Zwierz o filmowej Narni chciał napisać już dawno (wieki temu popełnił na ten temat mocno niewystarczającą notkę) – kiedy niedawno obchodziliśmy dziesięć lat od premiery pierwszej części, ale dopiero informacja o tym, że studio filmowe ma zamiar nakręcić Srebrne Krzesło sprawiło, że zwierz postanowił wrócić do tego nieco zapomnianego tematu. Bo filmowa Narnia to w sumie bardzo ciekawy przypadek.
Wydawać by się mogło, że Narnia to jeden z tych książkowych cykli które skazane są na powodzenie. Książka – choć do Polski dotarła stosunkowo późno – uważana jest międzynarodowo za jedną z najbardziej lubianych i wartościowych powieści dla dzieci. Do tego ma kilka tomów i choć im dalej tym gorzej to jednak materiału jest wystarczająco dużo by bawić widzów przez dobrych parę lat. Do tego, co z punktu widzenia filmowców jest idealnym rozwiązaniem, bohaterowie książek dorastają i zmieniają się co pozwala nakręcić cały filmowy cykl bez konieczności trzymania się jednej obsady – co wyszło w przypadku Pottera ale naprawdę nie można mieć pewności, że zawsze się uda utrzymać tą samą obsadę, poza tym to nadaje serii pewnej dynamiki. Do tego pierwszy film z cyklu debiutował w absolutnie idealny momencie. Harry Potter dochodził właśnie do swojego czwartego filmu i co raz bardziej zaczynał być serią filmów dla młodzieży a nie dla dzieci, poza tym było już wiadomo, że eksperyment się udał i w magicznych opowieściach dla młodszych (i starszych widzów) kryje się olbrzymi marketingowy potencjał. Jednocześnie pomysł adaptacji angielskiej klasyki z elementami fantasy mógł do kina przyciągnąć trochę wygłodniałych wielbicieli gatunku którzy zostali zaledwie dwa lata wcześniej osieroceni przez Tolkiena kiedy skończył się Powrót Króla. Oczywiście, zwierz może się mylić ale wydaje się, że sceny batalistyczne nie znalazły się w trailerach filmu bez powodu.
Pierwsza odsłona przygód bohaterów w Narnii miała ułatwioną sprawę. Chociaży dlatego,że zimowa otoczka opowieści czyni zniej idealy film na święta
Teoretycznie wydawać by się mogło, że tu wszystko musi się udać. Zwłaszcza że Disney naprawdę zadbał o wszystkie obowiązkowe szczegóły, które dotychczas gwarantowały filmom tego typu sukces. Poza premierą ustawioną na święta (jak wszyscy wiemy to najlepsza premiera roku w przypadku filmów zaplanowanych na cykl – nie tylko dlatego, że ludzie mają czas by iść do kina ale też dlatego, że mają dobre samopoczucie i dobre wspomnienia ze świąt mieszają się z tymi z filmu), produkcję wykorzystującą całą masę efektów specjalnych i dodatkowo – niesłychanie ważny punkt od czasów Harrego Pottera – brytyjską obsadę – tańszą niż amerykańska ale jednocześnie zdecydowanie przyciągająca widzów i pokazująca, że twórcy mają sporo szacunku do oryginału, po którym też hasali Brytyjczycy. Do tego jeszcze zdjęcia nakręcone w Europie wschodniej (między innymi w Czechach i Polsce) żeby było taniej i garść efektów specjalnych. Wszystko czego Narnia potrzebowała i na co zasługiwała. Zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, że dotychczas jedyną wersją Narni z jaką spotkali się widzowie była telewizyjna wersja BBC. Zwierz osobiście ją kocha – bo pamięta jak mama kupiła mu całość na kasetach VHS ale tamten Aslan rzeczywiście przypominał wypchanego Lwa a całość była bardzo z lat 80 i bardzo telewizyjna.
