Hej
Na początek małe przeprosiny. Zwierz wie, że wszyscy wytrzymaliście dwudniową nieobecność zwierza w nadziei, że kiedy zwierz wróci, zachwyci was notką o tym jak Branagh poradził sobie z Makbetem. Zwierz może was uspokoić – nieskończona fanowska miłość zwierza nie została wystawiona na próbę, zaś kilometry dzielące zwierza od Pragi zostały pokonane w jak najbardziej słusznym celu. Ale właśnie – obiecując notkę o Branaghu zwierz nie zdawał sobie sprawy jak bardzo podróżowanie na wariata odbije się na organizmie zwierza. Teraz kiedy po ośmiu godzinach podróży pociągiem zwierz w końcu dotarł do komputera czuje się tak zmęczony, że nawet nie myśli siadać do pisania recenzji. Nie dlatego, żeby nie chciał (osiem godzin jazdy to idealny czas by móc sobie całą recenzję ułożyć w głowie) ale dlatego, że po prostu wie, że nie będzie to tak dobry tekst na jaki Branagh i Makbet zasługuje. Przykro byłoby zmarnować cudowną wyprawę na recenzję, która nie zadowoliłaby zwierza a kto wie czy i nie czytelnika. Niemniej zwierz obiecuje, że jutro na stronie będzie królował Makbet i nic nie stanie nam na przeszkodzie. A skoro zwierz nie pisze o Makbecie to może napisze wam jak było w Pradze. Trzeba przyznać, że będzie to mało popkulturalny wpis, ale za to wspaniała wyprawa zostanie uwieczniona. Dziś więc chwilowo zwierz jest zwierzem podróżniczym.
Zwierz wie, że nie wypada się śmiać z języka Czeskiego i wie, że zdjęcie jest poruszone niemniej pozostaje ukochanym zdjęciem zwierza z pobytu w Pradze. Zresztą zwierz o mało nie umarł ze śmiechu czytając biografię artystyczną Branagha po czesku (program był dołączony do spektaklu). Jeśli się przyjrzycie dostrzeżecie cień zwierza wznoszącego ku górze telefon :)
Pomysł by spędzić jeden dzień w Pradze wcale nie wyszedł od zwierza. Jego pomysłodawczynią była Maja, która równie szybko zgarnęła Myszę i zanim się zorientowałyśmy siedziałyśmy w nocnym pociągu do stolicy Czech. Podróż nocna ma to do siebie, że czyni człowieka niesłychanie wręcz świadomym, jakim nieocenionym dobrem jest łóżko na którym można wyprostować nogi i położyć głowę tak, że nie nabawi się człek kontuzji karku. Z drugiej jednak strony – takie wyprawy mają tą zaletę, że zbudzone zbliżającą się stacją końcową, mogłyśmy o barbarzyńskiej porze poprzedzającej godzinę siódmą przyglądać się z okien pociągu jak różowy świt barwi brzegi chmur rozciągających się nad krajobrazem, który przybrał na te kilka tygodni jesieni każdy kolor od zieleni po czerwień. Jakaż była radość zwierza gdy po przybyciu do Pragi został odebrany przez czytelniczkę a zarazem naszą gospodynię Paulinę z dworca. Tu należy zaznaczyć, ze zdaniem zwierza każdy kto wstaje przed godziną ósmą by zjawić się po kogokolwiek na dworcu winien być noszony na rękach i pod jego stopy sypane winny być płatki róż. Krótka przejażdżka metrem (wnętrze projektował chyba człowiek odpowiedzialny za stworzenie Daleków jakoż iż gdyż ściany kolejnych peronów jako żywo przypominają Dalekową fakturę) i już mogłyśmy dzielnie wspinać się na czwarte piętro kamienicy, którą ewidentnie odnawiano na nasz przyjazd, ale niestety robotnicy nie wyrobili się ze wszystkim przed datą przybycia zwierza. Zwierz łaskawie im wybacza i cieszy się, że przynajmniej miasto Praga podjęło trud odnowienia się na przybycie tak zacnych gości.
