jednego tematu. Każdy z nas ma słaby punkt. Punkt, który można wykorzystać, sprawić, że jesteśmy słabi, podatni na błędy. Początkowo wydaje się nam, że twórcy pójdą najprostszą ze wszystkich dróg pokazując nam jak słaby jest Sherlock pod wpływem narkotyków. Zwierz jest pod wrażeniem, że choć zahaczono o ten temat (i to jak najbardziej słusznie nie przerywając na Sherlocku podsypiającym w melinie, ale przypominając, że stara dobra morfina też może powodować słabość) to jednak nie uczyniono z niego tematu centralnego. Tak łatwo nie zrozumieć, czym są dla Sherlocka narkotyki (oczywiście w nawiązaniu do kanonu). Dla zwierza jest to min. jeden z głównych błędów Elementary. Narkotyki nie określają Holmesa, czyniąc go bohaterem z dzisiejszego punktu widzenia dość niezwykłym. Zamiast tego skupiono się na łańcuszku powiązań – Mary, John, Sherlock, Mycroft. Takie proste, takie oczywiste. Chcesz zranić Johna zrań Mary, chcesz poruszyć Sherlocka postaw Johna w niebezpieczeństwie, chcesz się dobrać do Mycrofta, spraw by Sherlock miał powód by zwrócić się przeciw swojemu bratu a potem patrz jak najpotężniejszy człowiek w kraju zrobi wszystko by ochronić młodszego brata. Jeśli pamiętacie koniec poprzedniego sezonu, kiedy Sherlock mówi ‘Alone is what protects me” to teraz musicie się z tym zgodzić a przynajmniej dostrzec, o co naprawdę chodzi. Sherlock jest wybitnym detektywem, bo nie łatwo go zranić tam gdzie zwykły człowiek ma czuły punkt. Zresztą ponownie – osobą, która o tym najlepiej wie jest Mycroft, – którego zasadą jest nie przywiązywać się do niczego nawet do psa. Problem polega na tym, że Sherlock, jego młodszy brat zawsze będzie jego słabym punktem. Ponownie – zwierz posiadający brata (starszego i młodszego) uważa ten wątek za doskonały (a poczynione pod wpływem pewnych substancji wyznanie Mycrofta za wcale nie dalekie od charakteru bohatera). Ostatecznie jednak o tym chyba jest cały ten sezon. Im więcej osób otacza Sherlocka, im bardziej się nasz bohater rozwija tym trudniej mu jest być takim detektywem, jakim był. Choć oczywiście nie trudno dostrzec, że w zamian staje się zdecydowanie lepszym człowiekiem niż ktokolwiek mógł się spodziewać.
Zwierz wraz z reżyserem nowej serii kontynuuje swoje love affair z tęczówkami Benedicta (gif stąd)
Certain type of lifestyle – Martin Freeman miał zażartować niedawno, że serial jeszcze nie nazywa się John. Ale prawda jest taka, ze w tym odcinku Moffat genialnie odwrócił perspektywę. A co jeśli nie chodzi o szalone życie Sherlocka. Jeśli to nie on jest świecącą gwiazdą przyciągającą do siebie wszystkie niebezpieczeństwa, psychopatów i terrorystów. Właściwie, dlaczego nie spojrzymy na Johna, jako na tego, który poszukuje przygody a właściwie niebezpieczeństwa. Lekarz, żołnierz, człowiek, który rzucił się w wir detektywistycznych poszukiwań z ledwie poznanym Sherlockiem. Nagle to John staje się tym, na którego spoglądamy jak na egzotyczne zwierzę. Jasne Sherlock jest na pierwszy rzut oka inny, z tymi swoimi dedukcjami, eksperymentami i sprawami detektywistycznymi. Ale kto jest dziwniejszy socjopata czy