Ludzie chwalą się tym jak Netflix dal im dostęp do nowych filmów dokumentalnych, seriali i amerykańskich produkcji których wcześniej nie widzieli. Zwierz zaś dostał dostęp do takiej porcji kultury popularnej, do której jeszcze nigdy wcześniej nie miał szerokiego dojścia. Otóż zwierz nareszcie mógł zobaczyć amerykańskie kino chrześcijańskie.
Jeśli trzymacie rękę na pulsie tematów około kulturalnych to niedawno przez prasę i okolice przewinęło się kilka artykułów które odkrywały przed polskim czytelnikiem alternatywne amerykańskie kino chrześcijańskie. W Polsce najbardziej prominentnymi, albo być może jedynymi zauważalnymi przejawami tej kinematografii były dwie odsłony filmu Bóg Nie Umarł. Pierwsza rozgrywała się w środowisku akademickim (którego w tych filmach się nie lubi), druga zaś głównie w sądzie. Obie części opierały się na podobnych założeniach – chrześcijanie i ludzie wierzący są właściwie prześladowani przez grupę ludzi, która próbuje ich za wszelką cenę pokonać i przekonać, że Boga nie ma bądź że Bóg umarł. Pierwsza część poruszała ten temat nieco łagodniej – w formie akademickiej debaty, w drugiej mieliśmy proces w którym przed sądem stała nauczycielka która na lekcji zacytowała Ewangelię. Przy czym zawsze oponenci naszych bohaterów są dość karykaturalnie źli. No i są w stanie wypowiadać zdania takie jak „Chyba nie chcecie mnie przekonywać że Jezus naprawdę istniał” (czego tak naprawdę nikt nie kwestionuje). Z kolei w „Bóg nie umarł” wykładowca od filozofii każe napisać uczniom na kartce, że Bóg umarł, czemu sprzeciwia się ten jeden wierzący i sprawiedliwy student. W drugiej części o swoją godność walczy równie dobra i równie niewinna nauczycielka.
Wróćmy jednak do samej kinematografii dzieli się ona właściwie na dwa główne nurty. Pierwszy to nurt walczący – który zwierz właśnie wam podsunął. Jeśli jesteście ciekawy jak wygląda taka historia powinniście koniecznie spróbować obejrzeć „A Matter of Fight”. Oto opowiedziana w pastelowych kolorach historia młodej dziewczyny, z porządnej chrześcijańskiej rodziny, która jedzie na studia. A tam na uczelni spotyka złego profesora biologii który uczy wyłącznie ewolucjonizmu a nie kreacjonizmu. Film nie ma wątpliwości, że naukowiec nie tylko się myli ale na dodatek nie ma żadnego szacunku dla równorzędnej czy też ważniejszej teorii kreacjonizmu. Stroskany ojciec nie ma wyjścia, musi podjąć debatę z nauczycielem i zawalczyć o przekonania a przede wszystkim o duszę swojej córki która zaczyna przechodzić spod jego wpływu pod wpływ wygadanego pedagoga. Na całe szczęście ma po swojej stronie zatroskanego ucznia – też chrześcijanina który będzie z całą mocą udowadniał swojej koleżance że przecież to jasne że Pan Bóg stworzył świat. Ponownie filmy walczące z tego nurtu tworzą wizję świata agresywnie występującego przeciwko religii, stawiającej naukę ponad wierzeniami. Dodatkowo pojawia się jeszcze wątek – ważny i dość powszechny, że nauka tak naprawdę racji nie ma i że poglądy osób nastawionych przeciwko Bogu (czyli niewierzących bo jest to świat w którym nie ma obojętnych na sprawę ateistów) są najczęściej ich prywatną krucjatą, często wynikającą z osobistego cierpienia.
