Niech tylko zwierz napisze wpis o braku konieczności pogoni za marzeniem a już w kinie pojawia się cudownie amerykański film który – czego można się spodziewać, opowiada o absolutnej konieczności gnania za tym o czym marzymy. Joy Davida O. Russela to produkcja amerykańska do szpiku kości, przepełniona wiarą w najstarsze i najważniejsze instytucje społeczeństwa amerykańskiego – prawo dążenia do szczęścia i pochwałę przedsiębiorczości. I wszystko byłoby pięknie gdyby reżyser miał cokolwiek ciekawego do powiedzenia na ten temat.
Zacznijmy od samego pomysłu na film. Na samym początku miała to być biograficzna produkcja o Joy Mangano – bizneswoman, która zbudowała swoje imperium sprzedając w telewizji wynalazki – głównie (choć nie tylko) – drobne artykuły gospodarstwa domowego – jak słynny Magic Mop. Mangano to postać o której – jak można się dowiedzieć z amerykańskich artykułów, wiadomo zaskakująco mało. Jedno jest pewne, że skończyła studia biznesowe gdzie spotkała swojego męża. Mieli troje dzieci, rozwiedli się a Mangano wpadła w życie samotnej matki, na mało ciekawej posadzie, z trudem wiążącej koniec z końcem. Jednak żyłka do interesów okazała się na tyle mocna że koło 40 Mangano udało się nie tylko opatentować swój wynalazek ale także znaleźć się na antenie stacji sprzedających produkty w takiej telewizyjnej sprzedaży (coś jak Mango telezakupy tylko na bez porównania większą skalę). Mangano zdobyła popularność sprzedała 18 tys. mopów za jednym posiedzeniem a potem dzięki swoim kolejnym pomysłom i rozszerzaniu swojej oferty udało jej się zdobyć majątek.
Joy nie jest jednak biografią tej – jak to cudownie przetłumaczył polski tłumacz napisu „dzielnej kobiety”. Od kiedy David O. Russell zaangażował się w produkcję filmu ta z założenia biograficzna opowieść stała się w dużym stopniu fabułą jedynie w niektórych miejscach dotykającą rzeczywistości. Stąd też – nigdzie w całym filmie nie pada nazwisko Joy (stąd też zwierz korzystał z nazwiska prawdziwej Joy w poprzednim akapicie). Jeśli przyjrzymy się zmianom (podyktowanym – jak zapewniał reżyser – chęci umieszczenia historii większej ilości kobiet w tej jednej opowieści), dostrzeżemy że są one jednocześnie niewielkie i kluczowe. Po pierwsze Russell wykreślił Joy z życiorysu wykształcenie wyższe. Pozostawił zaś świetne wyniki ze szkoły średniej. W ten sposób – kobieta która w realnym życiu miała przygotowanie do prowadzenia biznesu, z którego po prostu nigdy nie miała okazji skorzystać, staje się w fantazji filmowej tym biednym dziewczęciem które mimo niesamowitych możliwości i przyjęcia na studia musiało zostać w domu. Wykształcenie stracił też jej były mąż stając się nie kolegą ze studiów a muzykiem nieudacznikiem. Joy wykreślono jedno dziecko, ale dodano szaloną matkę i przyrodnią siostrę – napisaną tak by jak najbardziej przypominała wredne siostry z bajek. Do tego jeszcze pomajstrowano przy liczbach – tak by pierwsza genialna sprzedaż wynosiła nie 18 ale 50 tysięcy mopów. Na sam koniec wystarczyło zatrudnić w głównej roli Joy młodziutką Jennifer Lawrence i nagle oglądamy już zupełnie inną historię.