Niezwykłe ujęcie, zwierza hipstera, który swoim tabletem fotografuje… kawę. To ujęcie dokładnie ujawnia jak bardzo zwierz przeszedł na ciemna stronę mocy. Zwierza usprawiedliwia wspaniałość szklanki oraz że potem rzucił się robić film widoku z okna (którego niestety nie umie wam udostępnić)
Jako, że zmęczonemu człowiekowi nie wolno pozwolić się położyć bo zaśnie, ruszyłyśmy w miasto. Czyż istnieje lepszy sposób na zwiedzanie najpiękniejszego miasta tej części Europy niż zacząć je w drugim najbrzydszym budynku na świecie? Paulina, która postanowiła podnieść poprzeczkę organizowania czasu niezorganizowanym grupom szalonych blogerek zawiozła nas na 3 piętro miejscowej wieży telewizyjnej, gdzie ku zaskoczeniu wszystkich zgromadzonych, można usiąść w kawiarni z której olbrzymich okien rozpościera się widok na panoramę miasta. Jako że godzina była wczesna a kawa zaskakująco wręcz tania (Serio kawa za kilka złotych w takim miejscu? Zwierz rzuca Warszawę), można było popijając łyki zbawczego płynu przyglądać się jak powoli miasto opuszcza poranna mgła a jej miejsce zajmuje co raz śmielej poczynające sobie słoneczne światło. To zaś wyławiało czerwone dachy domów i ową zwartą tkankę miasta (tak obcą mieszkańcowi warszawy) gdzie nigdzie tylko przerwaną ciemną plamą praskich parków. Nie trudno zgadnąć, że był to właśnie ten moment kiedy w zwierzu zrodziła się myśl, że jednodniowy wypad do Pragi jest dobrym pomysłem, nawet wtedy kiedy na końcu nie czeka Branagh.
A tu jeszcze macie z zewnątrz zdjęcie drugiego najbrzydszego budynku świata (jak sami się tym chwalą!)
Nasyciwszy oczy widokiem a ciało kawą udałyśmy się do miejsca, które magnes przyciąga każdego turystę. Zanim się zorientowałyśmy przecinałyśmy most Karola na którym słychać każdy język poza Czeskim zaś tłumy turystów ustawiają się w kolejkach by zobaczyć coś co przed chwilą zobaczył inny tłum turystów. Zwierz ostatnim razem był na moście w lutym i rekonstruował z pamięci jak miejsce to wygląda kiedy nie zasłaniają go ludzie. Po rzece płyną barki, zaś tu i ówdzie można zoczyć przebranych w marynarskie stroje czarnoskórych Czechów, którzy wydaje się właśnie zeszli na ląd z dalekomorskiego rejsu. Zresztą im dłużej spaceruje się po mieście, tym bardziej można dojść do wniosku, że jest to miasto portowe. Gdzież indziej tyle byłoby ofert przepłynięcia się łodzią, ludzi w marynarskich ubraniach i wielojęzycznego tłumu. Gdy jeszcze się przypomni o Szekspirowskich okrętach przybijających do brzegów Czech i poczuje zapach ryby dochodzących z jednej z restauracji nie trudno dojść do wniosku, że bard nie mylił się bardzo biorąc położoną w środku lądu Pragę za miasto portowe.
Wspaniałe muzeum efektów specjalnych winno być odwiedzone przez wszystkich fanów Juliusza Verne – są tam co najmniej dwie sale które powinny rozczulić każdego wielbiciela jego prozy
