50 Twarzy Greya nie jest dobrą książką. Jest książką złą ale idealnie pasującą do swojego gatunku, złych popularnych książek. Film na podstawie złej książki wcale nie musi być sam w sobie zły. Ale jeśli aktorzy nie chcą grać, scenarzysta wziął zaliczkę i napisał dwa dialogi a reżyserka najchętniej zrobiłaby katalog mebli to niewiele można z tego wycisnąć. A nie… sekundkę można napisać recenzję.
Aktor z zaciekawieniem przygląda się jak koleżanka zdejmuje koszulę. On sam robił to w filmie już na pięć sposobów ale zawsze jest dodać jeszcze jeden
Mieć ciastko, zjeść ciastko – największym problemem 50 twarzy Greya jest fakt, że producenci tego filmu strasznie chcieli mieć dwa w jednym. Z jednej strony chcieli mieć film który można pokazać szerokiej publiczności w walentynkowy wieczór, z drugiej chcieli zekranizować książkę w której (odpuśćmy na razie ich prawdziwość) główną atrakcję stanowi opis scen seksu. Widzicie takich cudów nie ma. To trochę jakby chcieć zrobić film Quentina Tarantino dla dzieci z podstawówki. Próbować można ale nic dobrego z tego nie wyjdzie. Aby film spełniał oba założenia producentów postanowiono na ciekawy zabieg. Polega on na pozostawieniu licznych scen seksu ale wycięciu z nich absolutnie czegokolwiek seksownego. To skomplikowany mechanizm oparty przede wszystkim na wybitnym montażu (będzie o nim jeszcze) nazywanym roboczo kubełkiem KFC (udko, udko, pierś, nóżka). W ten oto sposób dostajemy coś równie ciekawego jak … kurczę bardzo trudno zwierzowi znaleźć coś równie nieciekawego jak ten film. Nawet część katalogów bielizny damskiej jest bardziej seksowna. Przy czym ta niemoc pokazuje doskonale jak bardzo kino nie radzi sobie z seksem. Z jednej strony go chce bo sex sells, z drugiej boi się go dziś nawet bardziej niż w latach 70. Co jest w sumie ciekawe, że w naszym – co raz jednak luźniej podchodzącym do kwestii seksualności społeczeństwie nadal nakręcenie takiego filmu w którym seks po prostu jest i puszczenie go do kin w normalnej dystrybucji jest niemożliwe.
Seks seksem ale odpowiednia ocena musi być. I tak stary dobry seks przegrał z zasadami dystrybucji
Montażysta! Montażysta! – jeśli w czasie teoretycznie wyuzdanych scen seksu najbardziej myślisz o montażyście to coś poszło nie tak. Zwierz przyzna szczerze, że oglądał ten film z rosnącym poczuciem, że ktokolwiek robił montaż tego filmu powinien natychmiast dostać jakąś specjalną nagrodę stowarzyszenia pruderyjnych gospodyń domowych czy amerykańskiej ligi na rzecz nie pokazywania seksu. Jest to bowiem montaż absolutnie wybitny. Jego założenie jest proste? Tak pokazać sceny seksualnych zbliżeń pomiędzy dwójką ludzi by film pod żadnym pozorem nie dostał wyższej klasyfikacji niż R. Jednocześnie jednak zadanie to ma na celu stworzenie takiej sceny seksu która pod żadnym pozorem nigdy nikogo nie zgorszy, chyba że mamy osobę, którą gorszy pierś kobieca (o piersi kobiecej będzie też dalej). Zwierz przyglądał się z zafascynowaniem tym wszystkim nic nie mówiącym ujęciom barków, strategicznie umieszczonym barierkom łóżka, ciekawym cięciom na granicy widoczności tak by nie daj boże nikomu nie przyszło do głowy, że ludzie posiadają genitalia. Było to przeżycie fascynujące, oraz jedyna rzecz, która powstrzymała zwierza przed zaśnięciem (co zwierz rozważał). Zwierz chciałby zobaczyć pokój scenarzysty a właściwie podłogę na której wylądowało wszystko co prawdopodobnie miało cokolwiek wspólnego z seksem. To musiała być naprawdę ciężka praca. Podziwiamy. Serio. Dawno nikt w przemyśle filmowym tak zwierza nie wzruszył. Ta precyzja. Poświęcenie. Cięcie, cięcie, cięcie. Po każdym seansie powinien wychodzić i się kłaniać.
