„Priscilla” Sofii Coppoli, to film o dziewczynce. O nastolatce. W końcu o młodej kobiecie. Nie jest to natomiast film o gwiazdorze muzyki, idolu dziewcząt i ikonie popkultury. Coppola nie musi zrobić wiele, by z historii o żonie znanego męża, zrobiła się opowieść, w której Elvis gra drugie, jeśli nie trzecie skrzypce. Bo w tym filmie najważniejsza jest jego nieobecność i niedopowiedzenia, które w niczym nie przeszkadzają zorientować się, że rozmawiamy o historii, która dzieje się raz za razem – i nie zawsze występuje jej kultowy gwiazdor.
Priscilla na początku filmu jest dziewczynką. Pochyloną nad nudną pracą domową w barze przy bazie wojskowej w Niemczech. Ma czternaście lat i trudno ją nazwać współczesną nastolatką. Jasne, chętnie przyjmie zaproszenie do domu Elvisa, ale nie wyjdzie z domu bez pozwolenia rodziców. Jest cicha, nieco przestraszona, wcale nie pewna siebie i wyrywna. Taka szara myszka z wielkimi oczyma. Przyglądając się temu co dzieje się wokół niej zadajemy sobie głównie pytanie – gdzie są rodzice, gdzie są dorośli, gdzie są opiekunowie. Co ciekawe – są na obrazku. Rodzice czują, że nie mogą zabronić córce wyjść, bo i tak zwieje. W domu Elvisa wita ją uśmiechnięta babcia piosenkarza. Jest miła i ciepła. Zupełnie nie zwraca uwagi na wiek dziewczyny. Podobnie jak znajomy Elvisa z wojska, który zaprasza Priscillę na przyjęcie. Czy specjalnie wybiera bardzo młodą dziewczynę, bo wie, że spodoba się piosenkarzowi? Film nic nie mówi bezpośrednio. Możemy się domyślać, że nikomu nie jest na rękę pamiętać, ile lat ma dziewczyna.
Coppola, pokazując relacje Elvisa i Priscilii stawia przede wszystkim na obserwację wszystkiego co dzieje się pomiędzy kluczowymi wydarzeniami znanymi z biografii. Podczas kiedy wielu filmowców (ale i biografów) byłoby najpewniej najbardziej zafascynowanych tym czy Elvis sypiał z nastolatką, Coppolę bardziej interesuje pytanie – co robi licealistka, która jest ni to kochanką, ni to wychowanką słynnego piosenkarza. Pod tym względem, film przypomina nieco „Marię Antoninę”. Mamy tu dwie młode kobiety, wrzucone na dwór (bo Graceland ma wszystkie cechy dworu, z jego układem sił, sympatiami, antypatiami i niezmiennymi rytuałami), które przez większość czasu są pozostawione same sobie. Priscilla początkowo z rzadka zaznaje wielkiego życia. Ma szkołę, chodzenie z pokoju do pokoju, życie wypełnione wizytami u fryzjera, czy w sklepie. Graceland, jest swoistym więzieniem – przestrzenią oferującą wszystko poza rzeczywistą wolnością. Tym bardziej rzucają się w oczy fanki, stłoczone pod bramą wjazdową, które marzą zapewne o wszystkim tym co otacza naszą bohaterkę. Ona żyje ich spełnionym marzeniem. Problem w tym, że marzyć o związku z idolem, a być w relacji ze starszym od siebie sławnym mężczyzną – cóż to dwie zupełnie inne sprawy. Ale właśnie na tym marzeniu, pragnieniu czy nawet histerii dziewcząt zarabia się najwięcej, stąd podsyca się emocje i nigdy nie mówi się prawdy o tym jak wygląda rzeczywistość.
