Eskapizm to rzecz miła. Zwłaszcza w świecie pełnym niepokojów, nieszczęść i złych przeczuć. Uciec na chwilę do świata fantazji chciałby każdy. Ale jest taki moment w tej ucieczce kiedy zdajemy sobie sprawę, że wybiegliśmy w świat fantazji za daleko i zamiast znajdować ukojenie tym boleśniej czujemy, że uciekamy przed czymś czego uniknąć się nie da. I zamiast pocieszenia znajdujemy żal. I tak właśnie jest w przypadku Mary Poppins powraca. We wpisie raczej nie ma spolierów.
Mary Poppins Powraca rozgrywa się w czasie wielkiego kryzysu. Piszę to nie bez powodu – mniej lub bardziej świadomie twórcy umieścili akcję w takim momencie przeszłości, który współczesnemu widzowi może się wydawać w jakimś stopniu bliski. Moment poczucia beznadziei, załamywania się jakichś utartych schematów, rozczarowania systemem ekonomicznym, lęku o przyszłość. Moment kiedy w głowach ludzi zaczynają się rodzić niekoniecznie dobre pomysły na to jak swoje poczucie niedowartościowania rozwiązać. Innymi słowy – czasy złe, i niespokojne, ekonomicznie, społecznie i politycznie. Co prawda film nigdy więcej do tej tematyki nie wraca ale pozwala zrozumieć, że twórcy nie tylko swoim bohaterom ale i widzom chcą zafundować ucieczkę od trudnej sytuacji społeczno- ekonomicznej.
Zwłaszcza, że kryzys stuka do rodziny Banksów wręcz dosłownie – Michael Banks, który w pierwszym odcinku był małym chłopcem, teraz jest wdowcem wychowującym trójkę dzieci. Zadłużony ma zaledwie tydzień na spłacenie zadłużenia w banku, a jeśli tego nie uczyni straci piękny dom przy ulicy Czereśniowej. Jest jednak szansa – ojciec Michaela miał przecież udziały w banku, gdzie syn zaciągnął pożyczkę. Niech tylko znajdzie się certyfikat poświadczający ten fakt i dom oraz rodzina będą uratowane. A na razie na ulicę Czereśniową przybywa Mary Poppins by zająć się zagubionym ojcem i jego bardzo zaradnym i nad wiek zmartwionymi dziećmi. Tu od razu muszę się na chwilkę zatrzymać i powiedzieć – niezależnie od tego jak będę jeszcze narzekać na ten film, to dzieci są w nim dobrze obsadzone, i niesamowicie mało irytujące. A nie zapominajcie – Zwierz absolutnie nienawidzi dzieci w filmach tym razem małych dzieci nie znienawidził. To jest wielki plus o którym muszę wspomnieć na początku.
Od tego momentu film decyduje się pójść podobną drogą którą wytyczył oryginał z 1964 roku. Czyli mamy serię „przygód” dzieci i ich opiekunki, które pozwalają na odśpiewanie kilkunastu piosenek, zaprezentowanie jak pięknie animacja może się łączyć z grą aktorską i do tego można dorzucić jeszcze jakiś ładny balet. Tym razem nie mamy kominiarzy, ale za to mamy uroczego latarnika i jego przyjaciół. Całość zaś kolorowa, słodka i przepełniona całym katalogiem przesłań i pouczeń – od tych które mają nam pomóc pogodzić się ze śmiercią osoby bliskiej, przez wzmacniające wiarę w siebie, zachęcające do zmiany perspektywy i to najważniejsze – nakłaniające nie tylko do radości życia ale do odnalezienia koniecznie swojego wewnętrznego dziecka. Wszystko zaś podane na tacy w sposób bardzo prosty i ładny – tak by widz w przedziale wiekowym od pięciu do stu pięciu poczuł się wzruszony i poruszony.