O montażysto pozdrawiamy cię my przysypiający na scenach seksu
A mogłem mordować kobiety w Belfaście – Jamie Dornan osadzony w głównej roli idealnego mężczyzny i sadystycznego kochanka ma przez cały film minę jakby bardzo chciał być gdzie indziej. Np. na planie The Fall gdzie gra seryjnego mordercę. Wydaje się zresztą że jako seryjny morderca czuje się bez porównania swobodniej i bardziej na miejscu niż w tym filmie. Zwierz nigdy nie widział na ekranie kogoś kto czułby się mniej komfortowo. Nawet kiedy teoretycznie powinien pokazywać nam miłosne uniesienie ma minę w stylu „Zagraj w filmie erotycznym mówili, będzie fajnie mówili”. Obserwowanie jego cierpień jest jedynym co daje w tym filmie jakąkolwiek sadystyczną przyjemność (o ile kogoś to bawi). Przy czym aktor zdecydowanie udał się na daleką wewnętrzną emigrację (niekiedy w jego oczach widać pustkę i wiadomo, że jego duch hasa po rodzinnych wzgórzach jego pięknej Irlandii) pozostawiając w filmie jedynie skorupę człowieka. Co jest dość zabawne kiedy łazi po ekranie starając się rozkminić jak zdjąć koszulkę w inny sposób niż dotychczas (biedne chłopię co chwilę musi zdejmować koszulę) bo już musi się „artystyczne” opcje skończyły. Wewnętrzna emigracja aktora (czy też granie a la Pattinson – czyli udajemy że bohater cały czas cierpi n zatwardzenie) sprawia, że niektóre jego kwestie są niezamierzenie komiczne. Jak wtedy kiedy zapomina wypowiedzieć jakiegoś wyuzdanego zdania innym tonem niż „poproszę sól”. Ogólnie ma się wrażenie, że aktor cały czas czeka aż ktoś przyjdzie i powie mu, że jednak się do roli nie nadaje i może wrócić do BBC. Co ciekawe Dornan jest specyficznym Samsonem kinematografii. Ewidentnie cała jego magnetyczna siła leży w brodzie. Kiedy ma na ekranie brodę (The Fall) jest oślizgłym ale magnetycznym typem. Kiedy brody nie ma (jak w 50 Twarzach) stanowi specyficzny rodzaj aktora którego być może dotknęłoby się kijem ale tylko stojąc w innym pokoju i to też po dłuższym namyśle.
Jamie chciałby robić coś innego. Pielić ogródek, grać mordercę, jeść kanapkę. Pal sześć przyjąłby nawet rolę dowolnego pana młodego w Grze o Tron. Niby marna fucha ale i tak ciekawsza niż to.
