Bardzo rzadko zdarza się film, którego recenzji nie umie zwierz napisać. A właściwie inaczej, rzadko zdarza się zwierzowi mieć taką absolutną pewność, że czego by nie napisał nie odda nawet ułamka przeżyć jakie czuł na sali filmowej. Birdman to film po którym jednocześnie chce się milczeć i mówić. Zwierz powie co myśli. I postara się wyjść poza jedyne zdanie, które był w stanie sformułować po seansie. A które brzmiało: Birdman to znakomity film, idźcie do kina.
Birdman to film, o którym można całkiem sporo pisać ale przede wszystkim trzeba go zobaczyć
Dobrych wierszy i dobrych filmów nie da się streścić. Tak jest z Birdmanem. W recenzjach i materiałach prasowych przeczytacie, że to film o aktorze, który kiedyś grywał super bohatera (w serii filmów), a teraz desperacko pragnie zaznaczyć swoje istnienie wystawiając na Broadwayu wyreżyserowaną przez siebie sztukę. Dowiecie się, że to ciekawe jak los bohatera przypomina los grającego go Michaela Keatona który też spędził lata 90 grając super bohatera (Batmana) by potem właściwie zniknąć (Birdman to jego pierwsza duża rola od 6 lat). Na pewno dowiecie się też, że film jest zaskakująco zabawny, zaś bohater jak to zwykle z bohaterami takich filmów bywa przeżywa załamanie. Na pewno ktoś wspomni o jego córce, która wychodzi z uzależnienia i pełni rolę asystentki ojca i o koszmarnym egocentrycznym aktorze, który szuka na scenie prawdy, doprowadzając wszystkich do szału. No i oczywiście musi się znaleźć wzmianka o tytułowym Birdmanie – postaci odgrywanej niegdyś przez bohatera, która teraz niemal dosłownie go prześladuje. Dowiecie się też, że film pokazuje kulisy życia teatralnego, czy raczej aktorskiego w sposób dowcipny i ciekawy. Rzeczywiście wszystko w takim streszczeniu się zgadza. Problem w tym, że Iñárritu nakręcił film, który tak dalece wychodzi poza to co jest zapisane w scenariuszu, że nawet najdokładniejsze streszczenie fabuły nie oddaje przeżycia jakim jest oglądanie Birdmana.
Tak to prawda film jest w bardzo wieli momentach zabawny ale naprawdę daleko mu do komedii
Przede wszystkim w świecie gdzie wszystkie produkujcie są podobne do wszystkich innych, to film świeży i odważny. I to więcej niż na jednej płaszczyźnie. Zacznijmy od rzeczy najprostszej. Mimo że bohaterowie są fikcyjni a świat który ich otacza balansuje na granicy realności to jednocześnie jest to historia niesłychanie mocna osadzona w konkretnym miejscu, czasie i przestrzeni. Kiedy na ekranie padają nazwiska aktorów to są to nazwiska tych aktorów, którzy teraz grają w filmach (np. Fassbender czy Gosling), co więcej podjadają też tytuły ich filmów. W tle będzie leciała informacja dotycząca Roberta Downeya Jr. i jego roli w Avangersach. Obecność tych nawiązań do bieżącej kultury popularnej jest z jednej strony zabawna z drugiej zmienia percepcję filmu i bohaterów. Bo to się nie dzieje „gdzieś” i „kiedyś” tylko teraz i tu, przy czym teraz można wyliczyć z dokładnością co do miesiąca. Co do miejsca też nie ma wątpliwości. Film rozgrywa się w konkretnym teatrze na Broadwayu, który jest dokładnie taki jaki powinien być – żywy, zabałaganiony, brudny jakby wyjęty nieco z codzienności, żyjący wieczorem. Zresztą wąskie korytarze teatru i obskurne garderoby tworzą naturalną ramę opowieści. Wnętrze teatru tak cudownie kontrastuje z jego sceną, jest zaniedbane, kręte – niczym labirynt w którym nasi bohaterowie wydają się nieco zagubieni (zresztą skojarzenie z labiryntem nie jest chyba zupełnie niezaplanowane). Co ciekawe – teatr jawi się tu jako przestrzeń wyjęta z