Pod pewnymi względami proponowany przez Disneya uroczy eskapizm w którym ostatecznie wszystko co szare utonie w pastelowych kolorkach i ogólniej radości, jest tu przedstawiony w swojej niemal idealnej esencji. Szczątkowa fabuła, pozwala w sumie skupić się wyłącznie na przesłaniu, które podkreśla siłę nadziei i wyobraźni, a także podpowiada, że przecież ostatecznie nic złego się stać nie może. Bo kiedy wszelka nadzieja się skończy to pozostaje jeszcze wiara w odrobinę magii. A ta już wszystko, trochę deus ex machina załatwi. I co prawda w życiu są momenty nieprzyjemne, ale nie można pod żadnym pozorem pozwolić by one nas zasmuciły no i by sprawiły, że dorośniemy. Pewna niedorosłość jest największą cnotą, zaś wiara w rzeczy niekoniecznie możliwe – cudownym elementem dzieciństwa który powinniśmy przenieść w życie dorosłe.
Wielu zachodnich recenzentów wskazywała że ta słodkość filmu to dokładnie to czego potrzebujemy w tym momencie. Ale paradoksalnie – film który sprawia wrażenie jakby próbował nas trochę przenieść w świat kinematografii 1964 – przypomina tylko jak wiele się zmieniło. Dziś słodycz w takim stężeniu nie występuje już tak powszechnie ani w kinie dziecięcym ani nawet w najbardziej eskapistycznych filmach dla dorosłych. Jasne uciekamy od powagi w filmy super bohaterskie ale wciąż jest jakaś granica za którą nadmiar słodyczy już chyba nie bawi. Zwłaszcza, że film w sumie trochę nie do końca wie co chce powiedzieć. Z jednej strony bowiem pragnie uciec od opowieści o tym, że pieniądze i zysk jest najważniejszy z drugiej ostatecznie okazuje się, że pieniądze trzeba mieć. Ambicje siostry głównego bohatera, która należy do organizacji pomagającej robotnikom i związkowcom, ostatecznie okazują się tylko ładnym dodatkiem, nad którym twórcy nie pochylają się dłużej, bo Londyn Mary Poppins to musi być Londyn ślicznej ulicy Czereśniowej a nie banków żywności. I jasne nie byłoby w tym nic złego, gdyby twórcy sami nie osadzili swojej historii w takim kontekście. A może gdyby teraz w Wielkiej Brytanii nie powstało więcej Banków Żywności niż w ciągu ostatnich lat.
Sam film ma też problem z tym czym właściwie ma być – z jednej strony twórcy nie ukrywają, że jest to kontynuacja części pierwszej – pojawiają się te same postacie, mniej lub bardziej wyraźne nawiązania, mrugnięcia okiem do widza. Z drugiej strony, młody widz raczej nie widział filmu z 1964 roku więc musi dostać opowieść nową. Nowe w Mary Poppins jest przede wszystkim podejście do samej głównej bohaterki. Postanowiono zawiesić ją gdzieś pomiędzy nieco bardziej złośliwą i oschłą postacią z książek a przeuroczą bohaterką pierwszego filmu. Co powstało? Moim zdaniem postać trochę nierówna – trudna do rozgryzienia. Do tego stopnia, że właściwie zastanawiamy się nad tym czy przypadkiem jej obecność w filmie nie sprowadza się głównie do tego, że dzięki niej można śpiewać kolejne piosenki. Mam wrażenie, że gdyby Emily Blunt grała w osobnym filmie nie będącym kontynuacją poprzedniego miałabym zdecydowanie większe szanse na stworzenie spójnej i wpadającej w pamięć postaci.