Rysując relację między Priscillą a Elvisem reżyserka koncentruje się na tym jak subtelne potrafi być manipulowanie drugą stroną. Od samego początku Priscilla jest powoli układana pod gusta i zachcianki swojego męża. A to sukienka ma zły kolor czy wzór, a to fryzura lepiej by wyglądała, gdyby ułożyć inaczej włosy. Nie taki jest makijaż, nie takie są seksualne potrzeby. Nie musi nawet dochodzić do fizycznej przemocy, byśmy zobaczyli doskonały przykład, dlaczego relacje z taką różnicą wieku i pozycji nigdy nie są równe. Priscilla właściwie nie ma szans sprzeciwić się mężowi. Więcej – formowana przez jego gust i otoczenie – nawet nie dostrzega tego, jak bardzo została pozbawiona własnych ambicji i możliwości. Kiedy zaczyna się buntować jest zwykle traktowana jako nieracjonalna. Z resztą – przez większość czasu i tak Elvisa nie ma – jest w trasie. Pozostaje czekanie i przyglądanie się tłumom pod drzwiami posiadłości. Kamera często łapie bohaterkę na bezczynności, znudzeniu, pewnej jałowości istnienia. Nie znaczy, że jest ona wciąż nieszczęśliwa – są momenty, kiedy widzimy, że wspólne życie daje jej satysfakcję, ale dużo częściej na ekranie pojawia się dezorientacja, czy wspominana nuda.
Coppola pozostaje wierna swojemu sposobowi opowiadania o kobiecych bohaterkach. W jej filmach, często niewiele się dzieje – obserwujemy codzienne czynności, upływ czasu i czujemy tą barierę pomiędzy światem dziewczęcej wrażliwości a otoczeniem. Tu intrygująca jest przestrzeń, w której rozgrywa się historia. Niewiele wychodzimy poza Graceland, które pozostaje niemal niezmienne. Ciemne kotary i narzuty w małżeńskiej sypialni, gdzie poznajemy przede wszystkim niedojrzałość i kapryśność Elvisa, białe przestrzenie salonu, gdzie nic nie przesuwa się przez lata nawet o milimetr. Ten film jest osadzonych w tych przestrzeniach tak mocno, że po pewnym czasie sami nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić Priscilii poza tymi pokojami. Oczywiście taka metafora „złotej klatki” nie jest niczym nowym. Uderza raczej to jak łatwo było Priscilii znaleźć się w takiej sytuacji. Nikt jej nie obronił, przed ją samą ani potęgą sławy. Niemal wszystko co widzimy teoretycznie działo się publicznie, na widoku, wokół jednego z największych gwiazdorów epoki. To nie jest opowieść o zamkniętej społeczności, czy pradawnych czasach. To jest coś bardzo bliskiego, publicznego a przez to – jeszcze bardziej niepokojącego. Także dlatego, że zmieniło się od tych czasów mniej niżbyśmy chcieli sami przed sobą przyznać.
Tym za co niezwykle cenię film jest pokazanie, jak zmiany zachodzą niekoniecznie dramatycznie. O ile film „Elvis” był kolorową kakofonią, która mocno utwierdzała pozycję legendy muzyki, o tyle „Priscilla” jest pastelową impresją, w której muzyka, status gwiazdy i cały ten wielki świat pojawiają się na marginesie. Ta historia nie potrzebuje wielkich skandali, ani nawet wyraźnie zarysowanych punktów przełomowych. Coppola pozwala powoli dojrzewać swojej bohaterce, do momentu, w którym widzi, że nic się nie zmieni. Z resztą to dojrzewanie do decyzji by odejść zbiega się z dojrzewaniem Priscilii jako osoby. Ostatecznie tym co pozwala jej najbardziej być sobą, to po prostu upływ czasu. Kiedy już nie jest nastolatką, czy bardzo młodą kobietą, może spojrzeć na wszystko z innej perspektywy. Nie trudno, dostrzec w tym pewną (nie wyrażoną wprost) refleksję, że taką władzę jaką miał Elvis nad Priscilla da się sprawować tylko nad bardzo, bardzo młodymi niedoświadczonymi kobietami. Mała, młoda Priscilla mogła być jego ukochaną laleczką, ale nie da się umieścić w tej roli dorosłej i coraz bardziej świadomej kobiety.
