Przez kilka dni będę publikować wpisy wakacyjne. Nie są to co prawda wpisy górskie, ale mam zwyczaj pisania na wakacjach. Jest to dziennik wakacji, a nie próba napisania czegokolwiek obiektywnego o miejscach, w których jestem. Nie jest to ani poradnik dla podróżujących, ani przewodnik historyczny, ani cokolwiek co miałoby na celu przekazać jakąkolwiek obiektywną i zdatną do wykorzystania wiedzę o danym miejscu. To raczej dziennik moich przeżyć, obserwacji i emocji, który ze swej natury pozostaje niedoskonale subiektywny.
Wpisy z Malty miały być pełne opowieści o zwiedzaniu pędem wszystkiego co się da zobaczyć. Takie miały być. Ale nie będą. Wszystko za sprawą klimatyzacji. To bowiem ona a właściwie – przechodzenie od klimatyzacji do gorąca wyspy sprawiło, że mąż mój zachorzał. Kaszle jakby chciał się rozstać z płucami, oczy mu się jakoś tak niepokojąco świecą, gardziołko boli i ogólnie… nadaje się on głównie do tego by kłaść go na powierzchniach płaskich i tylko co pewien czas pilnować, czy oddycha. I w sumie tak wyglądają ostatnie dwa dni.
A wszystko zaczęło się całkiem dobrze. Od mojego śmiałego planu by iść na plażę. Ale nie, po co miałabym iść na plażę w zasięgu spaceru od mojego hotelu. Takie wycieczki są dla słabych. Ja zażyczyłam sobie piaszczystej plaży. Musicie wiedzieć, że na Malcie są piaszczyste plaże, ale znajdują się godzinę jazdy autobusem od miejsca, w którym mieszkamy. Ponieważ jednak autobus zatrzymuje się niedaleko nas i kosztuje grosze, to wzięłam – wtedy jeszcze w miarę normalnie wyglądającego Mateusza, wpakowałam do autobusu linii 222 i przewiozłam przez kawał wyspy, żeby położyć się na leżaku na piaszczystej plaży.
Od razu muszę powiedzieć, że wszystkie zdania, jakie usłyszałam w stylu „Życie biegnie szybko, ale kierowcy na Malcie jeżdżą szybciej” mają też zastosowanie do kierowców autobusów. Nigdy nie przypuszczałam, że da się z taką prędkością wejść w wąski zakręt autobusem, ale najwyraźniej – na Malcie jest to możliwe. Nie ukrywam, cieszyłam się nieco, że mam miejsce siedzące, bo na stojąco pewnie odczuwałabym na własnej skórze działanie fizyki. Inna sprawa, sama wyprawa była naprawdę dobrym pomysłem by zobaczyć sobie kawałek wyspy, w tym te miejsca, które nie zostały opanowane całkowicie przez turystów.
Sama Mellieha Beach, jest rzeczywiście najbardziej typową plażą Malty, z kawałkiem całkiem porządnego piasku, leżakami, parasolami i łagodnym wejściem do krystalicznie czystej wody. Leżąc na leżaczku i słuchając sporów rozłożonych niedaleko Czechów, oddałam się refleksji nad tym jak źle urządzony jest świat. Taka polska ma nad Bałtykiem absolutnie przepiękne, szerokie plaże, pełne cudownego piasku. Nic tylko się na nich rozkładać. Problem w tym, że jak już jesteś na tej plaży to jedyne morze do jakiego możesz wejść to zimny, szary Bałtyk. A tacy mieszkańcy Malty mają błękitne wody ciepłego morza śródziemnego i muszą do nich skakać ze śliskich skał. Nawet nie chcę sobie wyobrażać jaką potęgą byłaby Polska, gdyby nasze morze było choć w połowie tak cudowne jak to Śródziemne. Nie wiem jakbyśmy sobie poradzili z tą potęgą.
Pokąpawszy się nieco w wodzie, poleżawszy na leżaczku, udaliśmy się w drogę powrotną. Top właśnie wtedy Mateusz zaczął wydawać z siebie dźwięki, które kojarzyły mi się głównie z historiami wiktoriańskich poetów i ich zgonami w ciepłych krajach. Wieczorem zaś stało się jasne, że posiadam mało użyteczne zwłoki męża, które leżą rzężą i jedno jest absolutnie pewne – nie nadają się na ośmiogodzinną wycieczkę objazdową, którą mieliśmy zaplanowaną na następny dzień. Było to dla mnie pewnym szokiem, bo nie wzięłam pod uwagę, że mogę pojechać na wakacje i oddawać się takim przyjemnościom jak – nic nie robienie, siedzenie na słońcu, niezbyt dalekie spacery.