ten, kto za nim podąża? Zwierz musi przyznać, że jest tym chwilowym odwróceniem perspektywy zachwycony, bo prawdę powiedziawszy, to nam pokazuje, że nie oglądamy filmu o jednej zwykłej i jednej niezwykłej jednostce. John Hamish Watson jest nie mniej niezwykły niż Sherlock. Może bardziej konwencjonalny, z zwykłą kurtką, żoną i dyplomem nauk medycznych. Ale serio, kiedy odzywa się w nim żołnierz (och Martin Freeman powinien częściej bić ludzi. Wychodzi mu to cudownie) to nie ma wątpliwości, że to nie jest przeciętny obywatel. Stąd też fakt, że jego żona nie jest przeciętna też nie powinien nas dziwić. Jakby Moffat mówił, czego się spodziewaliście przecież podobieństwa się przyciągają. Nagle, gdy Sherlock odwraca przed nami perspektywę, serial zaczyna mieć tytuł John. I trzeba ukłonić się przed scenarzystami za to, że byłby to serial równie dobry. Zresztą powiedzmy sobie szczerze Martin Freeman jest po prostu genialny. Serio jakaś dożywotnia BAFTA czy co. Głownie za to, jak bardzo wiarygodny jest na ekranie. Benedict może mieć najpiękniejsze tęczówki na świecie, ale jednak Martin jest lepszym aktorem.
Najbardziej bolesna scena odcinka, która pokazuje jak dobrze jest czasem obsadzić dwóch doskonałych aktorów, bo wtedy naprawdę nie trzeba pistoletu, bomby a nawet laptopa (gif stąd)
Every fairytale needs a good old-fashioned villain – Cytując słowa Moriartego, (do którego sprawy jeszcze wrócimy) Sherlock potrzebuje prawdziwe podłego wroga. I wygląda na to, że współcześnie, aby dostać aktora, który będzie potrafił budzić w nas fascynacje mieszaną z obrzydzeniem trzeba po prostu wykręcić numer do któregoś z Mikkelsenów. Lars Mikkelsen jako Charles Augustus Magnussen jest absolutnie genialny. Po pierwsze – podobnie jak jego brat – gra tym cudownie minimalistycznym stylem, który każdy uśmiech I spojrzenie czyni ważnym. Po drugie – jakiż to jest przecudownie odrażający typ. Co więcej, w przeciwieństwie do Moriartego, który zawsze sprawiał wrażenie jakby miał się osunąć w otchłań szaleństwa, tym, co jest pociągające (i odpychające) w tej postaci jest fakt, iż jest on cały czas całkowicie opanowany. Taki nie do ruszenia. I rzeczywiście, kiedy zdamy sobie sprawę, że wszystkie jego dokumenty są w jego głowie, (co w sumie jest ciekawą obserwacją – dostrzeżenie, że tak naprawdę wiele można zrobić informacją nawet, jeśli nigdzie nie ma się potwierdzenia skąd ją się ma. Ależ Brytyjczycy znienawidzili ostatnimi czasy media!) Dostrzeżemy skąd jego pewność siebie. Zresztą wydaje się, że scenarzyście eksperymentują tym razem z tematem przewodnim serialu. Co by było gdyby Sherlock zdecydował się użyć swoich zdolności w innym celu. Dedukcje Sherlocka są często chaotyczne, przypadkowe, nieuporządkowane, Mangussen ma w głowie akta, bezduszne, ale nie opierając się na przypuszczeniach. Naprawdę perfekcyjny zbrodniarz. I ma przepiękny dom, (co ponownie jest doskonałym nawiązaniem do kanonu). Żal tylko, że nigdzie nie pęta się kot. Serio to dokładnie ten zły zbrodniarz (a właściwie biznesmen, co czyni go jeszcze bardziej odrażającym) który powinien mieć białego kota.