Sceny batalistyczne co prawda średnio pasują do produkcji kierowanej bezpośrednio d dzieci ale za to doskonale przyciągają tych którym zawsze niedość scen btewnych w otoczce fantasy
Z punktu widzenia wyników finansowych nie popełniono żadnego błędu. Film zarobił ponad 700 milionów dolarów i stał się jednym z najbardziej dochodowych filmów 2005 roku, oraz w ogóle jednym z najlepiej zarabiających na siebie filmów na podstawie literatury dla dzieci. Budżet produkcji się zwrócił (180 milionów) i można było bez najmniejszej wątpliwości stwierdzić, że Disney trafił zarówno z chwilą wypuszczenia filmu jak i z tematyką. Trudno się zresztą dziwić – wszystko było na swoim miejscu. Widzowie tęskniący za Władcą Pierścieni dostali wielką scenę batalistyczną która prawdę powiedziawszy mało pasowała do filmu dla dzieci, ci którzy wybrali się z nieco młodszymi pociechami mogli im pokazać gadające i świetnie animowane zwierzęta. Młodzi aktorzy wybrani do ról sprawili się przyzwoicie a i tak wszyscy wyszli z kina przekonani, że Tilda Swinton ukradła wszystkim pozytywnym bohaterom film. Jeśli jeszcze dorzuci się do tego fakt, że udało się dość skrzętnie przykryć bardzo silne chrześcijańskie przesłanie książki – tak by film pasował widzom niezależnie od poglądów na kwestie religijne – można uznać że mamy do czynienia z pełnym zwycięstwem.
Doskonała rola Tildy Swinton o tyle zaciążyła serii że do postaci Czarownicy twórcy będą wracać w każdym kolejnym filmie – niezależnie czy jest to potrzebne czy nie
Tylko tu pojawia się problem. Narnia była filmem przyjemnym i na swój sposób idealnym na jeden grudniowy seans ale sam film najlepiej sprawdzał się jako pojedyncza historia. W przeciwieństwie do wielu filmowych cyklów właściwie nie zostawiał żadnej otwartej furtki do kolejnej części. Oczywiście widzowie doskonale zdawali sobie sprawę, że będą następne filmy związane z książkowym cyklem ale właściwie sama produkcja nie tworzyła świata otwartego. O ile pierwsze filmy o Potterze też stanowią dużo bardziej zamkniętą całość niż filmy późniejsze to wciąż opierały się głównie na nieodpowiedzeniu. Zło było powstrzymane tylko na chwilę, a sam młody czarodziej miał w bardzo określonym czasie do magicznego świata powrócić. Tymczasem pierwsza Narnia – choć oczywiście wiemy, że nie kończy historii to sprawdza się idealnie jako pojedynczy film. Zło zostaje pokonane, ład przywrócony a nasi bohaterowie żyją sobie całkiem długo jako królowie zanim powrócą do naszego świata. Z punktu widzenia książki nie ma to większego znaczenia – zwłaszcza że czytelnik natychmiast może sięgnąć po kolejny tom, ale z punktu widzenia widzów – których trzeba przyciągnąć na sale kinową, taka zamknięta całość jest w sumie nieopłacalna. Do kina nie przyciąga widza bowiem konieczność dowiedzenia się co jest dalej tylko co najwyżej chęć powrotu do świata w którym już raz był. Niby obie motywacje mogą być równie silne ale jedna jakoś w kinie zawsze sprawdzała się nieco lepiej. Filmowa Narnia zaś wcale nie domagała się kontynuacji.
Problem z Narnią polega na tym, że wcale nie domaga się kontynuacji. Pierwsza część doskonale sprawdza się jako zamknięta całość
Inna sprawa to fakt, że nie udało się – co w przypadku filmów młodzieżowych działa zazwyczaj jako najlepszy wabik – stworzyć wokół filmowej Narnii fandomu. Produkcja zawieszona gdzieś między filmami dla młodzieży a produkcjami dla dzieci nie wywołała potrzeby – a właściwie tak silnej potrzeby – identyfikowania się z bohaterami, pisania fan fiction czy kupowania gadżetów. Częściowo – poza samym filmem przyczynił się do tego fakt, że Narnia miała już wcześniej swoich wielbicieli, którzy kochali książkę. Z drugiej strony – Władca Pierścieni pokazał że spokojnie obok zagorzałych wielbicieli powieści może powstać druga grupa wielbicieli filmów. Dlaczego Narnia nie zadziałała? A przynajmniej nie zadziałała na taką skalę na jaką można się spodziewać? Na pewno swoisty problem stanowił fakt, że jednak fandomy tworzą się wokół pozycji raczej skierowanych do młodzieży podczas kiedy Narnia – może poza scenami batalistycznymi czy ofiarą z Aslana była – przynajmniej w warstwie tworzenia postaci, produkcją bardzo dla dzieci. Jednocześnie główni bohaterowie – byli dość wyraźnie z innej epoki, co dodatkowo utrudnia, tak ważne przy powstawaniu fandomów identyfikowanie się z bohaterami. Pod tym względem Narnia okazała się ukochanym klasykiem, którego największym problemem był fakt, że jest klasykiem. Przy czym co ważne – nie jest tak że film nie miał i nie ma zagorzałych wielbicieli, nie mniej trudno mówić o bazie na tyle silnej by bez zastanowienia poniosła każdą kolejną (nawet scenariuszowo czy fabularnie gorszą) część.