rzeczywistości, w jakiś sposób potęgująca to co w ludziach szalone. Sprawne oko (np. zwierza) wyłapie że wzór na dywanie to ten sam wzór który można było dostrzec na dywanie w Lśnieniu. Na koniec samo miasto – Nowy Jork sprawia tu wrażenie wielkich dekoracji, miasto z jednej strony pokazane realistycznie z drugiej – sprawiające wrażenie przemyślanego tła większego dramatu. Jest zresztą tak kręcone – kamera czasem leci do góry jakby spodziewała się natknąć na wiszące ponad głowami bohaterów reflektory i okablowanie. Zresztą często w tym filmie odnosi się wrażenie, że ogląda się sztukę w sztuce. Kamera prowadzi nas za aktorami tak, jakby po kolei wchodzili na kolejne sceny. To jest ciekawe zestawienie, kiedy łączą się ze sobą tak odmienne plany – nie wiem nawet czy umiem to nazwać, ale na pewno jest to coś niesłychanie świeżego. To zestawienie absolutnego realizmu, niemalże naturalizmu (zwłaszcza w pokazywaniu miasta), z czymś zupełnie od czapy daje nową jakość. Świat przedstawiony jest – po raz pierwszy od bardzo dawna – intrygujący, symboliczny a jednocześnie zupełnie nieprzewidywalny. A przy tym cały czas każący się zastanawiać do jakiego stopnia film świadomy jest tego, że jest filmem i jak bardzo mamy do czynienia z opowieścią w opowieści. Niekiedy można oglądając film poczuć się tak jakby bohater znikał a w jego miejsce był „podstawiany” widz.
Świat jest tak skonstruowany że jest jednocześnie bardzo realny i zupełnie surrealistyczny – trzeba tą konwencję zrozumieć i przyjąć.
Olbrzymi wpływ na percepcję filmu ma to jak został nakręcony. Iñárritu zdecydował się na bardzo ryzykowny z punktu widzenia relacji widza z filmem zabieg nakręcenia go bardzo długimi ujęciami (po kilka, kilkanaście minut). Jednocześnie film zmontowano tak, że właściwie sprawia wrażenie jednego długiego nieprzerwanego ujęcia. Płynność przejść pomiędzy scenami jest zachwycająca, jednocześnie taki sposób kręcenia wzmacnia wrażenie umowności. Ponownie przychodzi do głowy pewna teatralność całej historii gdzie kamera płynnie przenosi nas od sceny do sceny niekiedy zmieniając w jednym ruchu plany czasowe, każąc – jak w teatrze – dopowiedzieć sobie wszystko co wydarzyło się pomiędzy. Jednocześnie oglądając tak nakręcony film stajemy się bardzo świadomi istnienia kamery. Nasz punkt widzenia jest w tym filmie bardzo specyficzny – często podążamy dosłownie za bohaterami, obserwując świat przez ich ramię, czy zza pleców, krążąc za nimi po wąskich korytarzach teatru. Przy czym płynność z jaką kamera przechodzi od jednego bohatera do drugiego (którego niejako łowi wyznaczając go jako przewodnika), jak buduje się w tym filmie ujęcia, jak zmieniają się w czasie ich trwania plany czasowe, jest jednym z najciekawszych sposobów prowadzenia narracji w inaczej niż za pomocą dialogu czy scenariusza. Prawdę powiedziawszy, w Birdmanie ustawienie kamery, sam jej ruch (a niekiedy bezruch) poczucie jakbyśmy to my za nią stali jest chyba najsilniejszym i najciekawszym narzędziem narracyjnym. A jednocześnie czymś co sprawia, że filmu absolutnie nie da się streścić. Bo zwierz może wam powiedzieć że w filmie jest mnóstwo doskonałych ujęć i zabiegów realizacyjnych ale musicie to zobaczyć żeby uwierzyć. Zwierz powie wam szczerze, ze to jest dokładnie powód dla którego Birdman ukradł jego serce. Zwierz jest strasznie znudzony filmami, które zapominają jakie znaczenie dla opowiadanej historii ma montaż i ile da się osiągnąć ciekawym prowadzeniem kamery. Serio to jest jeden z najlepiej nakręconych pod tym względem filmów jakie zwierz widział.