Torsy i biusty – zastanówmy się przez chwilę nad głównym tagetem 50 Twarzy Greya. Nie ukrywajmy są nim kobiety. Może się nam to nie podobać, możemy uznać, że to źle świadczy o kobietach ale ta romantyczna historia o facecie który kupuje nam samochód i okłada pejczem jest kierowana do specyficznego rodzaju kobiecych fantazji (to że ich nie podzielamy nie znaczy, że nie istnieją na świecie ludzie, którzy je podzielają). Wydawać by się więc mogło, że w takim filmie nagość, jeśli już ma się pokazać powinna być dostosowana raczej do widza kobiecego. Tymczasem problem polega na tym, że o ile aktorkę można w trymiga rozebrać i kazać jej świecić biustem (to jedyna rzecz w filmie która wykracza poza standardowy amerykański film, czy produkcja ma tzw. Brytyjskie cięcie – kobieta kończy się pod biustem a nie na wysokości ramion jak przy cięciu amerykańskim) natomiast pokazać nagość mężczyzny? Jezu! O la boga, takie bezeceństwa? W kinie? Ludziom pokazywać? Tfu. Szatany. Wobec tego film ogranicza męską nagość właściwie do eksponowania nam torsu aktora. Tors na oko całkiem miły ale nie takie rzeczy się w kinie widziało (pozdrawiamy klatę Chrisa Hemswortcha która niekiedy zdaje się mieć osobne kontrakty filmowe). Oczywiście raz na jakiś czas pokaże się nam pół męskiego pośladka ale tyle żeby nam się nie wydawało, że oglądamy jakieś bezeceństwa. Szczytem seksownego przedstawienia mężczyzny ma być wiec półnagi młodzieniec o opadających seksownie jeansach. Problem w tym, że przynajmniej zwierz miał mu ochotę te spodnie przez trzy czwarte „momentów” podciągnąć, zaś sam aktor miał wyraźnie problemy z jednoczesnym poruszaniem się i trzymaniem jakoś tych jeansów na tyłku. Innymi słowy jeśli jesteś kobietą i pójdziesz na ekranizację kierowanego do kobiet erotycznego bestsellera to zdaniem filmowców o niczym innym nie marzysz tylko pogapić się na nagą dziewczynę. Cóż zwierz jak chce się pogapić na biust to może spojrzeć w dół i ma własny. Najwyraźniej jednak filmowcy nie są w stanie przełamać tabu (a to jedno z największych filmowych tabu jakie jest) i poruszyć nas męską nagością. I tak zwierz siedział i przyglądał się nagiej dziewczynie. Równie to podniecające co wizyta na słowni.
Zwierz też ma za duże spodnie i wie jak trudno jest w nich chodzić powstrzymując się by co chwila nie podciągać ich do góry. Na twarzy aktora widać wysiłek jaki wkłada powstrzymując się by ich nie podciągać wyżej. Rozumiem cię chłopie
Nie zastąpisz monologu niebieskim okiem – problem z Dakota Johnson stanęła przed trudnym zadaniem aktorskim. Jej bohaterka nie ma dialogów. Całość książki co prawda stanowi jej wewnętrzy monolog ale w filmie nie ma po nim ani śladu (nie przyczyni się więc produkcja do poszerzenia kultu świętego Barnaby). Oznacza to, że właściwie nic nie pozostało jej do grania. Jedyne co może to spoglądać wielkimi niebieskimi oczyskami i przygryzać wargę. Po pewnym czasie widz orientuje się, że aktorka może też wyginać się w sposób sugerujący przeżywanie rozkoszy ale wysiłek włożony w wygięcie kręgosłupa sprawia, że nie jest w stanie zmienić wyrazu twarzy. Co sprawia dziwne wrażenie jakby bohaterka była śmiertelnie znudzona wszystkim co się dzieje. Przy czym niekiedy odwołuje się ona do metody aktorskiej Kristen Stewart i ma minę jakby jej ukochany trochę śmierdział. Przy czym zwierz niestety nie może się oprzeć wrażeniu, że casting do tej roli polegał na dość desperackim poszukiwaniu w Hollywood młodej dziewczyny gotowej pokazać biust bez podpisywania kontraktu z HBO. Trzeba stwierdzić, że to jest w sumie ciekawe, nakręcić film na podstawie książki o kobiecie, z wewnętrznym monologiem kobiety i kompletnie zapomnieć napisać kobiecej postaci.