No właśnie. Zwierz może śmiało powiedzieć, że ten film jest doskonałym dodatkiem do jego niedawnego wpisu o marzeniach. Nie chodzi bowiem zasadniczo o to czy mieć marzenia czy nie. Ale o sposób podawania nam sukcesu w kulturze popularnej i co ważniejsze alternatywy do sukcesu. Zwierz nie byłby w stanie lepiej zilustrować rozbieżności pomiędzy zarysowaną w kulturze wersją dochodzenia do swoich marzeń a tym co dzieje się w rzeczywistości niż te dwa powyższe akapity. Jak widzicie ostatecznie kończymy w tym samym miejscu – bohaterka jest zamożna, zadowolona i spełniona. Ale to co wydarzyło się w rzeczywistości pokazuje, że po drodze wydarzyło się trochę rzeczy (chociażby jak studia) które czynią taką drogę nieco mniej magiczną. Jednocześnie – co zwierz przyznaje – fakt, że o realizację ambicji walczyła kobieta jednak bliżej wieku średniego – jest zdecydowanie ciekawszy, jeśli nie najciekawszy w całej historii. Teraz spójrzmy na historię zaserwowaną przez kulturę popularną – tam wszystko jest zdecydowanie bardziej czarno białe. Ojciec zamiast wyrażać tą znaną nam z życia pasywno agresywną postawę względem wyborów życiowych córki. Czy po prostu milczeć, wygłasza takie koszmarnie irytujące przemowy w których znajdą się wszystkie banały jakie można wcisnąć do ust osobie która „nie popiera wielkiego marzenia”. Jasne od razu tak pokazanej postaci nie lubimy. Podobnie kiedy Joy denerwuje się na wszystkich że woleliby żeby jak jej matka zamknęła się w pokoju i cały czas oglądała telenowele i oto wszystkim chodzi by zamknąć się przed światem i nie wychylać. W rzeczywistości podziałów nie rysuje się tak jasno. Kultura lubi jednak stawiać nas wobec takiej prostej opozycji. I jasne że głosujemy za osobą która chce spełnić marzenie. Bo choć właśnie przepuściła setki tysięcy dolarów i nie odniosła jeszcze sukcesu to przecież wiemy, że nie poniesie porażki. Inaczej by nie kręcono o niej filmów.
Widzicie kiedy kręci się choć trochę biograficzny film o chęci spełniania marzeń właściwie natychmiast łapiemy się w pułapkę. W otwierającej film sekwencji scen z dzieciństwa bohaterki widzimy jak zapowiada że pokona wszystkie przeszkody i nawet bez pomocy księcia zbuduje dom. W sumie w tym momencie wiemy wszystko co się wydarzy. Teraz pytanie – co w ramach tej znanej nam fabuły opowie nam scenarzysta. Czy pokaże jak sukces człowieka uskrzydla, jak go niszczy, jak wpływa na kontakty z rodziną, jak wpływa na dzieci, jak zmienia osobę. A może znajdzie tą jedną rzecz którą miała Joy której nie miał nikt inny. Pokaże nam jak działa mózg wynalazcy, jak widzi świat ktoś kto potrafi coś wymyślić na co nie wpadli inni. Zwierz ma dziwne wrażenie, że to mógłby być jeden z głównych tematów produkcji gdyby bohaterem był mężczyzna. Ale tu samo wynalezienie mopa nie jest szczególnie ważne, ważniejsze jest sprzedanie go. Ponownie – byłoby fajnie popatrzeć i zastanowić się co Joy takiego w sobie ma. Albo nie ma – przypominając wszystkim kobietom że jest do nich podobna. Niestety film nigdzie się nie umie zatrzymać, wybrać wątku, znaleźć na siebie pomysłu. Rodzina Joy jest absolutnie groteskowa i przerysowana – tak bardzo że np. obraz „złej siostry przyrodniej” zwierza koszmarnie zirytował. Trudno też spojrzeć na zmagania Joy jako jednocześnie matki i bizneswoman bo te dwa światy właściwie nigdy się ze sobą nie zderzają – zresztą Joy ma najlepszego byłego męża na świecie. Ciekawe wydaje się podejście od strony biznesowej – walka o patent, o prawa do wynalazku itp. Ale nie ponownie większości informacji o tym jak to wygląda dowiadujemy się post factum kiedy ktoś nam je streszcza. W ten piękny sposób dostajemy zbiór scen, o których i tak wiemy do czego prowadzą, ale ostatecznie film wypada wyjątkowo mało ciekawie.