Drugi rodzaj filmów jest zdecydowanie bardziej subtelny. Tu opowieści toczy się w świecie codziennym – zwykle zestawiając ze sobą dwie postawy – daleką od wiary egoistyczną postawę wielkomiejską i taką zakorzenioną we wspólnocie postawę ludzi których życie toczy się wokół religii. Tu zdecydowanie mnie jest elementów walki, a jeśli takie się pojawiają to mają one wydźwięk bardzo lokalny. Na przykład – ktoś chce zrujnować coroczny świąteczny festiwal dla całego miasteczka, albo ludzie spoza miasta nie rozumieją dlaczego przy drodze wylotowej ma stać krzyż. Jednak ta bezpośrednia walka z ateistycznym światem rozgrywa się na marginesie opowieści. W jej centrum jest zwykle odnajdowanie siebie poprzez wiarę. Zwykle mamy do czynienia z zagubioną osobą, która z jakiegoś powodu znajduje się w zupełnie nowym miejscu i tam pomocną dłoń wyciąga właśnie pastor, czy osoba bardzo wierząca ucząc ją jak odnaleźć sobie miejsce i znaleźć odpowiedzi na dręczące człowieka pytania. To zdecydowanie przystępniejszy rodzaj filmu chrześcijańskiego (warto tu zaznaczyć, że nie są to filmy katolickie i w wielu miejscach religijność bohaterów bardzo od katolickiej odbiega) – na Netflix można zobaczyć min. In-Lawfully Yours – który całe to przesłanie wciska w formę przypominającą komedię romantyczną. Ogląda się to zdecydowanie prościej od filmów walczących i łatwiej tu dotrzeć do końca. Takich filmów znajdziecie najwięcej – Finding Normal. Ring The Bell – zwierz może wymieniać ale schemat jest ten sam – duże miasto bez Boga i mała społeczność skupiona wokół wiary i czerpiąca z niej siłę.
Warto tu wspomnieć o pewnej odnodze filmów „wierzących” jaką są filmy o cudach. Zazwyczaj oparte „na faktach” opowiadają o wydarzeniach cudownych, jednocześnie podkreślając jak bardzo nauka nie mogła pomóc a jak bardzo pomogła wiara. Nie tak dawno w Polsce można było obejrzeć film Miracle from Heaven jeszcze wcześniej Heaven is for Real. Oba filmy dystrybuowane przez Sony opowiadają – choć nieco inaczej – historię złożoną z podobnych elementów – mamy dziecko, chorobę, ozdrowienie i elementy które pozwalają stwierdzić, że w wyzdrowieniu brały udział siły boskie. W przypadku Heaven is for Real dodatkowo ważny jest fakt, że młody bohater swój pobyt w niebie doskonale pamięta. Te filmy odróżniają się jednak od typowych produkcji kinematografii chrześcijańskiej nie tyle tematyką co budżetem. Grają w nich rozpoznawalni aktorzy (kinematografia chrześcijańska w Stanach zwykle zatrudnia aktorów nie znanych albo raczej zapomnianych aktorów telewizyjnych), a cała fabuła jest zdecydowanie lżejsza pod tym względem że łatwiej ją dostosować do widzów którzy na co dzień nie mają do czynienia z filmami opartymi o wątki religijne.
Jeśli wydaje się wam że to zjawisko niewielkie czy absolutny margines to trzeba zdać sobie sprawę, że takich filmów produkuje się całkiem dużo, w wytwórniach które powstały głównie po to by dość seryjnie wypuszczać na rynek podobne produkcje. Większość z nich ma scenariusz i fabułę na poziomie podobnym do filmów telewizyjnych. Pod względem teologicznym spory są tutaj naprawdę na niskim poziomie. Głównym zarzutem pod adresem Boga jest fakt że dopuszcza do cierpienia a jego istnienie jest sprzeczne z nauką, Boga odrzuca się ze względu na racjonalizm i dojrzałość. Jednocześnie odrzucenie Boga zazwyczaj oznacza cynizm, zły charakter, chciwość i brak dbałości o wspólnotę. Z kolei wierzący mogą zawsze liczyć na boskie wsparcie, Biblię – jak to w wielu odłamach protestantyzmu bywa – czytają absolutnie literalnie, i czują się stłamszeni przez świat który nie pozwala im swobodnie wierzyć. Najgorsze są pod tym względem ośrodki edukacyjne – co nawet nie dziwi bo wśród bardzo wierzących Amerykanów coraz bardziej popularne jest alternatywne uczenie dzieci w domach, oparte o specjalne programy nauczenia które stawiają religię w centrum edukacji.