Nowy Jork jest w filmie bardzo obecny ale miasto sprawia wrażenie raczej dekoracji niż realnej przestrzeni
Przy czym nie zrozumcie zwierza źle. To nie jest film, który zamienia banalny scenariusz w dzieło sztuki jak bywa czasem w przypadku pięknych produkcji. Scenariusz Birdmana ma wszystkie cechy, których brakuje większości produkcji. Jest nieprzewidywalny, dowcipny, błyskotliwy i inteligentny. Rzadko zdarza się film, który mówiłby o sprawach ważnych i „wysokich” jednocześnie nie popadając w śmieszność czy nie zatracając się w patosie. Bo Birdman nie jest filmem o sprawach banalnych czy jednostkowych. To spojrzenie nie tyle na los jednego aktora co na całą naszą kulturę czy idąc dalej cywilizację. Teoretycznie mamy tu zetknięcie dwóch światów – aktorstwa kinowego i teatralnego. Wielkich blockbusterów pełnych efektów specjalnych i super bohaterów ze światem gdzie szuka się prawdy, przedstawień i ról znaczących. Świata celebrytów i aktorów. Och jak pięknie wszyscy dostają po nosie. Jak cudownie wydobywa się na światło dzienne kompleksy, problemy i różnice tych dwóch form sztuki. Przy czym film nie zatraca się w krytyce – wręcz przeciwnie – jest w nim miejsce na docenienie zarówno magii teatru (doskonała scena pokazująca jak bardzo wszystko jest w nim możliwe) jak i kina. Sami bohaterowie- aktorzy zasiedlający film (wywodzący się z różnych tradycji) teoretycznie tacy od siebie różni, a jednocześnie tak podobni w swoim dążeniu do prawdy, sławy czy jakiegokolwiek sensu. Są też w tym szerokim obrazie społeczności krytycy – z jednej strony strażnicy kulturalnego ładu, z drugiej strony zgorzkniali właściciele wyświechtanych etykietek. Irytująca grupa której nie można zignorować i nie da się skrytykować. A gdzieś daleko w tle publiczność niczym chorągiewka na wietrze pragnąca jednocześnie wybuchów, efektów specjalnych, wielkich aktorów, wspaniałych przedstawień. Rozrzutna, kapryśna i zdająca się całkowicie na recenzję którą znajdą raz w tygodniu w gazecie.
Aktorzy, widzowie, recenzenci, producenci, artyści, celebryci – nikt w tym świecie nie jest bez winy, bez kompleksów, bez pewnej niepewności czy rzeczywiście kimś jest i coś znaczy
To jest świat gdzie walczy się o przychody, recenzje, sztukę i ilość wejść na twittera. A jednocześnie się tym samym twitterem gardzi, podobnie jak recenzentami czy nawet samą widownią. Ale nie ma w tym złości, raczej świadomość jak bardzo skomplikowana jest gra w którą grają widzowie i aktorzy. Bo tu gra się nie o przychody czy sukces artystyczny, przede wszystkim gra się o bycie, o istnienie. W ogóle, jeśli szukać motywu przewodniego filmu to wcale nie jest nim kryzys tożsamości a kryzys realności, poczucia, że się JEST i to jest naprawdę. Trudno to ująć słowami, ale jak dobrze widać to na ekranie i jak bardzo zmusza to do zadania sobie pytania o to czy chcę zaznaczenia swojego istnienia to pogoń za sławą, za podziwem, za prawdą czy może zwykły lęk, że jeśli nie będziemy wystarczająco intensywnie to w ogóle się rozpłyniemy. Ten lęk który towarzyszy nam wszystkim, w przypadku aktorów wydaje się tak spotęgowany że aż karykaturalny. A jednocześnie trudno się dziwić bohaterowi, który tak bardzo chce zaznaczyć, że wciąż jest, pozostawić po sobie