Na dodatek – niestety film ma irytującą manierę powtarzania wszystkiego dwa razy. Jeśli bohaterowie mówią coś w dialogu, to potem koniecznie ktoś podsumowuje to w rozmowie albo w narracji zza kadru. Rzecz wyjątkowo irytująca bo widz jednak lubi niekiedy poczuć, że reżyser nie traktuje go jako kompletnego idioty. Serio zwierz i jak mniema nie tylko zwierz ma naprawdę takie coś w głowie co się nazywa mózg i pozwala zrozumieć co właśnie usłyszał na ekranie. Podobnie jest zresztą z tym jak ujęcia korespondują z dialogami, najpierw pokazuje się nam bohater filmując go przez pewien czas tylko pokazując dłonie a potem ten sam bohater mówi nam ile dłonie potrafią powiedzieć o człowieku. Drugim problemem – jest dość klasyczny u Davida O. Russella problem z narracją. Porwana nieregularna i dziwnie zmontowana historia pojawiała się w twórczości reżysera wielokrotnie. Czasem się to podobało czasem nie. W Joy niestety zwierz miał wrażenie, że to próba odwrócenia uwagi od faktu, że mamy do czynienia z historią przerażająco prostą i w sumie zachęcającą do tego by opowiedzieć ją po kolei. Zresztą strasznie widać, że o ile w pierwszej części mamy sporo różnych zabiegów – sny, nielinearna narracja, głos z offu, o tyle potem jest tego zdecydowanie mniej. Tak jakby twórcy nie wierzyli za bardzo że połowa filmu się sprzeda bez udziwnień. Przy czym tu właściwie trudno jednoznacznie krytykować bo to jest styl reżysera. Można jedynie zauważyć że niekoniecznie pasował do tej historii.
Pozostaje obsada. Zwierzowi zarzucono, że nieprzychylnie odnosił się do Złotego Globu dla Jennifer Lawrence mimo, że filmu nie widział. Zwierz jednak miał dobre przeczucie bo w tym roku aktorka nie powinna dostać wyróżnienia. Dlaczego? Otóż zawsze można sobie zadać pytanie za co aktorzy powinni dostawać wyróżnienia. Zwierz jest zdania, że ponieważ sztuka aktorska jest ogólnie trudna do porównania (jeśli wykonywania na najwyższym poziomie) to należy cenić ludzi którzy pokazują coś nowego, decydują się na takie wybory – w ramach roli czy doboru roli, które pozwalają nam zobaczyć ich w innym świetle. Tymczasem rola Lawrence w Joy nie ma w sobie nic nowego. Więcej – zdaje się być trochę przygaszoną rolą z jej poprzednich współprac z Davidem O. Russellem. Czy to znaczy że Jennifer Lawrence gra źle- nie gra nieźle i ogólnie dziewczyna jest tak łatwa do polubienia na ekranie, że nie trudno lubić czy kibicować jej postaci. Czy zasłużyła na wyróżnienie? Ta aktorka, za tą rolę , w tym sezonie – nie bardzo. Poza tym zwierz nic nie poradzi ale wkurza go straszliwie, że Lawrence znów gra rolę kobiety dużo starszej od siebie. Jasne reżyser nie kręci filmu biograficznego ale kiedy pokazuje nam pod koniec bohaterkę wiele lat później a ona nadal wgląda tak samo to zwierz dostaje szału. Ma kompletnie dość filmów gdzie młode dziewczyny (wyglądające nawet na młodsze niż mają w rzeczywistości) nagle grają kobiety w średnim wieku tylko dlatego, że ktoś im nałożył nieco więcej makijażu. Serio, potem nagle zwierz łapie się na tym że jego zupełnie młode znajome czują się staro. To jest tak cholernie wkurzające.