Czy warto to kino w ogóle poznawać? Zwierz przyzna wam szczerze, że spotkanie z tymi filmami to jedna z najbardziej fascynujących rzeczy jaka przydarzyła mu się w ostatnich miesiącach. I to nie tylko dlatego, że wydarzenia polityczne w Stanach każą nam z większą uwagą spoglądać na tych którzy dotychczas byli w kulturze popularnej z pewnością niedoreprezentowani. Hollywood jest bardzo liberalne i jeśli nie ma z tego wielkich pieniędzy – raczej zdystansowane do wiary. Chętnie skorzysta z Aniołów, Demonów i boskich interwencji – ale tylko wtedy jeśli będzie miało pewność, że będzie z tego kasa. Fakt, że w ostatnich latach pojawiły się filmy wzorowane na kinematografii chrześcijańskiej świadczy o tym, że filmy te zaczęły przynosić coraz większe zyski. Czego najlepszym przykładem jest chociażby wspomniane „Bóg Nie umarł” które pobiło wszelkie rekordy chrześcijańskiego box office (mimo, że to film po prostu koszmarny – także od strony realizacyjnej). Tym co zwierza zafascynowało jest spojrzenie – na zupełnie inną Amerykę i zupełnie inny zestaw wartości. Prawdę powiedziawszy – nawet wiedząc (a zwierz wie) że Stany są krajem który miejscami jest bez porównania bardziej konserwatywny od Polski trudno się to ogląda. Ale też z dużym zainteresowaniem bo zwierza naprawdę fascynuje ta część społeczności, której zwykle nie widzi i argumenty które poruszają.
Bo widzicie to jest bardzo ciekawe jak inaczej religijność oparta o te zwykle bardziej radykalne odłamy protestantyzmu (nazwijmy je skrótowo kinem chrześcijańskim choć nie jest to idealna nazwa bo w sumie nie wprowadza odpowiedniej dystynkcji ale uznamy, że nam to nie przeszkadza) różni się od kinematografii katolickiej. Podczas kiedy kinematografia katolicka uwielbia pokazywać nam żywoty ludzi godnych naśladowania – świętych, postaci historycznych czy nawet postaci fikcyjnych które jednak decydują się wykazać odpowiednią postawą. Nie koniecznie wskazując na bezpośrednią interwencję boską ale kierując widza w stronę postawy życiowej która oparta jest o wiarę, o tyle w kinie chrześcijańskim mamy do czynienia z postawieniem na codzienność, wspólnotę i często na niemalże osobistą interwencję boską w życie człowieka. Oczywiście różnica wynika przede wszystkim z braku świętych w odłamach protestanckich ale nie tylko. Inny ciekawy aspekt – w filmach katolickich pokazuje się cierpienie – zwłaszcza cierpienie za innych – jako uwznioślające. Święty czy ten który zachowuje się jak święty jest gotów ponieść ofiarę i cierpieć za innych nie pytając o sam sens tego cierpienia. A właściwie sens zostaje nadany przez wiarę. W filmach chrześcijańskich pojawia się zaś ciągłe pytanie jak to możliwe że Bóg istnieje skoro ludzie cierpią. Wydaje się to być podstawowym pytaniem w dyskusji o istnieniu Boga – fundamentem całego sporu. Co pokazuje fundamentalne różnice w podejściu do wolnej woli. Co nie dziwi bo pewne radykalne odłamy protestantyzmu (których przedstawiciele zwykle stoją za tymi filmami) wywodzą się min. od ruchów kalwińskich które inaczej postrzegają rolę wolnej woli niż katolicy.
