Raz na dziesięć lat brytyjskie czasopismo „Sight and Sound” prosi reżyserów i krytyków by wybrali ledwie dziesięć największych filmów wszech czasów. Prośba rozsyłana do ponad 1500 osób związanych z filmem owocuje listą długą (zalicza się aż 100 filmów do szerokiej listy) i jedną finałową dziesiątką. Osobną listę przygotowują sami przepytani reżyserzy. Ten odbywający się raz na dziesięć lat plebiscyt to nie tylko święto kina. To także być może najbardziej wyraźny przejaw pewnego myślenia o kinematografii. Myślenia, które można by zamknąć w słowach „to się da ogarnąć umysłem”.
Widzicie mam poczucie, że o ile w przypadku książek czy dzieł sztuki wszelkie listy są zjawiskiem nieco pobocznym, czysto plebiscytowym, nie stojącym w centrum dyskusji, o tyle w przypadku kina istnieje wciąż – moim zdaniem wynikająca z faktu, ze to jednak młode medium (w porównaniu z literaturą to bobas w powijakach) – przekonanie, że jesteśmy w stanie je objąć. Objąć, umysłem, poznaniem, sercem, gustem, krytycznym rozumem. Film aż prosi się o klasyfikowanie, układnie w listy, odhaczanie kolejnych tytułów. Wciąż odnosi się wrażenie, że jeszcze nam nie umknął, jeszcze nie rozpłynął się w przepastnym oceanie nadmiaru. Da się jeszcze obejrzeć „wszystkie” filmy, da się je ustawić po kolei, da się z tej kolejności coś wysnuć.
Jednocześnie – jako że tworzenie list wydaje się czymś immanentnie wpisanym w kulturę filmową, nowe pokolenia krytyków, filmoznawców, widzów, reżyserów i aktorów na tych listach się wychowują. Na półkach kurzą się kolejne tomy listujące tysiące, setki i dziesiątki tytułów, które trzeba zobaczyć. Tam, gdzie literatura ma szkolny czy czysto akademicki kanon, tam kino, ma swoją pasję do list, zestawień, tam kolejne numerki tworzą drogowskazy poznania. Niejeden młody widz, który poczuł konieczność poszerzenia swojego filmowego horyzontu sięgnął po owe grube tomiszcza z 1001 filmami które trzeba zobaczyć zanim się umrze, po listę „Sight and Sound”, po jakiejkolwiek inne zestawienie. Czysta chronologia to przewodnik po kinematografii zwodniczy, zbyt trudny, nieokreślony i nie wystarczający. Za dużo tekstów przetrwało, zbyt mało bibliotek się spaliło, zbyt wiele kopii zniknęło bez wieści. Kanon tak twardy w literaturze, w kinie wciąż wydaje się miękki, jeszcze nie zastygły, można go dźgać własnym gustem aż ustąpi, zmieni się, uklepie. To jeszcze nie granit tylko powoli zasychająca glina, na której można jeszcze odbić choć ślad własnych palców.
A jednocześnie to jest jak samospełniająca się przepowiednia, młodzi idą w świat z katalogiem w głowie, i sami patrząc na kino układają swoje listy, wyznaczają miejsca, niemal szykując się na to, aż w końcu telefon zadzwoni i redaktor brytyjskiego magazynu zapyta: A możesz nam powiedzieć co u ciebie w głowie. Całe nasze oglądanie jest przygotowaniem na ten moment. Kartka z listą w kieszeni jest niczym buława w plecaku. Nawet jeśli tej kartki nie ma albo co kilka lat skreślamy z niej tytuły. Samo jej tworzenie, jest takim typowym kinomańskim aktem, niemal nierozerwalnym od samego oglądania. Jednocześnie, istnienie listy zawsze sugeruje, że to nigdy nie może być jeden tytuł. Nie można mieć ulubionego filmu, to już jest niemożliwe. Można mieć za to listę, która czyni nasze wysiłki na rzecz wyboru, nieco mniej abstrakcyjnymi.
