Dziś przez kilka dni będę publikować wpisy wakacyjne. Nie są to co prawda wpisy górskie, ale mam zwyczaj pisania na wakacjach. Jest to dziennik wakacji, a nie próba napisania czegokolwiek obiektywnego o miejscach, w których jestem. Nie jest to ani poradnik dla podróżujących, ani przewodnik historyczny, ani cokolwiek co miałoby na celu przekazać jakąkolwiek obiektywną i zdatną do wykorzystania wiedzę o danym miejscu. To raczej dziennik moich przeżyć, obserwacji i emocji, który ze swej natury pozostaje niedoskonale subiektywny,
Gdy wysiadam z samolotu czuję się jakbym była na basenie. Ale nie w tej części, gdzie wskakuje się do zimnej i ożywczej wody, ale w tej dusznej wilgotnej przestrzeni pomiędzy szatniami a basenami, gdzie wydaje się, że powietrze oblepia skórę. Tak oto wita mnie Malta, najdalej wysunięty na południe kawałek świata, w którym byłam. Temperatura odczuwalna wynosi trzydzieści sześć stopni a ja w przeciągu następnych kilku godzin nauczę się darzyć głęboką miłością klimatyzację.
Pomysł by wyjechać na urlop na Maltę zrodził się u nas kilka miesięcy temu. Tak naprawdę nigdy nie ciągnęło nas bardzo do ciepłych krajów, ale kiedy rodzina zaproponowała mocne finansowe wsparcie jakiejś wakacyjnej wycieczki, zaczęliśmy śledzić na mapie miejsca potencjalnej wyprawy. Malta wygrała kilkoma punktami. Po pierwsze jest w Unii Europejskiej co znacznie ułatwia podróż, po drugie językiem urzędowym jest angielski co właściwie znosi barierę językową a potrzecie – wycieczka była podejrzanie tania. Właściwie to ten ostatni punkt przeważył, gdyż należę do tego niepokojącego gatunku osób, które pociągają podejrzanie tanie wycieczki. Musicie bowiem zrozumieć, że choć oczywiście ciekawie jest podróżować all inclusive i wylegiwać się na leżaczku, wyjazdy te nie mają posmaku przygody. Przez przygodę rozumiemy zaś, że wszystko może nie wyjść a hotel nie istnieć.
Oczywiście w przypadku takich wypraw zawsze liczysz na najlepsze, a gdy zdarzy się najgorsze, traktujesz to jako przygodę. Choć muszę przyznać, że wychowanie się w Polsce w latach dziewięćdziesiątych i podróżowanie po Europie z ojcem, który nigdy nie zaakcpetował wyższości hoteli nad schroniskami młodzieżowymi ma swoje plusy. Gdy po przylocie na Maltę, przyszło mi do głowy by sprawdzić opinie naszego podjerzanie taniego hotelu, odkryłam, że większość opinii sugeruje, że jest stary, brzydki i do niczego się nie nadaje. Cztery gwiazdki obecne w ofercie miały być picem na wodę. I powiem tak – rzeczywiście to nie jest hotel, który w Polsce mógłby się pochwalić czterema gwiazdkami. Ale moi drodzy jest klimatyzacja w pokoju, łazienka jest czysta i mieszczę się na łóżku razem z mężem. To więcej niż warunki, do których jestem zwykle przyzwyczajona. Co sugeruje mi, że drogą do sukcesu jest znaczne ograniczanie oczekiwań.
Ponieważ lot mieliśmy o szóstej rano, a na Maltę dotarliśmy koło dziewiątej, oznaczało to, że dostaliśmy przymusowy spacer po okolicy w oczekiwaniu aż nasz pokój będzie gotowy. Szybki rzut oka na mapę uświadomił mi, że jeśli chodzi o turystyczne centrum okolicy to jesteśmy w samym jego centrum, dwa kroki od bulwarów, które otaczają port, promów do Valetty i radosnego komercyjnego centrum najbliższej okolicy. Jeśli dobrze odczytałam wszystkie szyldy i rozejrzałam się po preferencjach przyjezdnych, to schemat spędzania czasu wygląda tu następująco. W ciepłych dusznych godzinach należy albo znaleźć klimatyzowaną przestrzeń albo wodę. Czy to będzie jedna z niewielkich skalistych plaży, czy hotelowy basen, to sprawa drugorzędna. Liczy się by zamoczyć ciało w wodzie i udawać, że nigdy nie podjęło się błędnej decyzji wyjścia na ląd.
Dopiero kiedy zbliża się wieczór ludzie wychodzą na spacer i kierują się do knajp, gdzie w mocno klimatyzowanych ogródkach popija się drinki i ogląda sport na wielkich telewizorach zawieszonych niemal w każdym barze. Duża ilość pubów, sugeruje mi, że Anglicy, którzy opuścili swoje zimne wybrzeża i miasta, a przyjechali na ciepłą Maltę, niechętnie opuszczają to do czego są przyzwyczajeni. Zaskakująco często pojawiają się też miejsca sprzedające kiełbasę, co sugeruje mi też obecność mniejszości niemieckiej, która pod każdą szerokością geograficzną znajdzie czas by zjeść sobie na obiad jakiś wurst. Oczywiście nie jest to jedyna kuchnia jaką serwują w okolicy, ale wciąż wizja spożywania kiełbaski przy trzydziestostopniowym upale wydaje mi się najbardziej ekstremalnym sportem.
