Przez kilka dni będę publikować wpisy wakacyjne. Nie są to co prawda wpisy górskie, ale mam zwyczaj pisania na wakacjach. Jest to dziennik wakacji, a nie próba napisania czegokolwiek obiektywnego o miejscach, w których jestem. Nie jest to ani poradnik dla podróżujących, ani przewodnik historyczny, ani cokolwiek co miałoby na celu przekazać jakąkolwiek obiektywną i zdatną do wykorzystania wiedzę o danym miejscu. To raczej dziennik moich przeżyć, obserwacji i emocji, który ze swej natury pozostaje niedoskonale subiektywny.
Są legendy o ludziach, którzy wybrawszy się na urlop do krajów ciepłych i przyjemnych spędzają swoje kilka wyrwanych codzienności dni na swobodnym wypoczynku, długim śnie i radosnym pluskaniu się w zbiornikach wodnych. Lubię te opowieści i na pewno kiedyś chciałabym to przeżyć. Na razie nad moim wyjazdem ewidentnie unosi się duch mojej matki, bo jakaś siła nieczysta podpowiedziała mi wykupienie wycieczki, na którą muszę wstać przed ósmą.
Zdzwiony obserwator mógłby zapytać – dlaczego wykupuję wycieczkę zamiast wyruszyć samodzielnie. Od razu przyznam, że mam dwie motywacje. Pierwsza – nie znam Malty dobrze, a na wycieczkach zwykle ktoś wypełni rolę prowadzącego i wykona za mnie najtrudniejszą część pracy znaczy powie – na co właściwie patrzę. Przyznam, że największym szokiem mojego życia był moment, kiedy przestałam jeździć za granicę z moim ojcem i informacje o historii, architekturze i przyrodzie danego miejsca przestały się tak po prostu objawiać. Druga jest już dużo bardziej przewrotna – otóż jako socjolożce sprawia mi autentyczną przyjemność obserwowanie takiej dość przypadkowej grupy osób, która zostaje zmuszona do wytworzenia krótkiej więzi, by się nie zgubić.
Nasza wycieczka składała się z trzech przystanków. Pierwszy był absolutnie fascynujący. Autobus zawiózł nas do Ta Qali gdzie mogliśmy najpierw zwiedzić sklep ze szkłem a potem z biżuterią. Fascynujący jest ten połączony system pracowni rękodzielniczych, które żyją w turystycznej symbiozie z biurami podróży. Zwłaszcza tymi, które obsługują grupy, które zeszły na ląd z wielkich wycieczkowców. Jak powiedział nam nasz przewodnik – musimy ich omijać, bo prowadzą chaos wszędzie tam, gdzie się pojawią. To od razu podniosło morale naszej grupy, która stała się lepszym gatunkiem turysty z samego faktu, że nie została przywieziona wielką niczym blok łodzią. Choć ta część wycieczki to typowa turystyczna pułapka, to patrząc jak pani w pracowni jubilerskiej wykonuje zdobienia metodą filigranu, zdałam sobie sprawę, że korzystam ze słowa filigranowy całe życie i ani razu nie zadałam sobie pytania, skąd ono się właściwie wzięło.
Wydostawszy się z turystycznej pułapki ruszyliśmy do Mdiny. Przyznam, mam niezwykle mieszane uczucia. Zamknięta w murach Mdina, przypomina mi wszystkie te miejsca, z których w dużym stopniu wyparowało życie zajęte przez turystyczny ruch. Choć nie jest to przestrzeń rekonstruowana, to miałam silne skojarzenia z Carcassonne, które było podobnie – prawie żywe. Jasne, wąskie uliczki są przepiękne, niemal każdy zaułek wygląda jak plan filmowy, spojrzenie z murów daje niezwykły widok. Ale to nie jest miejsce żywe, mieszka tu raptem sto osób, a cały uliczny tłum stanowią turyści, którzy starają się umknąć przed niewielkimi bryczkami prowadzonymi przez woźniców, którzy nawet już nie muszą patrzeć na drogę. Bryczki te, stają się szybko przedmiotem mojej głębokiej nienawiści, głównie za sprawą dzwonków, którymi woźnice dzwonią na każdego kto ma czelność stanąć na drodze ich konia. Biorąc pod uwagę tłumy, a także to jak wąskie są uliczki Mdiny, dźwięk tych dzwonków co chwilę wytrąca człowieka z równowagi. Jest to jednocześnie miejsce bardzo piękne i bardzo puste. Takie, które fenomenalnie wypada na zdjęciach, ale niekoniecznie jest w stanie cokolwiek człowiekowi powiedzieć o tym jak żyło się w tych murach dawnym mieszkańcom.