Ponoć twórcy pierwszej części przy Księciu Kaspianie pragnęli przyciągnać do kina chłopców. Bo jak wiadomo chłopcy pobiegną do kina tylko jeśli bohaterem będzie przystojny książę machający mieczem na prawo i lewo
Po sukcesie pierwszej Narni pewne było że powstanie następny film. I to – trochę jak w przypadku Harrego Pottera musiał powstać szybko by aktorzy nie zestarzeli się za bardzo – zwłaszcza że powinien minąć tylko rok od ich ostatnich przygód. Jednak kręcenie filmu trochę trwało i pojawił się on w kinach dopiero w 2008 roku. Co w świecie czekania na kolejne filmy oznacza, że podczas kiedy Narnia miała mieć dopiero swój drugi film, wielbiciele Pottera czekali na szósty. Twórcy którzy odnieśli sukces z zimową produkcją dla dzieci, pełną gadających zwierząt, pięknych krajobrazów i nienachalnie chrześcijańskim przesłaniem zdecydowali się na coś innego. Książe Kaspian to film, który zdecydowanie bardziej kłania się widowni która wyszła już z seansu Harrego Pottera i Zakonu Feniksa niż młodszemu widzowi. Ponieważ widzowie Władcy Pierścieni byli co raz bardziej osieroceni – bo Hobbit jakoś nie chciał się zacząć (pamiętacie te czasy kiedy Jackson nie miał reżyserować filmu?) produkcję przeniesiono do Nowej Zelandii, żeby chociaż można było popatrzeć na te same widoki. Jednocześnie zrezygnowano z zimowej premiery i zamiast tego wybrano maj i czerwiec (w zależności które premiery uznajemy za główne) czyli miesiące kiedy konkurencja jest mniejsza ale też zyski nie tak oczywiste.
Zwierz czytał gdzieś złośliwą recenzję która wskazywała że fabuła filmu sprowadza się mniej więcej do zdania „Bohater ląduje w magicznej krainie gdzie może swobodnie zabijać mnóstwo ludzi”. Istotnie w drugiej części zrobiło się bardzo militarnie
Samo posunięcie nie wydawało się takie głupie. Skoro serie filmów dla dzieci przechodzą w serie filmów dla młodzieży, a młodzież okazuje się najlepszymi i najwierniejszymi widzami to dlaczego nie nakręcić dla nich filmu. Zwłaszcza, że sama powieść doskonale nadawała się do czegoś poważniejszego biorąc pod uwagę, że bohaterowie wracają do świata w którym upłynęły od ich pobytu tysiące lat, zaś zamiast magicznych mówiących zwierząt mamy królewskie rozgrywki, pomiędzy prawowitym następcą tronu a uzurpatorem. Mroczniejszy ton sam się prosi zwłaszcza, jeśli część magicznych bohaterów chowa się po lasach z niepokojem przyglądają się działaniom ludzkich najeźdźców. Niestety choć sama koncepcja jest całkiem dobra, to twórcom udało się zrobić film trochę dla nikogo. Kiedy ogląda się księcia Kaspiana nie trudno dostrzec, że marzeniem twórców jest odwzorowanie najbardziej kochanych i efektownych scen z pierwszej części – wielkiej bitwy pod koniec filmu i ponownego przyjścia Aslana które ostatecznie rozstrzyga konflikt. Niestety to jest jeden z największych problemów filmu bo ostatecznie widz zamiast dostać coś nowego dostaje plus minus tą samą historię w nieco innych dekoracjach. Druga sprawa – ponownie zaciążyła na Narni klasyczna narracja. Nasi bohaterowie szlachetnie mówiący z brytyjskim akcentem spotykają się ze śniadymi „złymi” mówiącymi z dość wyraźnym hiszpańskim akcentem. Choć w Polsce nikogo to nie rusza to można się domyślić że jest parę miejsc na świecie gdzie widzowie niekoniecznie musieli być zadowoleni takim podziałem. Jednocześnie pewien problem stanowią dylematy bohaterów – trudno przeciętemu młodemu widzowi utożsamiać się np. z Peterem którego problem polega na tym, że kiedyś był królem i dorosłym człowiekiem a teraz na powrót jest nastolatkiem. To jeden z tych rzadszych życiowych problemów młodych ludzi. Nie sposób też nie zatrzymać się na chwilę nad faktem, że twórcy filmu poczuli się zobowiązani dorzucić do opowieści wątek romantyczny pomiędzy Zuzanną a Księciem Kaspianem, tak jakby nie mogli się powstrzymać by mieć na ekranie ładnego chłopaka i śliczną dziewczynę i jakoś ich nie sparować. Z drugiej strony – aby nie osądzać tak bardzo scenarzystów – wątek romansowy, czy poetncjalnie romansowy doskonale nadaje się do napędzania widowni filmowym seriom – zwłaszcza młodzieżowym. Na pewno działa lepiej niż całkowity jego brak.