Co do obsady drugoplanowej to zwierz ma mieszane uczucia. Robret DeNiro nie gra ani dobrze ani źle, ale jego postać jest strasznie wkurzająca. Ale to nie wina aktora tylko koszmarnie sztampowych tekstów jakie każe mu wygłaszać scenarzysta. Z kolei Isabella Rossellini i Elisabeth Röhm dostały do zagrania role które równie dobrze mogłyby pojawić się w jakimś filmie Disneya gdzie jedna gra złą macochę a druga jej podłą córkę. W obsadzie zobaczymy też Bradleya Coopera. Problem z Cooperem jest taki, że właściwie powinien mieć w tym filmie dość niewielką rolę i w sumie niewiele czasu ekranowego. Ale jest go całkiem sporo. Dlaczego? Zwierz ma wrażenie, że reżyser nie mógł się powstrzymać wyraźnej i oczywistej chemii jaka powstaje kiedy na ekranie pojawia się Jennifer Lawrence i Bradley Cooper. Zwierz który osobiście nie jest fanem tego aktorskiego zestawienia (dla niego różnica wieku jest zbyt widoczna) przyznaje rację ze sceny z tą dwójką aktorów wypadają dobrze. Ale jednocześnie zwierz miał wrażenie, że to scenariusz jest bardziej w służbie aktorom niż aktorzy scenariuszowi. Choć Cooper sprawia się dobrze choć bez fajerwerków. Zdecydowanie najlepiej w całym filmie Virginia Madsen w roli matki głównej bohaterki. Pomijając fakt, że doskonale gra zamkniętą w sobie i w świecie telenoweli bohaterkę to na dodatek wątek jej postaci jest odpowiednio tragikomiczny. Zwierz mniema że cały film miał tak wyglądać ale nie wyszło. Zwierzowi podobał się też Édgar Ramírez w roli najlepszego byłego męża na świecie. Aktor nie świecił jakoś jasno ale grał przyzwoicie.
Ostatecznie Joy jest filmem irytującym. Z wielu powodów – po pierwsze – uciekając od rzeczywistości udało się nakreślić dość czarno białą historię w której albo patentujesz na miliony albo żyjesz jako nieudacznik. Jednocześnie mimo, że bohaterka odnosi sukcesy – trudno jest się przejmować jej losem, bo niezależnie od tego ile setek tysięcy dolarów straci (co ciekawe film doskonale przeskakuje nad faktem że nie traci tylko własnych pieniędzy ale cudze. No ale to się nie liczy kiedy człowiek spełnia swoje wielkie marzenia) wiemy że pod koniec odniesie sukces. Co więcej wiemy, że ten sukces jej nie zmieni i pozostanie miłą i dobrą osobą, która dba o swoją rodzinę. I tak konstrukt kulturowy ma się dobrze. I ilu by zwierz notek nie pisał, jak bardzo by się nie wdawał w dyskusję, jak bardzo by nie przekonywał, że nie chodzi o to by nic w życiu nie robić, będzie miał się dobrze. Zwierz chciałby żeby kiedyś Hollywood nauczyło się nieco inaczej rozmawiać o sukcesie i realizacji planów mimo przeciwności losu. No cóż pomarzyć można.
Ps: Zwierz zaczął oglądać wczoraj Show me a Hero. Jej jaki to jest fenomenalny kawałek telewizji. I jak Oscar zdecydowanie zasłużył na swoje wyróżnienie.
Ps2: Zwierz chce wam pokazać super zdjęcie Rózi która chowa się przed próbującym ją uczesać zwierzem,