ślad, cokolwiek co pozwoli przekonać siebie samego i innych, że był, istniał, zaznaczył się jakoś w dziejach ludzkości (odmierzanych tu bardzo powoli na papierze toaletowym). Zwierz oglądając film przypomniał sobie, co Laurence Olivier powiedział Dustinowi Hoffmanowi gdy ten zapytał go po co grają. Stary już aktor ponoć nachylił się nad stołem i powiedział „Look at me, look at me, look at me”. Przy czym nie chodzi o zwykłą – wyśmianą zresztą – rozpoznawalność twarzy, ale to dostrzeżenie nas jako jednostki. Ten film jest o tej potrzebie zostania zauważonym ale rozciąga ją zdecydowanie poza aktorów i teatr. Każe jej szukać w nas wszystkich, co wydaje się niesłychanie aktualne, bieżące a jednocześnie w jakiś sposób uniwersalne. A jednocześnie Iñárritu drąży sprawę pytając czy chodzi tylko o bycie zauważonym czy jednak chcemy by odbyło się to na naszych warunkach. Przy czym to tylko niektóre z licznych tropów jakie znajdziecie w filmie. Bo choć Iñárritu doskonale wie co chce powiedzieć to nie mówi w tym filmie tylko jednej rzeczy.
Film jest miejscami odważny w dosłownym odwoływaniu się do swoich głównych tematów – jak wtedy kiedy podwójnie grający bohater Keatona mówi na scenie „ja nie istnieję” ale jednocześnie jest tak nakręcony, że nie ma w nim łopatologii
Ale ponownie Birdman to nie tylko zdjęcia i scenariusz. To także aktorstwo. Powiedzieć, że aktorzy grają w filmie dobrze, to spore niedopowiedzenie. Rzadko zdarza się by po jednym seansie filmu zwierz tak bardzo zmienił swoje zdanie odnośnie Oscrowych nominacji. Oczywiście, zwierz od początku sezonu kibicował Michaelowi Keatonowi, ale jego rola w tym filmie go zaskoczyła. Bowiem nie wydaje się, żeby grał. To znaczy oczywiście, aktor zaznaczył, że jeszcze nigdy nie był tak bardzo zdystansowany do swojego bohatera jak w tym filmie, ale na ekranie widzimy postać tak szczerą, prawdziwą i realną, że ma się wrażenie jakby aktor po prostu w filmie był. Co biorąc pod uwagę jak łatwo byłoby rolę przeszarżować czy zbanalizować jest niesłychanym osiągnięciem. Przy czym ta rola wydaje się tak naturalna, że trudno ją nawet rozłożyć na części pierwsze. Jest w bohaterze granym przez Keatona i zagubienie i świadomość popełnionych błędów i jakaś taka – dobrze chyba wszystkim znana – potrzeba bycia zrozumianym przez otaczających go ludzi. Ale to nie zmienia faktu, że Keaton umie być w tym filmie i śmieszny i żałosny i poważny. A przy tym jest jedna czy dwie sceny gdzie coś zmienia się w jego głosie, pojawia się w tym całym rozedrganiu, niepewności, lęku jakiś zupełny spokój. Ma się wtedy wrażenie jakby ktoś podmienił aktora, mówi innym głosem, nawet jakby wygląda nieco inaczej. Doskonała rola i prawdę powiedziawszy warta wszelkich nagród. Warto jeszcze zwrócić uwagę, że Iñárritu tworzy w filmie – wykorzystując do tego nieperfekcyjne ciała swoich aktorów (zarówno Keatona jak i Nortona) coś jakby odwrotność super bohatera. Bo super bohaterowie występują zawsze w kostiumach poprawiających ich wygląd, tu reżyser każe biegać bohaterom rozebranym, w mało atrakcyjnych gatkach, ze wszystkimi swoimi niedoskonałościami. To wymaga od aktorów pewnej odwagi ale się opłaca, bo wyciąga z tego mitu budowanego wokół kreacji aktorskich bardzo niedoskonałych ludzi.