„Priscilla” wydaje się tylko przypadkiem filmem o Elvisie i jego żonie. W istocie to całkiem dobra analiza tego do czego prowadzą nierówności w relacji – zwłaszcza te będące pochodną dużej różnicy wieku i statusu. To jest pod wieloma względami film bardzo uniwersalny, a jednocześnie – nie dający się uwieść męskiej perspektywie. To nie jest historia Elvisa przez pryzmat Priscilii, to jest opowieść o Priscilii, w której Elvis pojawia się tylko od czasu do czasu. To jej emocjonalność, perspektywa, uczucia i pragnienia są tu naszym przewodnikiem. Jeśli nie znamy dobrze kariery Elvisa to nie poznamy jej z tego filmu. Z resztą jak powiedziała moja znajoma – to jest doskonały film, który leczy z sympatii do piosenkarza. I coś w tym jest bo kiedy zabierze się cały ten blichtr i zostawi nas z bardzo domową i nieco klaustrofobiczną opowieścią o związku jawi się jako człowiek niedojrzały, rozpuszczony i nieciekawy. Bardzo podoba mi się, że grający Elvisa Jacob Elordi nie zmienia się jakoś bardzo przez cały film. Brak postarzającej go charakteryzacji dość dobrze oddaje tą niezmienną niedojrzałość bohatera. Z kolei Cailee Spaeny przechodzi tu kilka transformacji. Od dziewczynki, do Priscilii, którą znamy ze zdjęć, po kobietę niezależną, młodą matkę, która nie wyróżniłaby się z tłumu na ulicy.
Ponieważ Sofia Coppola pozostaje wierna swoim ulubionym zabiegom narracyjnym, perspektywom a nawet kolorystyce, to mniemam, że wielu widzów, którzy nie lubią jej filmów „Priscilli” też nie polubi. Mam też wrażenie, że wielu krytycznych recenzentów potraktowało film Coppoli jako produkcję biograficzną. Tymczasem, choć mamy tu historię opowiadającą o prawdziwych ludziach i ich życiu, to jest to raczej punkt wyjścia. Sam film jest pewną impresją na temat natury relacji, sławy i statusu. Żadne wydarzenie nie jest ważniejsze od innego, nie ma dramatycznych zwrotów akcji. Dużo się dzieje, ale trochę jak w życiu, kolejne sprawy przemijają, pojawiają się nowe problemy – nie ma dramatycznej muzyki mówiącej, który moment jest kluczowy. Widziałam też zarzut, że to film dydaktyczny, co mnie zaskoczyło. Moim zdaniem siłą Priscilii jest pozostawienie większości wniosków widzom. Sama bohaterka niekoniecznie umie sformułować swoje pretensje, czy powiedzieć czego się przez lata nauczyła. To my musimy ocenić wszystkich – jej męża, rodziców, słodką babcię, która przynosiła zawsze pieczonego kurczaka. Całe otocznie, w którym ten niewątpliwie nieudany związek funkcjonował. Musimy też ocenić samych siebie i nasze pamiętanie popkulturowych historii i jednostek, to jak często – żyjemy przeszłością w rytm wcześniej wybranych narracji i perspektyw.
Na koniec – uważam, że fakt, iż w filmie nie było muzyki Presleya jest absolutnie fantastyczny. Pomijając już, że nie jest to film o nim (nie musi się więc zamieniać w szafę grającą) to dzięki temu – udaje się powiedzieć coś więcej nie tylko o samej Priscilii, ale też o tym, że są inne melodie, które oddawały wówczas emocje i przeżycia. Co prawda Coppola chciała uwzględnić muzykę Presleya w filmie, ale nie dostała na to zgody. Niezwykle mnie to bawi, bo gdyby pozwolono na wykorzystanie dyskografii Elvisa – nikt pewnie by się nad tym nie rozwodził. A tak właśnie ich brak jest przedmiotem licznych uwag i refleksji. Zwłaszcza, że uważam, iż ścieżka dźwiękowa filmu jest naprawdę fantastyczna. Wiecie, czasem, kiedy twórcy nie mogą zrobić czegoś co oczywiste z przyczyn technicznych, wychodzą z tego najlepsze kreatywne decyzje. I tak kiedy w ostatniej scenie brzmi nie piosenka Presleya, ale piosenka Dolly Parton to nagle wszystko jest na swoim miejscu. Bo Dolly wie rzeczy, których Presley nigdy by nie pojął o sercu kobiety.