Najwyraźniej duch mojej matki wciąż unosi się jednak nad naszą wycieczką, ponieważ równo o szóstej trzydzieści rano zawył alarm przeciwpożarowy. Wył co prawda krótko, ale wystarczająco długo bym doszła do wniosku, że należy wyjść z pokoju i sprawdzić co się dzieje. Ponieważ nic się nie działo, ale niepokój pozostał, to zeszliśmy na parter, gdzie wszyscy wydawali się zupełnie nie wzruszeni całym zajściem. To zaś sprawiło, że a jakże – byliśmy pierwsi na śniadaniu, które podaje się tu o siódmej rano. I jak nie myśleć, że moja matka czuwa nad tym by absolutnie nie wstała za późno na wyjeździe.
Ponieważ jak już zwróciłam uwagę mąż mój wydaje potępieńcze odgłosy i wygląda jakby zaraz miał wybrać Maltę jako miejsce, gdzie złoży swe stare kości, postanowiłam, że nie będę go przemęczać. Ostatecznie czy może być męczący spacer promenadą z wizją, że być może zazna się po drodze ożywczej kąpieli w wodach morskich? Przecież to jest absolutna definicja spokoju i braku fizycznego wysiłku. I rzeczywiście – w normalnych warunkach jest to rzecz, która nikogo nie zmęczy. Ale na Malcie jest obecnie ponad 32 stopnie a dzisiejszy dzień był całkowicie bezchmurny. Nasza wyprawa była krótka, bo obejmowała ledwie siedem kilometrów, ale gdyby ktoś jutro kazałby mi iść do góry przeznaczenia uznałabym to za mniej męczące.
Plus jest taki, że okoliczna wycieczka pozwoliła nam poznać lepiej Maltańskie plaże. Te najbliżej nas, są bardzo skaliste i przynajmniej w mojej opinii – mało przyjemne. Większość takiej skalnej półki, z której można zejść do wody, jest zupełnie nie osłonięta od słońca, co oznacza, że jeśli nie chcesz się totalnie usmażyć w dwie minuty, musisz rozłożyć się gdzieś w wąskim pasie cienie. Niestety tam, gdzie jest cień są także śmierci, niedopałki i ogólny syf. To jednak nie jest najbardziej nieprzyjazne. Dużo większym problemem jest samo zejście do wody. Rzeczywiście na krawędziach skał jest sporo barierek, które pozwalają zejść do morza i utrzymać równowagę (bo wokół wejścia jest niesamowicie ślisko) ale potem… potem natychmiast jest się w miejscu dość głębokim, co dla osób wzrostu nikczemnego nie jest szczególnie komfortowe. Przyznam, że po kilku minutach takiego pływania miałam zupełnie dość. Być może gdybym była odważniejsza albo po prostu wyższa bawiłabym się dobrze. Nie mniej moje myśli zaprzątała głównie myśl, że byłoby bardzo głupio się utopić na Malcie, bo to cholernie daleko od domu.
Wyszliśmy więc ponownie na promenadę i ruszyliśmy przed siebie. Następna plaża jaką znaleźliśmy w istocie nie powinna nawet nazywać się plażą. Było to zejście do niewielkiej zatoczki, gdzie można było usiąść na zacienionych schodach a potem szybko przebiec po niewielkim żwirze do błękitnej wody. Musicie mi uwierzyć na słowo, że lejący się z nieba żar, oraz moja absolutna potrzeba ochłody, sprawiły, że dosłownie po dwóch minutach siedziałam już w tej wodzie, otoczona, a jakże przez jakieś dzikie tłumy włoskiej młodzieży, której jest tu wszędzie mnóstwo. Nie ukrywam, był to najpiękniejszy moment całej wyprawy, zwłaszcza, że mogłam pływać nie tracąc z oczu męża mego skulonego na schodach w cieniu i nie oddającego tam ostatniego tchnienia, choć trochę tak wyglądał. Od razu pragnę zaznaczyć, że też poszedł się kąpać, co moim zdaniem nie było złym pomysłem, bo ostatecznie – człowiek nie powinien się przegrzać na amen.
Kto wie, może wody morskie mają pozytywny wpływ na człowieka, bo wieczorem Mateusz wydawał się jakby tak nieco bardziej żywy i nawet miał jakieś kolory i kasłał z już tylko co piętnaście a nie co pięć minut. Udało mu się nawet zakupić kilogram obranej opuncji i go spożyć. Co prawda chciał kupić jedną opuncję tylko nie dogadał się z właścicielką sklepu, ale na całe szczęście lubi owoce opuncji. Więcej, zaczął nawet poganiać mnie do napisania wpisu, co osobiście uważam, za znęcanie się nad żoną, ale niech będzie. W każdym razie niesiona powiewem optymizmu i lekkiego przegrzania (zapomniałam o jednym kawałku pleców, który obecnie jest purpurowy) zamówiłam na jutro rejs łódką po zatokach w okolicach Valletty. Zamówiłam go na drugą popołudniu, żeby się wyspać, ale nie wiem dlaczego mam wrażenie, że i tak wstanę koło siódmej. Można zostawić matkę zwierza w Warszawie, ale jej nawyki trzeba zabrać na urlop. Nawet mnie to nie dziwi.