Reżyser nie boi się pokazać swoich postaci i bohaterów jako istot w jakiś sposób żałosnych ale ponownie – robi to na tyle sprawnie, że naszym głównym uczuciem nawet przez chwilę nie staje się litość
Przed seansem zwierz był pewien, że nagroda za najlepszą rolę drugoplanową powinna trafić do Simmonsa ale teraz zwierz wcale nie jest taki pewien. To jak Edward Norton gra w Birdmanie zasługuje na wszelkie pochwały. Ponownie zwierz chciałby użyć słowa fenomenalnie czy genialnie i trudno mu wyjść poza te dwa stwierdzenia, ale przecież trzeba. Norton gra koszmarnego aktora, z którym niemal nie da się pracować, denerwujący, egocentryczny, wręcz karykaturalny w swoim poszukiwaniu scenicznej prawdy. Oczywiście poza sceną okazuje się postacią nie mniej niepewną niż nasz główny bohater. Przy czym nie ma w nim fałszu – wręcz przeciwnie, to koszmarnie pretensjonalne poszukiwanie prawdy, każące mu się upijać na scenie towarzyszy mu także za kulisami. Choć co ciekawe, ta prawda poza sceną jest zdecydowanie mniej atrakcyjna. Ale ponownie ten stosunkowo prosty schemat w wykonaniu Nortona zmienia się w coś fascynującego. To postać jednocześnie bardzo zabawna i bardzo prawdziwa, denerwująca, budząca współczucie a kto wie może nawet sympatię. Norton gra bohatera który jest świadom tego jaki jest co zdarza się w kinie bardzo rzadko. Jest w nim coś z tych wielkich aktorów których wspomnienia zwierz lubi czytać, którzy doskonale czuli się na scenie, ale nie za bardzo umieli sobie poradzić z tym wszystkim co się poza nią działo. Koszmarni ale fascynujący. Zresztą w ogóle jedną z pierwszych refleksji jaka naszła zwierza po seansie to że Edward Norton jest genialnym aktorem i powinien więcej grać. Bo w jego przypadku to jest prosty mechanizm – zapomina się jakim Norton jest doskonałym aktorem, widzi się jego kolejną rolę, przypominamy sobie jakim Norton jest dobrym aktorem, chce się więcej i… wszystko stare już obejrzane a nowych projektów brak. I tak zdaniem zwierza gdyby miał nagradzać teraz kogokolwiek Oscarem zdecydowanie miałby problem. Bo Norton zagrał tak dobrze, że nagle ze zwierza uleciała pewność że Simmons jest w tym roku najlepszy na drugim planie.
Prawda jest taka, że kiedy na ekranie jest Norton i Keaton to Norton kradnie wszystkie sceny stają się zdecydowanie aktorem pierwszoplanowym (co ma sens w ramach scenariusza i całej historii)
Ale nie tylko Keaton i Norton błyszczą na ekranie. Emma Stone ma w filmie dwie doskonałe sceny i zaskakująco wręcz dobrą chemię z Nortonem – ich rozmowy na dachu budynku są z jednej strony teatralne (bo też ich bohaterowie grają ze sobą w grę) z drugiej – jest w nich olbrzymia naturalność. Przy czym bez wielkich oczu Emmy Stone ten film nie miałby jednej kluczowej – genialnej w swojej prostocie sceny, spinającej klamrą cały film. Zwierz nie dziwi się już nominacją dla aktorki. Przy czym musi powiedzieć, że przewijający się w tle wątek relacji ojca i córki jest poprowadzony bardzo ciekawie. Głównie dlatego, że pokazuje jak bardzo krzywdzące bywa czasami nie tylko przekonanie o braku własnej wartości ale też przekonanie o tym, że jest się niezwykłym. I trochę rozumiemy, że poczucie, że powinno się być kimś więcej to jest trochę jak choroba, którą ojciec zaraża córkę. Ale to nie koniec dobrych ról. Doskonale sprawdza się Zach Galifianakis jako producent spektaklu. Jego spokój i