Wydawać by się mogło, że melodramat jest najprostszą z narracji. Ona kocha jego, on kocha ją – nie mogą być razem, jest smutno, widownia płacze, sprzedaż chusteczek wzrasta. Rzućmy to na historyczne tło i ludzie nigdy nie mieli czystszych zatok po godzinach smarkania w chusteczkę. Czasem jeśli już nie wymyślimy przeszkody równie wielkiej jak podziały klasowe, rasowe, czy kwestie orientacji – wtedy pozostaje nam tylko arsenał najcięższy i najtragiczniejszy. Nowotwory, gruźlice i amnezje. Tak, melodramat sprowadzony do esencji wydaje się najprostszą z rzeczy. Ale ten najpopularniejszy gatunek w historii kina, wymaga czegoś więcej niż tylko sprawnie zrealizowanej formuły by poruszyć widzów. „Ostatni list od kochanka”, najnowsza melodramatyczna produkcja Netflixa na podstawie powieści Jojo Moyes doskonale pokazuje, że jednak trzeba czegoś więcej niż samej formuły.
Na początku deklaracja – to tylko opinia o filmie. Książki Jojo Moyes nie czytałam bo za prozą autorki nie przepadam. Wystarczyło mi przeczytanie „Zanim się pojawiłeś” by odkryć, że nasze podejście do romantycznych historii bardzo się różni. Dlatego też nie oceniam książki choć jeśli wcześniejsze adaptacje miałyby by stanowić jakiś punkt odniesienia – to książki Moyes mają zwykle nieco bardziej rozbudowaną historię niż ich adaptacje. Co nie znaczy, że nie są pozbawione problemów. Z tego co rozumiem, ta adaptacja bardzo skraca opowieść książkową – jak mniemam mogły np. wylecieć wszystkie listy.
Nad czym mamy się tu wzruszać? Dostajemy historię rozgrywającą się na dwóch planach czasowych – z jednej strony współczesna dziennikarka pisze artykuł rocznicowy i przypadkiem znajduje list miłosny który nie trafił do adresatki. Z drugiej – mamy opowieść dziejącą się w latach sześćdziesiątych gdzie na słonecznej Riwierze znudzona żona dobrze sytuowanego dziedzica z towarzystwa zaczyna romans z przystojnym dziennikarzem. Te dwa plany czasowe to niezbyt oryginalny pomysł – można by rzec – jedna z melodramatycznych klisz mająca nas przekonać że jedno wielkie uczucie pociąga za sobą następne i że miłość – nawet obserwowana z boku pozwala nam dojść do ładu z własnymi emocjami. To do pewnego stopnia wpisany w gatunek komentarz do samego aktu oglądania melodramatu. Spotykamy się z wielkimi uczuciami i emocjami by je obserwować, poczuć i być może – zacząć ich szukać we własnym życiu. Tu historia romansu sprzed lat pozwala młodej dziennikarce ponownie uwierzyć, że związki mają sens i być może warto zamienić noce spędzane z facetami, których imion się nie pamięta, na romantyczny związek.
Potencjalnie ciekawsza jest historia z przeszłości. Oto bowiem mamy lata sześćdziesiąte, romans, ale też – jakby tego było mało – wypadki i amnezję. Zwłaszcza amnezja jest tu kluczowa, bo bez niej trudno byłoby stworzyć z tej dość banalnej historii coś naprawdę dramatycznego. Tymczasem wystarczy tylko dorzucić element utraty pamięci i już tworzy się nam opowieść wielce wzruszająca. Ponownie – melodramat to gatunek niesłychanie skonwencjonalizowany ale rozbawił mnie powrót tej starej kliszy gdyż – nikt tak nie traci wspomnień jak bohaterowie i bohaterki romansów. Można byłoby pewnie o tym napisać jakiś długi artykuł do czasopisma neurologicznego „Niepamięć jako skutek cudzołóstwa” itp. Jednocześnie jednak poza pięknymi dekoracjami historia ma pewne braki. Ot np. nasza bohaterka zdradza męża z którym jest ewidentnie nieszczęśliwa, ale sama postać męża jest tak słabo nakreślona, że nawet nie mamy poczucia byśmy tego faceta znali (wiemy, że musimy go nie lubić) ani też nie dowiadujemy się właściwie – dlaczego to uczucie tak szybko się znudziło.