Chyba ulubione zdanie zwierza z całego odcinka. Czyli coś czego brat nigdy nie powie ci jeśli wcześniej nie dorzucisz mu czegoś do ponczu (gif stąd)
Do you miss me ?– powiedzmy sobie szczerze, niezależnie od tego, co myślicie o zakończeniu odcinka to z punktu widzenia tworzenia serialu było ono genialne. Twórcy rozstawali się z nami już dwa razy – raz sugerując, że życie naszego bohatera jest zagrożone, drugi raz pokazując nam jego śmierć. Nie miało sensu konkurować z tym po raz trzeci, ani sugerować nam, że Sherlock odjedzie w siną dal i znów będzie musiał wracać do Londynu. To już przerobiliśmy, i tak naprawdę zagrać jeszcze raz takim motywem byłoby bez sensu. Ale nie można Sherlocka pozostawić bez jakiegoś rozwiązania prostej kwestii, że postąpił wbrew prawu. I tak Moffat swoim zwyczajem ma ciastko i zjadł ciastko. Mamy, więc jakieś trzy minuty bólu w sercu i zakończenie, które daje radość. Tak Radość. Bo prawda jest taka, że Sherlock potrzebuje Moriratego (zresztą zawsze jest on gdzieś przy nim wnioskując z trochę przeszarżowanej wycieczki po Mind Palace) a my zdecydowanie potrzebujemy tego, czego nie widzieliśmy – na przykład naszego ukochanego zausznika geniusza zbrodni, którego brak zawsze bolał zwierza. A czy Moriarty sfingował swoją śmierć? Zwierz jest gotów poczekać na odpowiedź. W końcu jest wśród tych, którzy tęsknili. I którzy wcale nie mają ochoty czekać dwa lata aż Sherlock powróci z wygnania. Wschodni wiatr powinien powiać szybciej.
Zwierz nie wie jak wy, ale on tęsknił. Bardziej niż trochę (gif stąd)
Na koniec zwierz mógłby się z wami podzielić kilkoma uwagami, – że uwielbia wściekłą Molly, która zdaniem zwierza ma przed sobą ciekawą przyszłość (narzeczony, który poszedł w odstawkę nie może być bez znaczenia, no i wydaje się, że swoimi zasługami zyskała dożywotnie prawo do policzkowania Sherlocka), uwielbia wciąż Mary, za to nie jest, kim się wydaje, lubi rodziców Sherlocka, – którzy jednak nie są zupełnie tacy jak się wydawać mogło, choć zwierza bawi, że każdy geniusz musi rodzić się z geniuszu. Nie spodobało mu się to, co zrobiono z Janine, bo miło byłoby zobaczyć ja Sherlock obrywa za zachowanie absolutnie paskudne. Zwierz śmiał się na tym odcinku, zastanawiał się, do czego nawiązują twórcy, (bo ma wrażenie, że jest kilka nawiązań, które zwierz mógł ominąć z racji swojej dziurawej pamięć do wszystkich opowiadań Conan Doyle’), czekał aż będzie więcej Lestrada i troszkę modlił się by Sherlock przestał już biegać po schodach wewnątrz swojej głowy. Zachwycał się też zwierz cudowną architekturą i wystrojem wnętrz, gryzł palce, gdy John spoglądał na flakonik i gdy spoglądał na Mary tak jak tylko John spoglądać może. Ale przede wszystkim zwierz ma w tej chwili uśmiech na ustach. Uśmiech osoby, która nie ma wątpliwości. Najmniejszych. Sherlock to jest znakomity serial. Przynajmniej dla zwierza. I teraz już sami musicie zdecydować czy dla was też. Macie na to jak wszyscy wiemy plus minus dwa lata.
Ps: Zwierz ma pięć stron notatek, które czynił w trakcie oglądania odcinka – notatek dotyczących małych szczegółów, pojedynczych zdań, ubrań, min. Zwierz jednak notował mniej niż zwykle. Co zdaniem zwierza jest doskonałym przykładem na to, że to był dobry odcinek. Taki, w którym włącza się serce a nie koniecznie umysł.
Ps2: Wydaje się, że po tym odcinku nikt NIGDY nie uwierzy Moffatowi. Nawet jak się będzie przedstawiał.