opanowanie w najbardziej szalonych momentach filmu są cudownie komiczne. Zresztą Galifianakis ponownie pokazuje, że choć obsadza się go głownie w rolach komediowych to w istocie jego talent wychodzi daleko poza znane z Kac Vegas występy. Do tego Naomi Watts grająca przecudownie znerwicowaną aktorkę, która jednocześnie jest stereotypowa ale postać jest tak napisana i ma tak cudowne sceny (zwłaszcza jedna scena w garderobie gdzie padają wszystkie wyświechtane frazesy o aktorkach, ale są wypowiedziane w taki sposób, że nie sposób się nie uśmiechąć), że po raz pierwszy od dłuższego czasu Watts nie denerwowała zwierza na ekranie. W ogóle nie ma w tym filmie ani jednej złej roli i nawet dziwny człowiek recytujący na ulicy fragment Makbeta (czy to bardzo źle świadczy o zwierzu że od razu rozpoznał cytat?) jest doskonały. Przy czym zwierz jest zdania, że jeśli na ekranie wszyscy się sprawdzają to nie chodzi tylko o ich indywidualny talent ale też o to na co pozwalają im postacie jakie grają i reżyser filmu. Pod tym względem zetknięcie się tego nie do końca realnego świata i tych bardzo prawdziwych postaci jest jednocześnie komiczne i tragiczne.
Zwierza zastanawiała nominacja dla Emmy Stone ale już nie zastanawia
No właśnie, zwierz zastanawiał się po seansie co pili członkowie stowarzyszenia dziennikarzy którzy nominowali Birdmana do nagród za komedię. Tak jasne to film na którym nie trudno się roześmiać. Ale nie można nawet przez moment nazwać go komedią, w najlepszym przypadku tragikomedią a i nad tym można się zastanawiać. Zresztą co ciekawe – najważniejsze wskazówki jakich potrzebujemy by rozgryźć naturę filmu dostajemy od razu. Iñárritu się z nimi nie kryje, choć zwierz założy się, że nie wszyscy będą o nich do końca seansu pamiętać. Bo Birdman przy całym swoim szaleństwie jest filmem niesłychanie precyzyjnym gdzie naprawdę nic nie dzieje się i nic nie jest pokazane czy powiedziane bez powodu. Co nie zmienia faktu, że nazwanie Birdmana komedią jest nieporozumieniem dekady. Przy czym zwierz ponownie skorzysta ze swojego ulubionego sformułowania że Birdman należy do najlepszej kategorii opowieści, które są bardzo śmieszne a przez to bardzo smutne. Zupełnie jak życie. Dlatego moi drodzy zwierz powtórzy. Birdman to film fenomenalny. Idźcie na niego w piątek do kina. Bo naprawdę rzadko zdarza się produkcja która tak dobrze pokazuje o co tak właściwie w kręceniu filmów chodzi.
Ps: Poza radą żebyście zobaczyli film w kinie zwierz musi jeszcze tu na marginesie zaznaczyć że film ma FENOMENALNĄ muzykę. Z jednej strony może się wydać minimalistyczna ale to ona odpowiada za napięcie w filmie. Rzadko zwierz pamiętał by muzyka odgrywała w filmie tak dużą rolę jako osobne narzędzie do prowadzenia narracji. Soundtrack może nie do słuchania ale na pewno wart nagród i dostrzeżenia.
Ps2: Nie wiem czy wiecie ale Iñárritu działa na zwierza wedle pewnego niesłychanie sprawdzalnego algorytmu wedle którego podoba się zwierzowi jego co drugi film. Czyli jeszcze przed premierą zwierz wróżył, że Birdman mu się spodoba. Tylko się nie spodziewał że aż tak.
*tak zwierz wie, że jest nudny z nawiązaniami do Szekspira w tytułach wpisów ale to nie jego wina, że tym razem akurat te dwa słowa nie chciały się od zwierza odczepić. To wszystko przez cytat z Makbeta w filmie, który oczywiście sprowadził mózg zwierza na szekspirowskie skojarzenia.