Scenarzysta się śmieje bo nie napisał bohaterce charakteru i nikt nie zauważył
Jeśli nie przynosisz pizzy musisz powiedzieć coś więcej – zwierz rzadko czyni ten zarzut pod adresem filmów, ale tu czuje się w obowiązku. Istnieje bardzo niski poziom dialogów który pojawia się w filmach pornograficznych, ich poziom jest tak niski ponieważ nikt nie ogląda takiego filmu dla dialogów. Problem polega na tym, jeśli weźmiesz głębię dialogów z filmu pornograficznego ale to co jest pornografią zastąpisz bardzo złym quasi erotycznym teledyskiem do kolejnej wyjącej swój wielki przebój piosenkarki to dostaniesz najnudniejszą produkcję w historii. Zwierz starał się cokolwiek z dialogów wywnioskować, ale można się z nich dowiedzieć, że bohaterce zepsuł się laptop, że jeszcze czegoś nie podpisała i że główny bohater nie jest mężczyzną dla niej. Te kwestie pojawiają się w różnych konfiguracjach przez cały film. Gdy w końcu bohaterka orientuje się, że przez półtorej godziny właściwie nie pogadała z facetem z którym sypia (co się ogólnie ludziom w życiu zdarza ale wtedy zwykle jest ciekawiej) dochodzi do wniosku, że czas pogadać. To jest dokładnie ten moment w którym film się kończy – ku uciesze zwierza, który pierwszy raz w filmie poczuł coś w rodzaju wzruszenia gdy zdał sobie sprawę, że zaraz pojawią się napisy końcowe. Brak treści w dialogach jest na tyle dotkliwy, że po jakichś 30 minutach filmu zwierz zdał sobie sprawę, że ma dość. Jedyne co go powstrzymało przed wyjściem z kina albo ewentualnie drzemką był fakt, że inaczej nie mógłby napisać tego wpisu z pełnym przekonaniem, że widział to o czym pisze.
Jedyna seksowna scena w filmie to kiedy on zjada jej kawałek tosta. Ale może zwierz poczuł coś ze względu na obecność ciepłego tosta na ekranie
Jeśli was to nie bawi i mnie to nie bawi to chodźmy do domu – największym problemem tego filmu – problemem wykraczającym poza brak scenariusza, poza montażowe mistrzostwa świata i poza reżyserię która zdaje się być bardziej zainteresowana meblami niż bohaterami jest totalny koszmarny, brak chemii pomiędzy aktorami. Oboje sprawiają wrażenie jakby naprawdę dali by wszystko za to by być gdzie indziej, z kim innym i robić co innego. Co jest nawet zabawne kiedy dwie osoby, które teoretycznie powinny wręcz nie móc ustać z namiętności mają wyraz twarzy pod tytułem „Jeszcze tylko dwie godziny do lunchu i będzie można iść do domu”. Zwierz ma wizję w której nikt kto robił casting nie wpadł na pomysł by umieścić dwoje aktorów w jednym pomieszczeniu przed rozpoczęciem zdjęć a kiedy już zaczęto kręcić było już za późno by kogoś odprawić. Brak chemii jest tak porażający, że właściwie podważa cały sens istnienia filmu. Bo skoro ich (a co za tym idzie ich bohaterów) seks ewidentnie nie bawi, i nie bawi też nieco znudzonego widza to właściwie co my tu wszyscy robimy. Co ciekawe film marnuje scenę której zdawałoby się nie da zmarnować czyli pocałunku z zaskoczenia w windzie. Fakt, że taka scena nie wychodzi powinien zostać odnotowany w annałach jako prawdopodobnie pierwszy przypadek w historii ludzkości w którym taka scena okazała się absolutnie pozbawiona jakiejkolwiek energii. Zwierz nie każe jej porównywać z genialną sceną z Drive (mało co jest to w stanie przebić) no ale na Boga jak w beznadziejnej komedii Ugly Truth wyszło, to wszędzie wyjdzie. Zresztą niech najlepszym przykładem tego jak bardzo pozbawiony energii jest to film będzie fakt, że kiedy zapowiadająca się na kolejną scenę seksu sekwencja została przerwana przez nagłe pojawienie się matki głównego bohatera zwierz odetchnął z ulgą bo naprawdę umarłby z nudów. Przy czym powiedzmy sobie szczerze, jeśli w filmie są jakiekolwiek praktyki BDSM i ewidentnie nikogo nie bawią to po kiego grzyba biedni bohaterowie się w ogóle w nie angażują?