Odkładając na bok dziwne dywagacje jakie snuły wasze blogerki i odbijając od turystycznych szlaków znalazłyśmy się w przeuroczym muzeum efektów Specjalnych poświęcone w całości Karelowi Zemanowi – czeskiemu reżyserowi i specjaliście od ekranizowania Verna i niesamowitych filmowych tricków. Muzeum choć przez chwilę może się wydawać strata czasu (po co iść do muzeum reżysera którego filmów większość zwiedzających zapewne nie widziała) jest po prostu genialne. Głównie dlatego, że ekspozycja idealnie miesza interaktywność z tradycyjnym sposobem podawania wiadomości ale także dlatego, że przed komputerowe efekty specjalne to temat fascynujący. Gdy widzi się w jaki sposób twórcy kina radzili sobie kiedyś z tworzeniem światów niezwykłych nie sposób dojść do wniosku, że coś jednak po drodze postępu w sztuce filmowej straciliśmy. Jeśli kiedyś będziecie w Pradze zwierz poleca zajrzeć na chwilkę zwłaszcza, że nie ma tam dzikich tłumów. Po kolejnych niespodziewanych atrakcjach w postaci odkrycia, że w Pradze istnieje antykwariat z brytyjskimi książkami – Szekspir i synowie (zwierz został delikatnie odwiedziony od wykupienia połowy działu filmowego, zaś dyskusja skręciła na rozważanie czy Szekspir synów w ogóle miał i czy miał ich na tyle długo by mogli wraz z nim księgarnie założyć), udałyśmy się w kierunku najbardziej zatłoczonych uliczek starego miasta. Ponownie jednak okazało się, że nie ma to jak mieć lokalnego przewodnika. Poprowadzone odpowiednio przez Paulinę już po chwili siedziałyśmy na spokojnym niemal pozbawionym turystów skwerze i jedząc przepyszne lokalne słodkości z trudem mogłyśmy uwierzyć, że za naszymi plecami kłębi się wielonarodowy tłum rozdarty między chęcią podziwiania wszystkiego co jest wokół nich a panicznym strachem przed odłączeniem się od wycieczki, utratą dobytku czy byciem zaczepionym przez jakiegoś Czecha proponującego wycieczkę w języku hiszpańskim. Jednak jak wiadomo, kiedy człowieka opęta amok zwiedzania, nawet najprzyjemniejszy popas nie może trwać wiecznie. Zwierz który w Pradze był nie raz postanowił przejąć na chwilę od Pauliny rolę przewodnika i zaproponował spacer na stary cmentarz żydowski.
Praga to ponoć miasto magiczne i kiedy dwa kroki od tłumu turystów znajduje się tak śliczne i spokojne miejsce nie trudno w to uwierzyć.
Spacer ów zaowocował dość surrealistyczną przerwą w zwiedzaniu, w czasie której zgodnie z wywieszką przy jednej z kas próbowałyśmy obejść cmentarz by znaleźć wejścia tuż za rogiem. niestety mimo wskazówek żadnego wejścia nie było, poza jedną maleńką furtką, przez którą nawet co dzielniejsi turyści starali się przedrzeć do środka, ale rolę cerberów pełniło dwóch panów murarzy którzy w dość silnie czeskiej angielszczyźnie tłumaczyli, że wejście jest po drugiej stronie. Niestety po drugiej stronie wejścia też nie było i tak żegnając się z wielonarodową acz nieco zamkniętą spuścizną Pragi powędrowałyśmy tam gdzie każdy winien powędrować w czasie dnia takiego – na obiad. I ponownie – jeśli będziecie odwiedzać Pragę, koniecznie musicie załatwić sobie kogoś takiego jak Paulina, bo zamiast jeść w drogich knajpach zostanie się zaprowadzonym do miejscowego studenckiego pubu, gdzie jedzenie jest śmiesznie tanie (mmm.. smażony ser ) a spotkają się tam studenci, ludzie z dziećmi i lokalna reprezentacja hipsterów – dość powiedzieć, że siedząc nad swoim obiadem zwierz mógł dostrzec pana w spodniach do Golfa, mężczyznę noszącego w kieszeni strzały (łuku nigdzie nie znaleziono) oraz człowiek w szaliku Gryffindoru. A że jedzenie było dobre a piwo jak zawsze w Czechach wyśmienite, to jedynie co pozostaje to cieszyć się, że nie wylądowało się na paskudnym drogim obiedzie ugotowanym pod portfel amerykańskiego turysty.
