Przez kilka dni będę publikować wpisy wakacyjne. Nie są to co prawda wpisy górskie, ale mam zwyczaj pisania na wakacjach. Jest to dziennik wakacji, a nie próba napisania czegokolwiek obiektywnego o miejscach, w których jestem. Nie jest to ani poradnik dla podróżujących, ani przewodnik historyczny, ani cokolwiek co miałoby na celu przekazać jakąkolwiek obiektywną i zdatną do wykorzystania wiedzę o danym miejscu. To raczej dziennik moich przeżyć, obserwacji i emocji, który ze swej natury pozostaje niedoskonale subiektywny,
W jednej z recenzji śniadań naszego hotelu niezadowolony klient z Polski napisał „Śniadania niedobre, chyba, że ktoś lubi jeść ziemniaki i popijać kakao”, patrząc z rana na to co je mój mąż (i popija kakao) chyba znalazłam tą osobę. Trzeba jednak przyznać, że w dobie powszechnych bufetów śniadaniowych, fakt, że porcję każdego dania surowo odmierza pan zza szybki, jest pewnym zaskoczeniem. Ale nie jeść śniadania tu przyjechaliśmy jeno zwiedzać.
Jak nas poinformowano droga do przystanku skąd obchodzą autobusy do Valetty jest niezwykle prosta. Istotnie jest to niedaleko i prosto i właśnie dlatego, za cholerę nie umieliśmy identyfikować, o który przystanek chodzi. Ale nie było to konieczne, bo nie sposób przegapić przystani promowej, skąd promy szybko i sprawnie przewożą za ledwie dwa euro do centrum stolicy. Prom przecina niewielki port a ja mam ponownie czas na refleksję, że gdy byłam dzieckiem byłam głęboko przekonana, że stwierdzenie, że woda jest błękitna to tylko taki skrót myślowy. Ostatecznie woda Bałtyku, którą znałam była szara. Dopiero pierwsza wyprawa nad Adriatyk uświadomiła mi, że nikt nie przesadzał z błękitem wody. Także teraz, nie jestem w stanie się napatrzeć na to jaki kolor może mieć morze, które nie funduje człowiekowi objawów hipotermii.
Gdy dopływamy do Valetty staje się jasne, że jeśli podpływasz pod miasto, które słynęło ze swoich murów obronnych i doskonałego położenia, to nie da się do niego po prostu wejść z nadbrzeża. Trzeba pokonać dziką ilość schodów i uliczek, z których wszystkie zdają się iść ku górze. Nie ukrywam przychodzi mi do głowy, że najwyraźniej moje życie już takie jest i jeśli pojechałam na urlop, to muszę iść pod górę – innego wyjścia nie ma. Mentalnie cieszę się, że nie ma tu mojej matki, która pewnie kazałaby mi pod tą górę wbiegać. Poza tym pewnie byłabym tu o jakiejś siódmej rano.
W końcu docieramy do miejsca, gdzie żadna ulica nie pnie się już wyżej. Biorąc pod uwagę nagromadzenie turystów, sklepów i wszelkiego rodzaju znaków prowadzących do atrakcji turystycznych nie mam wątpliwości, że oto znaleźliśmy się w radosnym centrum turystycznej Valetty. Istnieje atmosfera, która przenika wszystkie miejsca tego typu – turystyczny pośpiech połączony z niepokojem (czy aby na pewno torbę trzyma się wystarczająco blisko) i pewną dezorientacją, w której kiedyś pomagały mapy a dziś telefony komórkowe przegrzewające się w południowym słońcu i dzielnie pokazujące miejsce na planie miasta. Prawdziwi podróżnicy omijają takie miejsca z niesmakiem, często opisując je potem w swoich dziennikach i pamiętnikach jako skanseny dla turystów dalekie od „prawdziwego miejsca”. Ja jednak nie jestem podróżnikiem tylko turystką i zawsze fascynuje mnie to zjednoczenie się przestrzeni turystycznych, które rzeczywiście stanowią jakby osobne przestrzenie. Zwykle wystarczy zrobić tylko parę kroków w bok by wszystko nagle ucichło i człowiek powrócił do rzeczywistości.
Na razie jednak w prażącym słońcu nasze przeżycia i obserwacje muszą ustąpić gorącej potrzebie znalezienia miejsca z klimatyzacją. Nasz wybór pada na Pałac Wielkiego Mistrza Zakonu Maltańskiego. Co więcej na wejściu do pałacu ochrona konfiskuje mi torbę (jak się okazało nie próbowałam wnieść do budynku noża jak mi próbowano wmówić tylko statyw, ale są to podobnie niebezpieczne narzędzia) więc mogę pałac zwiedzać leciutko i bez obciążeń. A jest na co patrzeć, bo kolejne sale, pałacu wykorzystywanego przez władze Malty nieśmiało skłaniają by oddać jakiś pokłon lenny władcom niewielkiej wyspy.
Największe wrażenie robi jednak olbrzymia sala wypełniona bronią, którą przez wieki gromadził zakon. Spacerując wśród mieczy, sztyletów, kusz, arkebuzów, szpad, pistoletów, muszkietów i coraz to nowych zbroi, przychodzi mi do głowy jedna myśl. Ile czasu poświęcali kiedyś ludzie na uczynieniu pięknym broni, którą mieli się zabijać. I nie chodzi mi o paradną zbroję Wielkiego Mistrza, której jedynym zadaniem było pokazanie wszystkim, że go stać. Chodzi o pojemniki na proch z najróżniejszymi rzeźbionymi scenami, o zdobienia na pistoletach, o te wszystkie mniejsze i większe rękodzielnicze dodatki, które nie mają najmniejszego zastosowania, poza tym by uczynić przedmiot piękniejszym. Jest coś fascynującego w tym popisie artystycznego rękodzieła, które nie chce się poddać nawet wtedy, gdy chodzi o przedmioty używane by zrobić komuś krzywdę. Ot ludzkość w całej swojej skomplikowanej naturze.