Nie chcę się wyzłośliwiać – raczej wskazać na to, co jest w istocie problemem filmu. Bo wcale nie jego scenariusz – niezależnie od tego jak bardzo odwołuje się do wszelkich możliwych klisz. Otóż problem czai się w czym innym. Po pierwsze – ów nie dające się ominąć przeszkody stojące pomiędzy bohaterami, są tu postawione dość na siłę. Kiedy nasza para się spotyka właściwie od razu dostajemy informacje – mają się ku sobie, ich zobowiązania nie są tak wielkie by nie dało się z nich wyplątać, a i nie ma między nimi przepaści klasowej tak wielkiej jak nakazuje klasyczny melodramat. Do pewnego stopnia oglądamy więc po prostu dwójkę dorosłych ludzi, którzy romansują. Mamy im kibicować chyba trochę z rozpędu, lub ze scenariuszowego przymusu (nie ukrywam że nie cierpię kiedy małżonkowie którzy są kochankom zbędni są z góry przedstawiani jako ludzie źli czy niewłaściwi – takie proste dramaturgiczne rozgrzeszenie bohaterów z wątpliwości). Komplikacje pojawiają się potem ale znów – czuć w nich że są trochę wymuszone (inna sprawa że pojawiają się kiedy już nasze emocje względem bohaterów powinny być ustalone).
No i tu przechodzimy do sedna problemu. Otóż nie wiem czy to kwestia aktorów (obsada nie jest zła, znajdzie się w niej i Shailene Woodley, i Felicity Jones i widziany ostatnio w „Emmie” Callum Turner) czy ich prowadzenia ale jakoś trudno uwierzyć nam że oglądamy to wielkie, konsumujące wszystko uczucie, które trwa latami. Chwilowy romans, zauroczenie, sympatie, błąd przeszłości – tak. Uczucie, które każe przewartościować bohaterom a także postronnym obserwatorom swoje życie – niekoniecznie. Niby wszystko jest jak trzeba – wszystkie odpowiednie gesty są na miejscu, ale całość wydaje się tak wystudiowana, że gdzieś totalnie rozpłynęła się wielka namiętność – podstawa wszystkich wielkich romansów. Nawet tytułowe listy słane do siebie przez kochanków nie burzą krwi i nie barwią policzków rumieńcem. Pomijam tu zupełnie wątek współczesny który chyba zamierzenie próbuje nam pokazać, że współczesna miłość gdzie brak tradycyjnych listów, jest w ogóle popłuczynami wielkich uczuć.
Jak pisałam na początku – teoretycznie melodramat to narracja najprostsza. W gatunku znajdziemy tyle tropów i koniecznych do wykorzystania elementów, że to niemal jak mapa dzięki której nie sposób się zgubić. Ale jednak melodramat to też najbardziej wymagający filmowy gatunek. Taki w którym można mieć teoretycznie wszystko i pozostawić widzów z poczuciem niedosytu. Głównie dlatego, że melodramat opiera się na tym, o czym pisałam – że nie tylko patrzymy na emocje ale je czujemy, nie tylko świadkujemy uczuciu bohaterów ale niemal przez nas przepływa ich pasja i namiętność. Melodramat nie wymaga od nas zawieszenia niewiary. On wymaga od nas wyznania wiary. Musimy aktywnie wierzyć, że potęga uczucia bohaterów jest ważniejsza niż podziały, okoliczności, historie. Jest ważniejsza niż zdrowy rozsądek. Jest tak ważna, że niespełnienie jest największą tragedią. Tylko jeśli możemy melodramatowi zawierzyć całym sercem, jest on w stanie nas porwać.
Dlatego właśnie filmy takie jak „Ostatni list od kochanka” mogą jednocześnie mieć wszystkie elementy udanej produkcji, i być filmem pod wieloma względami nieudanym. Bo właśnie nie są w stanie tej wiary wzniecić. Ja oglądałam bohaterów współczesności i przeszłości odhaczając w głowie kolejne obowiązkowe sceny ale zupełnie nie czując by zaoferowano mi cokolwiek co sprawiłoby, że ta dwójka będzie dla mnie ważna. Co więcej pod koniec czułam pewną irytację – przeszkody i przypadki się mnożyły tak jakby film co chwilę od nowa próbował wymyślić dlaczego akurat ta para ma być taka ważna. Ale nawet wzruszające zakończenie jakoś mało mnie obeszło. Być może dlatego, że ilość przeszkód namnożyła się tak, że można było wręcz dojść do wniosku, że kierujemy się powoli w stronę tych koszmarnych narracji gdzie całe nieszczęście bierze się z tego, że ktoś wyszedł z pokoju zbyt wcześnie.
Oglądanie melodramatów – a właściwie reagowanie na nie – jest być może najbardziej prywatnym aktem oglądania filmów. Ostatecznie – poddając się wzruszeniom (bądź je odrzucając) wyjawiamy światu i sobie jak naprawdę widzimy miłość, namiętność i pasję. Żadne inne filmy nie opierają się chyba tak bardzo na tym co my sami postrzegamy jako romantyczne (przy czym uważam komedię romantyczną za jeszcze bardziej skonwencjonalizowane przedłużenie melodramatu). Stąd moje pełne zrozumienie dla ludzi, którzy ocierali na filmie łzę wzruszenia. Choć ja pozostawałam twarda jak skała. Mimo, że w filmie uczucie dopada też gazetowego pracownika archiwum. A jak wiadomo w mało co tak wierzę jak w prawo pracowników gazetowych archiwów do szczęścia, miłości i namiętności.