Knajpa do której zaprowadzono zwierza zawierała wszelkie istotne elementy wystroju wnętrz w tym ewidentnie szalik Czwartego Doktora
Spożyty posiłek utwierdził nas jednak w przekonaniu, że oto nadchodząca godzina wieczorna musi zostać poprzedzona odpoczynkiem. Głupio byłoby bowiem udać się do Pragi jedynie po to by przysnąć na krzesełku (zaznaczmy wyprzedzając nieco czas – dość niewygodnym) w kinie Areo gdzie pokazywano Makbeta. Wróciłyśmy więc do mieszkania Pauliny i założyłyśmy wieczorne kółko czytelnicze co oznaczało położenie się na materacu i przynajmniej w przypadku zwierza uśnięcie nad książką. Na całe szczęście towarzyszki zwierza podróży były na tyle miłe, że obudziły zwierza na odpowiednią godzinę. Samo kino Areo to spełnienie marzeń zwierza o kinie studyjnym, bo jest ładnie wkomponowane w okoliczne bloki ma stoliki i krzesełka przed budynkiem, miejsce gdzie można zamówić drinka i coś ciepłego. No ale przede wszystkim ma transmisje przedstawień. Zwierz nawet wam nie napisze o tym co czuł kiedy w końcu po takim oczekiwaniu poczuł kiedy zaczął się spektakl. Są z rzadka w życiu każdej istoty wielbiącej kulturę momenty kiedy absolutna radość spotyka się z przerażeniem. Radość bierze się, ze oto zwierz jest u celu, przerażenie bo cóż jeśli cała wyprawa na marne a Kenneth Branagh zapomniał jak się gra. Na całe szczęście jedynym zdaniem jakie zwierz mógł wyszeptać po spektaklu było „ja chcę jeszcze raz”. No ale o szczegółach dlaczego poczytacie już jutro. Nie mniej zwierz może już teraz powiedzieć, że winniście dokonać (jeśli jeszcze się da) zakupu biletów na Krakowskiego Makbeta na którego zwierz by się wybrał gdyby nie stan konta i dogorywające resztki zdrowego rozsądku.
Jest absolutnym przypadkiem, że w chwili w której zwierz postanowił zrobić zdjęcie sali na której oglądał film, na ekranie pojawił się Benedict
Reszta wyprawy minęła zwierzowi na radosnym po spektaklowym haju. Nawet dziś kiedy pociąg wiózł zwierza przez Czechy i Polskę, zwierz konsumując radośnie knedliki w luksusowym wagonie restauracyjnym myślał jedynie o Makbecie, Branaghu i serce jego przeszywał żal, że nagranie zapewne nie trafi na DVD i nie będzie go można puszczać sobie raz na jakiś czas. Jest to ów smutek jaki zapewne dopada każdego, kogo oczekiwania nie zostały zawiedzione ale spełnione w sposób tak boleśnie jednorazowy. Niemniej moi drodzy zwierz skłamałby, że wyprawie towarzyszył cień nostalgii. Wręcz przeciwnie – zwierz odniósł wrażenie, że nie było go całe lata i były to lata wypełnione samymi dobrymi emocjami. Na sam koniec zwierz musi się grzecznie skłonić i podziękować za gościnę. Kiedy zwierz opowiada ludziom, że oto wybrał się do Pragi do osoby wcześniej sobie nie znanej, która gościnę zaoferowała przez Internet to widzi lekki cień przerażenia przebiegający po twarzy rozmówcy. Tymczasem Paulina okazała się wzorem gospodarza, który zawsze przedkłada potrzeby gości nad swoimi (innymi słowy straszliwie nas rozpuszczała) zaś Zwierz, Mysza i Maja w przypływie dobrego serca nie wyczytałyśmy jej wszystkich literek z Wojny i Pokoju. A co do towarzystwa, to podróżowanie z Myszą (będącą jak wiadomo produktem imaginacji zwierza) oraz z Mają było dowodem na to, że istnieje jakiś wcale nie taki zaskakujący związek pomiędzy ludźmi piszącymi inteligentnie o kulturze a ludźmi z którymi zwierz chce spędzać czas. Związek ów polega na tym, że najczęściej okazują się one tymi samymi osobami. Teraz tylko czekać kolejnych wypraw. W kinie Areo Koriolana z Tomem Hiddlestonem pokazują 30.01 ale Maja pobąkiwała, że tym razem możemy się powłóczyć po Berlinie. Tylko czy zwierza ktoś tam czyta…
Ps: Zwierz zza półprzymkniętych oczu wpisuje ostatnie słowa do postu i z rozkoszą myśli o udaniu się na spoczynek. Niech żyją wygodne łóżka, dwie poduszki i nieograniczona przestrzeń na nogi!
Ps2: Zwierz jest pod wrażeniem jak kiego dwudniowa nieobecność w Internecie okazała się znamienną. Od dawna w Internecie nie było tylu wspaniałości (od trailera nowego filmu Wesa Andersona po sceny usunięte z Hobbita) co przez te dwie doby. Niektórzy sugerują, że Internet stara się przyciągnąć zwierza, inni, że trzeba zwierzowi zasponsorować więcej dalekich wypraw.
Ps3: Zdjęcia robił zwierz ewentualnie zdjęcia zwierzowi robiono.