Fakt że film jest kontynuacją i w wielu miejscach odwołuje się do pierwowzoru widać bardzo w reżyserii. Miejscami odnosiłam wrażenie, że twórcy trochę za bardzo próbują nakręcić film z 1964 roku współcześnie. To może być karkołomne stwierdzenie, ale właśnie taki jest ten film – nie jest współczesną wersją Mary Poppins, tylko jest współczesnym odtworzeniem musicalu z lat sześćdziesiątych. Tym samym wcale nie jest szczególnie nowoczesny, jest raczej przemyślnie staromodny. Co moim zdaniem nie ma sensu, bo miłość do pierwowzoru wynikała z tego, że był to musical osadzony w swoich czasach i w swoim gatunku filmowym. Pod pewnymi względami była to produkcja całkiem nowatorska. Tymczasem Mary Poppins powraca jest pod wieloma względami niemodna – zamierzenie, ale niekoniecznie tak uroczo jak wydawać by się mogło twórcom. Wydaje się, że pewien sposób prowadzenia narracji czy nawet same piosenki bardziej mają zachwycić ludzi którzy znają wersję z Julie Andrews niż naprawdę przekonać widzów do czegoś nowego.
Zresztą skoro przy piosenkach jesteśmy. Nie mówię – mogę być uprzedzona w ten specyficzny sposób w jaki uprzedza nas dobra znajomość książki kiedy idziemy na ekranizację. Otóż w przypadku Mary Poppins jestem bez zastanowienia w stanie wymienić cztery utwory które można sobie nucić po seansie. W tym moim zdaniem doskonałe i trochę trudne do pobicia muzycznie „Chim Chim Cher-ee” (kiedy byłam dzieckiem była to piosenka magiczna”), łatwe do powtórzenia „Spoon full of sugar”, dowcipne i trochę bezsensowne „Supercalifragilisticexpialidocious” oraz przywierające się do pamięci „Let’s Go fly a kite”. Moim zdaniem po seansie oryginalnej Mary Poppins trudno nie nucić jakiejś z tych melodii nawet jeśli się bardzo chce. Z „Mary Poppins Returns” mam dwa problemy – muzycznie. Pierwszy – mam wrażenie, że połowa piosenek powstała jako nowe wersje tych starych – w jednym filmie śpiewali kominiarze, tu latarnicy, w jednym mieliśmy śmieszną piosenkę o super długim słowie, tu mamy piosenkę o tym by nie oceniać książki po okładce, tu mieliśmy wnoszenie się do góry dzięki magicznemu balonikowi, w oryginalne puszczanie latawca. Tak więc miałam wrażenie, że nie dostaję czegoś nowego tylko jakąś nową wariację na klasyczny temat ale zbyt mało odważną by zaproponować coś zupełnie inną muzyczną konwencję.
Ostatecznie wyszłam z kina (oraz spędziłam dwa dni słuchając soundtracku) z poczuciem, że wszystkie piosenki z musicalu są miłe, ale moim zdaniem zupełnie bezpłciowe. Oczywiście pewnie gdybym nie znała oryginalnego musicalu spojrzałabym na nie inaczej. Ale wciąż nie mam wrażenia by udało się stworzyć jakiś musicalowy evergreen. Warto przypomnieć, że dla wielu było szokiem że muzyka do Mary Poppins nie została nominowana do Złotego Globu i nie będę ukrywać że ja się trochę nie dziwię – to nie jest zła muzyka, ale naprawdę żadna z tych melodii nie wnosi niczego nowego do musicalowej partytury. Ja rozumiem, że nie każdy musical musi wymyślać na nowo gatunek, ale tu miałam poczucie, że odtwórczość przeszła wszelkie granice. Długi balet latarników wydał mi się tylko mniej ekscytującą wersją baletu kominiarzy z oryginału. Tak jakby Disney za wszelką cenę chciał zrobić remake ale się bał więc stanęło na takim dziwnym naśladownictwie sprawdzonego filmu.
