Hej
Dzisiejsze opady śniegu które co nie dziwne zaskoczyły drogowców (ale i zwierza któremu nie dość że przemokły buty to jeszcze jest zimno i paskudnie) sprawiły że zwierz zaczął się zastanawiać nad tym jak jego ukochana popkultura traktuje takie koszmarne wybryki natury. Pierwsza rzecz jaka zwróciła uwagę zwierza to fakt że wielkie śnieżyce i załamania pogody pojawiają się przede wszystkim w serialach medycznych – żaden dobry sezon ER nie mógł się odbyć bez obowiązkowej wielkiej śnieżycy i związanej z nią serią wypadków. Ale zwierz nie dziwi się małej ilości śniegu w filmach z Ameryki – w końcu większość scenarzystów siedzi w słonecznej Kalifornii gdzie śnieg jest raczej legendą miejską. Natura w filmach ogólnie ludzi nie lubi – a to zsyła na nich trąby powietrzne, a to trzęsienia ziemi a to jakieś nie dające się przewidzieć anomalie w postaci Wulkanu pod Los Angeles. Przyroda ludzi nie lubi ale ludzie uwielbiają oglądać jak ona się na nich mści. Nigdy nie zrozumiałam tego rozdźwięku w naszych uczuciach. Kiedy oglądamy kino katastroficzne zawsze pragniemy by rozmiar katastrofy był jak największy (na zwierzu wrażenie zrobiło Pojutrze, którego jednak nie obejrzy więcej niż raz ponieważ ludzie palą tam w piecu książkami) jednocześnie gdy słyszymy o tragedii która dzieje się naprawdę modlimy się by jej zasięg był jak najmniejszy (choć czasem oglądając telewizję dochodzę do wniosku że agencje informacyjne nie marzą o niczym innym tylko o nowym Tsunami i tysiącach ofiar). Moim zdaniem tak silna obecność klęsk żywiołowych w popkulturze ma jeszcze swoje źródła po trosze w zaklinaniu rzeczywistości – no bo powiedzcie sobie sami jakie jest prawdopodobieństwo że w 2012 będzie koniec świata skoro nakręciliśmy o tym film. Jedyne co mnie niepokoi to pierwsza oznaka nadchodzącej filmowej apokalipsy – prezydentem USA jest Murzyn (czyli albo spadnie na nas meteoryt albo będzie totalny koniec świata)- rzecz równie nieprawdopodobna co większość wieszczonych nam katastrof.