Kiedy odbijamy od nabrzeża i idziemy w górę miasta, nagle wszystko się zmienia. Jasny Maltański kamień, z którego jak się zdaje wszystko tu zbudowano, sprawia, że niemal każda uliczka wygląda tak samo. Wszystko cichnie, i można pomyśleć, że ten kawałek niekończącej się miejskiej zabudowy Malty został chwilowo opuszczony. Szybko orientuję się, że w tej ciasnej zabudowie, najbardziej brakuje mi zieleni. Z rzadka tylko widać jakieś drzewo, krzew czy kawałek krzaczka, który pomimo wszechobecnej zwartej zabudowy walczy o to by jednak przeżyć. Te rośliny, które odważą się tu kwitnąć, zachwycają kolorami, tak jakby chciały się pochwalić, że oto udało im się przezwyciężyć wszechobecną skałę i kamień. Rzeczywiście, ma się ochotę pogratulować każdej kępce trawy, która wywalczyła tu sobie miejsce.
Łatwo się tu zgubić, gdyż ulice są do siebie bliźniaczo podobne. Jednostajna niska zabudowa, gdzieniegdzie przerywana kościołami, na których fasady nie sposób spojrzeć w pełnej krasie, bo nie ma tyle miejsca by stanąć przed nimi w odpowiedniej odległości. Za plamy koloru służą drzwi i okiennice, które sprawiają, że niemal każde zdjęcie, nawet najmniej interesującej uliczki staje się niczym okładka z folderu turystycznego. A jednocześnie, jak w wielu krajach południa, można dojść do wniosku, że tu wciąż trwa budowa, że choć wszystko jest od zawsze, to nic nie jest skończone, gdy spojrzy się ku miastu od strony mariny, aż trudno uwierzyć, ile dźwigów wznosi się nad zabudową. Z resztą widać tu ten schemat naruszania naturalnej zabudowy turystycznym zapotrzebowaniem, rząd wysokich hoteli stanowi niemal mur odgradzający pnąc się ku górze miasto od morza.
Po przeczekaniu najcieplejszych godzin w niewielkim hotelu gdzie klimatyzacja wydaje odgłosy przypominające rozbijanie się fal o skalisty brzeg wychodzimy ponownie na spacer. Tym razem nie idziemy do miasta, ale znajdujemy niewielki most na wyspę, która znajduje się dokładnie naprzeciwko naszego hotelu. Wyspa ta stanowi ciekawe zjawisko – choć znajduje się w idealnym turystycznym miejscu to z powodu sporów, dyskusji i najróżniejszych problemów, jest w dużym stopniu niezabudowana i nieco dzika. I jest to cudowne. Wąska ścieżka prowadzi do kawałeczka skalistej plaży. Jesteśmy tam wieczorem, więc spokojnie patrzymy na świecącą promenadę. Tu słychać jednak tylko pisk dzieciaków skaczących do wody z betonowego pomostu i uporczywe przypominające skrzypienie dźwięki jakie wydają owady. O tym, że wyspa jest nieco zaniedbana świadczyć może fakt, że przejęły ją we władanie koty, które bez większego lęku przyglądają się mającym je ludziom. Ktokolwiek sprawuje władzę nad tym kawałkiem ziemi, zapewnił im schronienie i jedzenie. Koty zaś wylegują się w cieple i uważnie spoglądają na każdego, kto wchodzi na ich wyspę.
Tak jak przez cały dzień miałam wrażenie, że brakuje mi powietrza, tak teraz mogę odetchnąć pełną piersią. Okazuje się, że wąskie uliczki, to jednak dla osoby, która przyzwyczaiła się do szerokich chodników północy, coś co wymaga aklimatyzacji. Za dzień dwa pewnie przestanie mi przeszkadzać, że gdzie nie spojrzę tam miasto. Podobnie jak tłum przetaczający się wąskim przejściem pomiędzy ścianami hoteli a ogródkami kolejnych knajp. Zaraz sobie przypomnę, jak to jest w tych państwach- miastach.
Ale jeszcze nie dziś. Tu po drugiej stronie mariny, jest spokojniej i mogę patrzeć na najszczęśliwszego psa na świecie, który właśnie został wyprowadzony przez swojego właściciela na tą skalistą plażę. Biega, wskakuje do wody, otrząsa się z wody ochlapując wszystko dookoła i wydaje się być dowodem na to, że szczęście na świecie istnieje głównie w psiej formie. A gdy spacer dobiega końca, pies ze starszym panem wsiadają na niewielki ponton i odpływają w kierunku jednego z licznych zacumowanych w marinie jachtów. Pies nie przestaje merdać ogonem.