Co ciekawe – biorąc pod uwagę pewne przemiany w religijności – widać jak nawet w tym zakresie dokonuje się swoista kulturowa kolonizacja naszego życia przez popkulturę czy szerzej kulturę amerykańską. W Polsce radykalne odłamy katolickie przejmują często głos radykalizmów ewangelikalnych – które można usłyszeć właśnie w tych filmach. Jak chociażby niezgodność religii z nauką o ewolucji czy ową nieufność do nauki, która – prawdę powiedziawszy w ostatnich latach (bo nie wcześniej) nie była jakoś szczególnie domeną kościoła katolickiego. Co ciekawe – nawet dyskusje ze strony osób o poglądach ateistycznych przejęły często język który słyszy się często w rozmowach na stronach anglojęzycznych. Hitem stał się właśnie argument o złu które panuje na świecie, choć istnienie Boga i zła nie są w wierze katolickiej jakoś szczególnie wykluczające się. Oczywiście w przypadku wielu osób przemyślenia wynikają z osobistych refleksji. Nie zmienia to jednak faktu, że i w tych dyskusjach ulegliśmy pewniej zachodniej kolonizacji myślenia. Co jest o tyle ciekawe, że prowadzimy owe dyskusje nie tylko w dwóch zupełnie różnych kulturach ale nawet w ramach dwóch niekoniecznie zbieżnych teologii.
Wróćmy jednak do filmów. Najważniejsze przy ich oglądaniu nie jest patrzenie na nie z perspektywy osoby wierzącej czy nie wierzącej. Prawdę powiedziawszy – przy krytycznym oglądaniu filmu wiara osoby nie ma nic do rzeczy. Fascynujące jest bowiem to z jakich cegiełek składa się obraz wiary w filmie chrześcijańskim i co nam to mówi o społeczeństwie, jego lękach, przekonaniach ale także tym jak postrzega samo siebie. W filmach tych widać przede wszystkim wielką nieufność do wielkiego świata, do życia poza wspólnotą i do nauki, która wie lepiej. Jednocześnie to filmy niesłychanie rodzinne – stawiające wzajemne więzi na pierwszym miejscu. Być może jeśli odrzucimy kwestie religijne można tu po prostu dostrzec tęsknotę za życiem bezpiecznym, uporządkowanym i pewnym. Tęsknotę, którą odczuwa całkiem sporo osób, choć nie wszystkie uznają, że winą za zmianę należy obarczać brak religii. Można się nad tym lękiem pochylić i zastanowić. Bo w ostatnich latach widać, że się pogłębia, przerabiając zwykłą nostalgię czy sentymentalizm w postawę niemalże agresywną wobec tych którzy lepiej przystosowali się do tempa zmian. Trzeba sobie więc zadać pytania. Czyżby nasze przekonanie, że wszyscy potrafią nadążyć za zmianami społecznymi nie było zbyt powierzchowne? Czy to co możemy zaoferować w miejsce tej idyllicznej wizji rzeczywiście jest tak atrakcyjne? I czy istnieje jakikolwiek sposób na to by sprowadzając religię do kwestii prywatnej nie wywołać syndromu oblężonej twierdzy? No i pytanie najważniejsze. Czy w ogóle wiemy jak radzić sobie z religią w świecie indywidualizmu. Można udawać że te filmy czy ich odbiorcy nie istnieją i że nie jest naszym problemem, że ich życiowe wybory zaprowadziły ich tam gdzie są. Ale w ostatecznym rozrachunku robimy wtedy dokładnie to samo co oni. Żyjemy w swojej kulturowej bańce.
Ps: Ten post nie dotyczy pozycji Kościoła Katolickiego w Polsce – odwołuję się tu do realiów amerykańskich – zwierz to zaznacza bo w przypadku wielu rozmów o kwestiach religii w kulturze schodzi się wyłącznie na rozmowę o roli KK w Polsce co nie jest dokładnie tym o czym w tym przypadku warto rozmawiać.