Jeśli nie wyszła ci scena z pocałunkiem w windzie to pozostaje ci już tylko kręcenie spotów Ikei
Sex nie jest sexy – twórcy filmu gimnastykując się nad scenariuszem i wykreślając z niego wszystko co mogłoby w jakikolwiek sposób utrudnić i tak skomplikowany montaż nie dostrzegli, że tak naprawdę sex w filmach nie jest ciekawy. Zwłaszcza ten rodem z amerykańskich produkcji. To co jest ciekawe to energia pomiędzy aktorami a co za tym idzie bohaterami. Tylko w tej budzącej się między postaciami energii widz może jakkolwiek partycypować – wszystko inne stawia go w roli zwykłego podglądacza a naprawdę każdy kto ma Internet wie, że można podglądać rzeczy ciekawsze. Film jednak zupełnie tego nie rozumie, albo co gorsza – rozumie ale nie jest w stanie wyegzekwować. Doskonałym przykładem jest pierwsza rozmowa bohaterki z Greyem. To powinna być dokładnie taka scena jaką jest gra w szachy w Aferze Thomasa Crowna (oryginalnej) – wszyscy są ubrani, nic się nie dzieje, a napięcie takie że widz zaczyna się rumienić. Niestety tyle w teorii, w praktyce mamy coś w rodzaju przedstawienia „jak mały Jasio wyobraża sobie seksowną scenę”. A więc ona przygryza ołówek (uczcie się dziewczęta które żujecie końce ołówków wielce to seksowne – nawet jeśli wszyscy mówili wam inaczej) on zaś zaciska rękę na krawędzi stołu (winny mu zbieleć od napięcia kłykcie ale jak zwierz mniema aktor ma problem z cieśnią nadgarstka i nie jest w stanie tak mocno zacisnąć dłoni). Do tego jeszcze muszą się na siebie intensywnie patrzeć. To, że oczy mają puste a postawa obojga z nich wskazuje, że do lunchu zostało już niewiele i będzie można zapomnieć o grze i zająć się kanapką z tuńczykiem scenie niestety nie pomaga. I taka jest całość tego filmu, który teoretycznie bardzo chce stworzyć te seksowne sceny bliskości ale ostatecznie dostajemy np. scenę tańca gdzie jedyną refleksją zwierza było, ze jeśli aktor się nie daj Boże pomyli w liczeniu kroków (widać, że taki proces zachodzi w jego głowie) to biedna aktorka będzie miała problem bo on ma buty a ona tańczy boso.
Film ma naprawdę dobre oświetlenie, okazuje się że Grey ma w swoim biurze nawet specjalne podświetlenie na czerwono by widz wiedział, że właśnie ogląda seksowną scenę!