Niechętnie opuszczam pałac, gdzie w korytarzach stoją zdjęte ze ścian, ale wciąż wyeksponowane portrety brytyjskich władców, którzy przecież jeszcze tak niedawno (z perspektywy historyka wystarczy mrugnąć) uważali te pokoje za swoje. Moja niechęć nie bierze się z głębokiego zachwytu, ale raczej ze świadomości, że na zewnątrz słońce odbija się od białych kamieni wyślizganych stopami mieszkańców i turystów. Złakniona zieleni, ciągnę męża mego do ogrodów Barraka. Ale nie do tych górnych skąd oddaje się salwy ku wielkiemu portowi, ale do dolnych. Dużo mniejszych i jak może się zdawać położonych nieco na uboczu.
Ogrody to w istocie niewielki park, który pewnie w każdym innym mieście można byłoby przegapić, ale tu, w samym centrum Malty, wysokie drzewa wydają się być piękniejsze od jakichkolwiek zabytków. Przede wszystkim jednak, z tego zielonego tarasu można spojrzeć przed siebie, na Trzy Miasta. Jest to widok absolutnie przepiękny, choć nie wiem czy dziś urody nie dodawał mu także cień, w którym można było spokojnie usiąść. Z miejsca, na którym siedzimy widać miejsce, gdzie cumują wielkie wycieczkowce. Są tak wielkie, że aż trudno wyobrazić sobie, że rzeczywiście mogą pływać. Gdy stoją przy nadbrzeżu ich szczyt dotyka wysokości położonych wyżej dróg. Chciałoby się zachwycić tym niesamowitym osiągnięciem myśli technicznej, gdyby nie fakt, że to właśnie takie wycieczkowce sprawiają, że miasta portowe na całym świecie zmagają się z nadmiarem ruchu turystycznego.
Po krótkim odpoczynku wśród zieleni staje się jasne, że znów trzeba piąć się w górę. Nie mam ambicji by odwiedzić wszystkie kościoły, zwłaszcza, że ten, o którym wszyscy mówią, że jest najpiękniejszy ma moim zdaniem dość zaporową cenę za zwiedzanie (nazwijcie mnie marną turystką, ale piętnaście euro za wejście do świątyni to dokładnie te pieniądze, które z trudem wypływają mi z portfela). Chcę za to zobaczyć muzeum archeologiczne. Malta może się pochwalić historią sięgającą aż do neolitu, a ja mam w sobie sporo ciekawości tych najstarszych odkryć. Samo muzeum co prawda zaskakuje mnie tym jak jest staromodne i skromne (jeden z tych rzadkich przypadków, kiedy przypominasz sobie jak bardzo muzea w Polsce się zmieniły) to wstawa podoba mi się niezwykle.
Zwłaszcza fragment wystawy o neolicie skoncentrowany na przedstawieniach ludzi. Początkowo większość znalezionych figur odczytano jako przedstawienia kobiet. Wszystkie bowiem są niezwykle okrągłe, z dużymi brzuchami i wielkimi udami. Dziś nie ma już tej pewności. Wydaje się, że neolityczni mieszkańcy Malty na pytanie jaki jest człowiek odpowiadali „Człowiek powinien być okrągły”. Czy było to ich marzenie, czy popis możliwości trudno powiedzieć. W osobnej sali w niewielkiej gablotce można spojrzeć na figurkę śpiącej kobiety. Nie ma wątpliwości, że to kobieta, w spódnicy, z jedną ręką pod głową, drugą, w poprzek piersi. Leży z nieco podkulonymi nogami, na łóżku, które lekko ugina się pod jej ciężarem. Przyglądając się niewielkiej figurce myślę o tym jak rzeźbiarz (a może rzeźbiarka) wyciąga do mnie dłoń przez tysiąclecia. Wszystko w świecie tamtego człowieka było inne niż w moim, ale śpimy wciąż tak samo na boku, zwłaszcza w ciepłe rozgrzane noce. Wiele się zmieniło, ale nie drzemka.
W kolejnym pomieszczeniu dostrzegam mój ulubiony motyw ozdobny z dawnych czasów. Na wielkim głazie z jednej ze świątyń pojawia się motyw kozy. Dwa piętra wyżej, gdy przyglądamy się już zabytkom czasów fenickich, Koza powraca na zdobionej wazie. Gdzieś źle skręciliśmy w historii ludzkości, gdy przestaliśmy uważać kozy za najpiękniejszy motyw ozdobny dla ceramiki i świątyń. Obok wazy z kozą niewielki fragment wystawy, na którym pokazano skrawek papirusu. Znaleziony w maleńkim pojemniku w grobowcu, zawiera kilka słów skreślony po to by ułatwić pochowanej osobie przejście na drugą stronę. I znów myślę o tym, że tych ludzi od nas dzieliło wcale nie tak wiele, choć jak zwykle po przeszłości zostały nam głównie garnki i pochówki.
Wychodzę z muzeum, z poczuciem, że im dalej się sięga tym łatwiej niekiedy zobaczyć, jak niewiele się zmienia. Tymczasem tłum przelewa się malowniczymi ulicami Valetty, restauracje wołają by w nich jeść, sklepy z biżuterią by kupić jeden z miliona wariatów krzyża kawalerów maltańskich, a przed stoiskami z pamiątkami gromadzą się tłumy. Pieniądze przechodzą z rąk do rąk, handel kwitnie, w rozsianych po głównej ulicy sklepach znanych marek pysznią się klejnoty i drogie materiały. Och Fenicjanie by to kochali.