Niezależnie od moich narzekań film trzyma się aktorsko. Emily Blunt moim zdaniem bardziej pasuje do roli Mary Poppins niż Juile Andrews i przyznam szczerze, że żałuję, że nie miała w sumie możliwości stworzenia swojej postaci zupełnie bez bagażu poprzedniego filmu. Należy też zauważyć, że Blunt ma przepiękny i doskonale pasujący do musicalu głos. Momenty w których śpiewa są moim zdaniem musicalowo najlepsze z całego filmu. No a poza tym nosi się w tej produkcji absolutnie genialnie. Z kolei Lin Manuel-MIranada jest chodzącym słońcem. Nigdy nie widziałam człowieka który miałby bardziej optymistyczny, ciepły, radosny i budzący szczęście uśmiech. Serio aż trudno powiedzieć czy on w tym filmie gra czy po prostu tak niesamowicie się cieszy, że jest na planie. Zwierz ma do niego absolutną słabość wynikającą z tego, że mało kto ma taką pozytywną charyzmę. Ale jednocześnie – nie ukrywajmy nie za piękny głos ceni się tego wspaniałego twórcę i chyba będą tą zrzędzącą jędzą która powie że woli kiedy osoby zatrudniane do musicali śpiewają czysto. Choć nie powiem – dla Lina warto zrobić wyjątek. Natomiast strasznie mnie bawi, że piosenkę dostał Ben Whishaw, aktor którego Zwierz absolutnie uwielbia i uważa go za jednego z najbardziej utalentowanych brytyjskich aktorów ostatnich lat. Ale Whishaw może recytować książkę telefoniczną jakby to była poezja, ale śpiewać nie umie. I trzeba mu przyznać, nawet nie próbuje – po prostu mówi melodyjnie swoją piosenkę.
Na drugim planie mamy role sprowadzone do ostrych charakterystyk, z czym chyba najlepiej radzi sobie Colin Firth. Z kolei całą obecność Meryl Streep najchętniej wyrzuciłabym z filmu bo mam wrażenie, że cały ten epizod pojawił się wyłącznie dlatego, żeby móc nazwisko Streep umieścić na plakacie. Jest to tak nijaki fragmencik że nawet ta bądź, co bądź dobra aktorka wypada w nim raczej kuriozalnie niż zabawnie. Z kolei Angela Lansbury pojawia się chyba tylko dlatego, że Julie Andrews odmówiła powrotu do kontynuacji a jak wiadomo Angela Lansbury grała w ekranizacji „Gałki od łóżka” czyli w tym filmie który bardzo przypomina Mary Poppins ale nie jest o Mary Poppins. Bardzo żałuję, że kolejny film skupił się na postaci mężczyzny który ma problem, ponieważ właściwie na trzeci plan sprowadza to siostrę bohatera – Jane Banks graną przed doskonałą Emily Mortimer. Mam wrażenie, że bohaterka zasługuje na coś więcej niż bycie pomocną siostrą, którą koniecznie trzeba z kimś zeswatać bo to aż wstyd by niezamężna kobieta ganiała sama po kinematografii. Myślę, że Jane mogłaby mieć taką śliczną piosenkę. Ogólnie zastanawiam się dlaczego twórcy filmu upierają się przy mordowaniu matek dzieci, w przypadku tego filmu ma to uzasadnić potrzebę zajęcia się dziećmi. Ale wiecie matka mogłaby pójść do pracy, albo wyjechać do sanatorium. Postawmy w końcu kres mordowaniu matek dla efektu dramatycznego. Można mieć żywą matkę i efekt dramatyczny. W pierwszej Mary Poppins wszyscy żyli a jakoś problemów nie brakowało.
Jestem też odrobinę rozczarowana pomysłami na to jak uatrakcyjnić wizualnie film. Otóż jak może pamiętacie w oryginale znalazła się cała sekwencja która łączyła postacie animowane z tymi granymi przez aktorów. A także sporo ciekawych popisów tanecznych. Tu mamy teoretycznie to samo – animację i grę aktorską oraz występ z choreografią. Ale o ile pomysły z lat sześćdziesiątych były po prostu inne, to pomysły współczesne już nie wyglądają jak jakaś nowość. Oczywiście dziś aktor tańczący z animowanym pingwinem nikogo nie rusza, ale chętnie widziałabym gdyby właśnie twórcy spróbowali znaleźć coś co poruszyło by nas tak jak w latach sześćdziesiątych łącznie gry aktorskiej i animacji. Bo w tej scenie nie chodziło o to że aktorzy tańczą z animowanymi pingwinami ale o to, że było to coś nowego i niezwykłego. To była kwintesencja tej sceny, którą moim zdaniem twórcy Mary Poppins powraca nie do końca wyczuli. Paradoksalnie gdyby w tej jednej scenie postawili na 3D byliby chyba bliżej tego czym powinna ona być.