Zwierz ma poważne podejrzenia że sekretem Fifty Shades of Grey jest to, że tak naprawdę nikt tego filmu nie nakręcił. Aktorzy pojawili się na planie, pogimnastykowali się trochę, zaimprowizowali marne dialogi po czym szybko udali się w przeciwnych stronach. W nadziei, że teraz będą mieć tyle kasy by móc z moralną wyższością odrzucać podobne projekty. Scenarzysta gdzieś zapewne siedzi i demonicznie się chichra bo udało mu się opchnąć za grubą kasę scenariusz który składa się z dialogów w istocie stanowiących przypadkowo wybrane wymiany zdań, które można dowolnie ustawiać co nie czyni żadnej różnicy. Dodatkowo udało mu się wyposażyć bohatera w TARDIS bo pojawia się on w różnych miejscach bez żadnego zapowiedzenia (pod barem czy w mieszkaniu Any) i w sposób który jest możliwy tylko w przypadku teleportacji. Do tego jeszcze dowcipniś sprawdził ile postaci może wykreślić z książkowego pierwowzoru zanim ktoś się zorientuje, że film ma dwuosobową obsadę. Wyszło mu że praktycznie wszystkich. Reżyserka z kolei – uświadomiwszy sobie, że to jednak nie będzie artystyczny film erotyczny, postanowiła nakręcić pociągającą reklamę mebli (meble – jedna rzecz która jest ładna w tym filmie) jednocześnie sprawdzając czy ujdzie jej na sucho zastosowanie w pozornie erotycznym filmie najstarszego pruderyjnego ruchu kamery w kinematografii – czyli odjechania od pary na łóżku po ścianie aż na sufit (nie ma tam lustra – co prawda jest jakieś odbicie ale dość niewyraźne). Producenci zaś demonicznie śmieją się w swoich wieżach z kości słoniowej bo wiedzą, że właśnie udało im się wyprodukować najskuteczniejsze lekarstwo na bezsenność, od czasu węgierskiego kina niemego.
Jedynie meblowi fetyszyści znajdą w filmie coś ciekawego
Zwierz się naśmiewa (nie bez radości) ale prawda jest taka, że 50 Shades of Grey jest przykładem na jeden z największych problemów kinematografii. Widzicie 50 Shades of Grey to typowy przykład filmu producenckiego. Takie filmy nie mają w sobie ani grama artystycznej wolności – zarówno reżyserów jak i aktorów i tak naprawdę nigdy nie mają na nikim wywrzeć wrażenia jako produkt czysto filmowy. Są tak właściwie jedynie dodatkiem towarzyszącym wszelkim spodziewanym zyskom z tego co się do nich sprzeda. W przypadku takich filmów jakość produktu w najmniejszym stopniu nie przekłada się na to jak wielkie będą przychody z box office i nawet złe recenzje nie są w stanie mu zaszkodzić. Hollywood zawsze miało takie filmy ale dziś wydaje się, że jest co raz więcej produkcji na które nawet trudno patrzeć (zwierz nie ma najmniejszych wątpliwości że Zmierzch i jego kontynuacje są zabawniejszymi filmami niż ten koszmar), trudno o nich pisać, można jedynie robić co raz więcej facepalmów. Jasne kino jest biznesem zawsze było. Ale było biznesem które jednak w swoich kalkulacjach brało pod uwagę, że na dobrym filmie (50 Twarzy Greya nie mogło nigdy być wybitne ale mogło być całkiem przyzwoitym filmem do oglądania) zarobi się więcej niż na złym. Tu jednak mamy produkcję stworzoną z dość cyniczną świadomością, że na tym filmie po prostu się zarobi. Kropka. Bo cóż żadna to nowość, ale seks, nawet tak straszliwie bezpłciowy, nawet symulowany z miną „wolałbym zostać cieciem”, nawet montowany tak jak w najgorszych filmach z lat 80, tak ten straszny seks wciąż sprzedaje. Takie z nas durne homo sapiens.
Ps: Jest coś bardzo symptomatycznego w fakcie, że przed seansem pokazywano zwiastun Kopciuszka Disneya w reżyserii Kennetha Branagha. Bo to są dokładnie dwie bajki. Przy czym powiedzmy sobie szczerze, nawet trailer Kopciuszka zapowiada ciekawszy film niż całe godziny (to chyba najdłuższy film jaki zwierz widział) Greya.
Ps2: Zanim pojawią się argumenty, że zwierz nie zrozumiał bo książki nie czytał. To przykro mi ale zwierz książkę czytał. Ba czytał ja takie wieki temu, że jego uwag odnośnie dzieła nikt chyba nie przeczytał. A poza tym. Film jest beznadziejny. Z książką. Bez książki. Z seksem. Bez Seksu. Taka prawda.