Jest w tym jakaś demokracja gustu, otwartość kanonu, jest w tym ciągłe przekonanie, że tych najlepszych filmów jeszcze być może nie nakręcono, że każde pokolenie może coś dorzucić. Na pierwszych miejscach trwa poruszenie, ktoś wchodzi, ktoś wychodzi, ktoś trzaska drzwiami, obywatel nie utrzymuje pozycji, z zawrotem głowy idziemy w dół, nagle objawia się kobieta w mieszkaniu. Skąd się tam wzięła? Może zawsze tam była, może czekała aż krytycy sami się zmienią, dojrzeją, zapragną czego innego. Co jednak ważniejsze od samego triumfu – jego stałość jest niepewna, jej obecność, nie dana na zawsze. Ot świat otwartego kanonu, gdzie kto wie, może przyjść detronizacja. Owa niepewność będzie nam towarzyszyć przez kolejne dziesięć lat, podczas których młodzi wielbiciele filmu, będą przyglądać się kobiecie by zobaczyć najlepszy film wszech czasów.
Poza listą oczywiście istnieje całe mnóstwo genialnego kina, krytycy i reżyserzy różnią się od siebie poglądami, jedne tytuły się znajdują na obu listach, jedne tylko na jednej. Możliwość ogarnięcia wszystkiego jest przecież tylko złudzeniem. Sto tytułów to tyle co nic, dziesięć – wybór niemal nie możliwy. Lista jakakolwiek by nie była staje się listą filmów nie wymienionych, gatunków nie zaznaczonych, nazwisk nie wspomnianych. To wszystko jest iluzją jakiejś możliwej drogi, jakiegoś zamknięcia całej dziedziny w jakimkolwiek kanonie, nawet jeśli pozwala mu się tak dynamicznie zmieniać, żyć, jeśli staramy się go kształtować w miarę demokratycznie. Im mocniej zaciskamy naszą setkę tym więcej tytułów ucieka nam między placami. A jednak wciąż odznaczanie na kartce, które z tych stu się widziało niesie za sobą jakąś dziwną satysfakcję. Poczucie spełnienia.
Lubimy jednak to złudzenie, że jeszcze się da, że jeszcze nam się kinematografia nie wymknęła. Że nie jest z nią jeszcze jak z literaturą, która staje się z konieczności, przede wszystkim zbiorem tytułów niedostępnych. Odgrodzonych od nas językiem, czasem, pamięcią. Większość z nas przez całe życie nie przeczyta tylu książek, ile się rocznie drukuje w Polsce (nie przesadzam – to jest ok 34 tysięcy tytułów). Ta świadomość nas przygniata, sprawia, że czujemy się nieco bezradni wobec ogromu. Ale filmy… filmy dają jeszcze nadzieje, jeszcze może przynajmniej zamkniemy je w listę. Oczywiście będzie to lista określonego kręgu kulturowego, ale będziemy się czuli, że prawie, prawie się nam udało wszystko.
Nie ma we mnie dystansu ani kpiny. Raczej wrażenie, że ten specyficzny element kultury filmowej (żadne inne listy nie są tak ważne jak te filmowe) jest fascynujący, ale też – budujący wspólnotę. Wszyscy jesteśmy budowniczymi tych list. Zarówno na nasz prywatny użytek, jak i wtedy, kiedy stają się dla nas kluczem do poznania kina. Kiedy możemy się z ich werdyktami zgodzić, albo stanąć w opozycji, kiedy szykujemy się niejako na to, że kiedyś przyjdzie nasza pora. Listy tworzą kolejne listy, każde kolejne rozdanie to tak naprawdę – korespondencja z poprzednim, akceptacja i opozycja, dyskusja i polemika. Fascynująca dyskusja o naturze kina która rozgrywa się nie w artykułach, książkach czy esejach, ale w tytułach umieszczanych w przeróżnej kolejności. Lakonicznie jak tylko się da raz na dziesięć lat próbujemy sobie wyjaśnić wzajemnie kino.
Wnioski można z tych list wysnuwać różne. Można je zamykać w statystykach albo pytać – o kim chcemy sobie opowiadać. Można liczyć lata powstania filmów, wyznaczać epoki, śledzić nazwiska reżyserów, autorów i aktorów. Można robić wykresy albo skreślać tytuły, można się pytać, dlaczego pewnych tematów tam nie ma, pewnych krajów tam nie ma, pewnych kręgów nikt nie wspomina. Ta lista jest niemal dosłownie otwarta, jest szkicem, do tekstu którego nikt nie napisał. Mój wniosek jest jeden. Kochamy tą gonitwę z kinem i mam wrażenie, że wciąż uważamy, że możemy je złapać. Że jeszcze zdążymy. Nawet jeśli po całej tej gonitwie w dłoniach zostanie nam tylko kilka kartek, i jakaś sylwetka w oddali odjeżdżająca obowiązkowo w kierunku zachodzącego słońca, za którą możemy krzyczeć ale której dogonić już nie dogonimy.