Ostatecznie nie będę ukrywać – wydaje mi się, że twórcy Mary Poppins powraca przesadzili z cukrem. Aby przykre rzeczy jakoś było łatwiej przełknąć potrzebna jest łyżeczka cukru, a tu mamy wpychaną nam do gardła cukiernicę. I żeby to jeszcze był jakiś cukier z pomysłem, ale nie – ostatecznie dostajemy film który bardzo próbuje odtworzyć inny film, ale z bohaterką którą już nieco inaczej buduje, i w czasach które nie są aż tak beztroskie. Na koniec zaś pozostawia człowieka z przekonaniem, że powinien być radosny i nieodpowiedzialny, ale to w sumie jest możliwe tylko wtedy kiedy masz oszczędności w banku trzymane od wczesnego dzieciństwa. Nie mniej powiem szczerze – nie zdziwi mnie jeśli sporo osób będzie zauroczonych. Tak już te musicale z łatwymi melodiami i ładnymi uśmiechami mają, że jeśli trafi się na nie w odpowiednim momencie mogą trafić do serca. W jakieś recenzji przeczytałam ładne zdanie, że pewnie mnóstwo osób ten film pokocha i dobrze bo fajnie jak ludzie kochają filmy. Zgadzam się z tym zdaniem – nie będę toczyć bojów z tymi do których ten film trafił. Do mnie nie trafił – być może dlatego, że miał za mało własnej osobowości, a Mary Poppins osobowości nigdy nie powinno brakować.
Na koniec mam przykrą refleksję, że tym co najbardziej mnie boli w filmie – tym co jest niestety zupełnie niezależne od filmowych twórców ani od aktorów, to fakt że pewnie Mary z filmu zastąpi tą z książki. W Polsce bardzo mało osób czytało w ogóle powieści i czarownica w roli opiekunki do dzieci jest dla nich tylko postacią filmową. Jako fanka książki od ponad dwudziestu lat, strasznie nad tym boleję. Do dziś uważam że to są fenomenalne książki, doskonale przetłumaczone na polski przez Irenę Tuwim (co ciekawe przetłumaczyła ona nawet imię na bardziej swojskie i Mary Poppins została po polsku Agnieszką), które są dużo lepsze od wszystkiego co Disney jest w stanie wam pokazać. Są zdecydowanie mniej słodkie, właściwie nie czułostkowe i co najważniejsze, autentycznie magiczne. Zaś sama Mary Poppins była tak fenomenalną postacią, że chciałam nią zostać jak dorosnę. Oczywiście książki czytane przez dorosłych nie zostawią już takiego efektu, ale jeśli macie gdzieś w okolicy młodą osobę, to poczytajcie jej Mary Poppins – przynajmniej pierwsze dwa tomy. A i „Gałkę od łóżka” też. Bo to też doskonała książka. Ogólnie czytajcie młodym ludziom książki o angielskich czarownicach. To nigdy nie jest zły pomysł.
Musicie to obejrzeć to jest lepsze od wszystkiego
Ps: Na filmie byłam bez dubbingu bo prędzej umrę niż pozwolę by mi ktoś mówił za pięknego Lina i za cudownego Bena. Ale mam uwagę – jeśli w ciągu dnia jest tylko jeden seans z napisami po dwudziestej to może nie wysyłajcie nań dziecka które jeszcze nie umie czytać, z siostrą która ma mu czytać napisy ale jeszcze nie umie czytać cicho. Jakby szanujmy siebie nawzajem. Jeśli film jest z dubbingiem a macie dziecko które nie umie czytać, to właśnie po to ten dubbing tam jest. I niektórzy naprawdę chcą obejrzeć film w spokoju. Nawet ten dla dzieci.