Z Mdiny jedziemy do Mosty, która podoba mi się dużo bardziej. I to nie tylko dlatego, że w Moście widzę pierwszy porządny chodnik na Malcie (nie wiedziałam, że jestem tak przywiązana do szerokich chodników, ale wygląda na to, że opieram o ten element przestrzeni całą moją tożsamość). Mosta, to prawdziwe, żyjące miasto, które choć nie wyróżnia się jakąś szczególną urodną, pozwala mi wrócić do rzeczywistości spomiędzy dziwnie pustych uliczek pięknej Mdiny. Najważniejszym budynkiem w Moście jest kościół Wniebowzięcia NMP. Kościół nie tylko ma przypominać rzymski Panteon, ale ma też jedną z największych kopuł na świecie. Co jednak najważniejsze, w 1942 roku przez kopułę wpadła do kościoła bomba i nie wybuchła. Od tamtego czasu kościół jest więc wyjątkowy podwójnie, bo nie tylko stanowi pomnik ludzkiej myśli inżynieryjnej, ale także olbrzymiego szczęścia czy jak kto woli – prawdziwego cudu. W zakrystii można zobaczyć model bomby, która nie wybuchła gwarantując kościołowi nieprzerwany ciąg turystów na wieki.
Najciekawsze w wycieczce okazuje się jednak przede wszystkim oglądanie maltańskiego krajobrazu. Uświadamiam sobie, że jeszcze nigdy w życiu nie zawędrowałam tak daleko od moich ukochanych drzew i pół. Dopiero gdy zza okna autobusu widzę rozrastające się krzaki opuncji, gdy mogę w końcu zobaczyć te niemal szare i suche kawałki ziemi, uświadamiam sobie, jak bardzo jestem przyzwyczajona do polskiego krajobrazu. Nawet gdy czasem wydaje się nudnym ekranem wczytywania, w którym komuś nie chciało się załadować nic więcej poza polem, to jednak przez cały rok oferuje całą masę kolorów. Może nie jesteśmy najbardziej żyznym krajem świata i mamy problem z suszą, ale wciąż nawet mazowieckie pola wydają się zielonym rajem, w porównaniu do surowości maltańskiej przyrody. Jeśli podróże kształcą to w tym co uznajemy za oczywiste. Ja na przykład odkrywam, że nie znam nazw większości roślin, które mnie otaczają i drzewa wydają mi się jakieś inne (choć cieszę się, ilekroć jakieś zobaczę).
Po powrocie do naszego miejsca zamieszkania, mogłam powiedzieć, że wiem o Malcie zdecydowanie więcej. Na przykład, że jest to państwo, w którym zawsze jest korek. Jeśli szukacie jakiejkolwiek informacji, która może się wam na cokolwiek przydać to oto ona – na Malcie jest korek. W sumie nie ma się co dziwić, gdy taką małą wysepkę zamieszkuje pół miliona ludzi i wygląda na to, że większość z nich porusza się albo autobusem, albo skuterem. Przyznam, mi korki nie przeszkadzają, bo można wtedy poobserwować ludzi na ulicy, popatrzeć kto co trzyma na balkonie i poczytać ciekawe nazwy przedsiębiorstw naprawy samochodów (serio tyle jest tych warsztatów, że jest to najlepsza podpowiedź, że Malta jest krajem zdecydowanie zakochanym w motoryzacji). Gorzej z moim mężem, który nabiera takiego szaro zielonkawego odcienia, który zwykle wskazuje, że już najwyższy czas zabrać ciało na patologię.
Zmęczeni podróżą oraz krótką i szaloną przechadzką po sklepach (wyobraźcie sobie dowiedziałam się w końcu kim jest ta osoba, która zabrała za mało gaci na wyjazd i jestem nią ja), postanowiliśmy wrócić do hotelu. I właśnie wtedy mąż mój – powracając lekko do żywych kolorów oświadczył, że wyczytał, iż na siódmym piętrze naszego hotelu jest basen. Co więcej, on z tego basenu skorzysta. Zachęcona jego odwagą udałam się razem z nim. Jak się okazało, z siódmego piętra naszego hotelu rozciąga się zapierający dech w piersi widok na Vallettę. Poza tym … jest basen. Basen to duże słowo, raczej taka nieco większa sadzawka. Trzeba jednak przyznać, że rozłożone wokół niego leżaki, oraz fakt, że został on pomalowany na niebiesko, tworzą razem złudzenie, że oto dopadł nas niesamowity luksus. Sam basen zaoferował miłe orzeźwienie, choć muszę przyznać, nie jestem do końca pewna, co się robi w niewielkich basenach, gdzie nie ma za bardzo miejsca na pływanie zaś ich głębokość to 1,60 co znaczy, że stopy takich niskich osób jak ja nie dotykają dna. Jak rozumiem należy z gracją unosić się na wodzie, co jest przyjemne choć pozostaje pytanie – jak długo należy tą czynność wykonywać.
Muszę jednak przyznać, że gdy już wyszłam z basenu i stanęłam na tarasie z widokiem na stolicę, pomyślałam, że może jestem jednak zblazowaną istotą, bo co prawda wstałam dziś przed ósmą rano, ale za to należę do elitarnego grona ludzi, którzy kąpali się w basenie na dachu hotelu. I jasne, może klimatyzacja w tym hotelu pluje wodą zaś zacieki na ścianach łazienki wywołują miłe wspomnienia sprzed dwóch dekad, ale wciąż – to był basen i był hotel i była Malta. I tego moi drodzy będziemy się trzynać.