Pojawienie się Księcia Kaspiana pozwoliło twórcom dorzucić do filmu subtelny ale jednak wątek romantyczny. Trudno im się dziwić. Część producentów filmowych bardzo choruje jak musi nakręcić film nawet bez sugestii romansu.
Przy czym Książe Kaspian nie jest złym filmem. A właściwie inaczej – nie jest tak złym filmem jak przyszło wielu widzom pamiętać. Ogląda się całość bez bólu i nie sposób nie docenić bardzo dobrych ról – zwłaszcza Petera Dinklage i Bena Barnesa. Zresztą biedny Ben Barnes, który aby zagrać w filmie porzucił teatr w którym właśnie grał w History Boys i o mało nie pozwano go za zerwanie kontraktu. Gdyby Narnia okazała się hitem mógłby mieć pewność, że postąpił słusznie a tak może być jedynie dumny, że film nie powstrzymał jego ładnie rozwijającej się kariery. No właśnie, najlepszym świadectwem że coś poszło nie tak jest fakt, że Książe Kaspian przy budżecie 225 milionów, zarobił ich ledwie 419. Ledwie brzmi śmiesznie jak zestawi się to z milionami ale jak na film o takim budżecie to niewiele. Co ciekawe kiedy patrzy się na Księcia Kaspiana człowiek przysiągłby że to film tańszy od oryginalnej Narnii. A przynajmniej sprawia takie wrażenie. Jednak zdaniem zwierza tak niskie (w przypadku takich produkcji nie przekroczenie 500 milionów przychodów to jest trochę wtopa) przychody z Księcia Kaspiana nie były do końca winą samego filmu. Problem leżał we wspominanej wcześniej zamkniętej całości jaką była pierwsza odsłona Narni. Widzowie nie mieli potrzeby pojawić się w kinie na kolejnej części bo nic takiej potrzeby nie stworzyło. Co więcej Książe Kaspian ponownie zamknął się w taki sposób, że właściwie widz mógłby spokojnie darować sobie oglądanie dalej – nie było bowiem powodu dla którego należało wypatrywać podróży Wędrowca do Świtu.
Książe Kaspian to nie jest taki zły film jak niektórzy pamiętają. Ale jednocześnie – za bardzo sprawiał wrażenie, że pod względem struktury filmu stara się jak najbardziej odtworzyć część pierwszą, bardziej przypominając tym samym zwykły sequel niż rozwijającą świat kolejną część cyklu
Nic więc dziwnego, że Disney wycofał się z produkcji (także z powodu praw autorskich) i po wielu wielu problemach Podróżą Wędrowca do Świtu zajęło się 20t Century Fox. Film trafił do kin w 2010 roku czyli wtedy kiedy Potter doszedł do pierwszej części Insygniów Śmierci. Teoretycznie mieliśmy dostać coś zupełnie innego niż w poprzednich dwóch częściach, głównie za sprawą prostego faktu, że poza zmianą bohaterów mieliśmy też zmianę scenerii – tym razem film dział się na morzu, co oczywiście oznaczało że nie można było wrócić do wypracowanej formuły gdzie pod sam koniec mamy wielką bitwę i przychodzi Aslan. To znaczy można było bo tak mniej więcej kończy się Podróż Wędrowca do Świtu. Jednocześnie twórcy musieli sobie poradzić nie tylko z dość nietypową jak na filmy dziecięce czy młodzieżowe epizodyczną strukturą opowieści ale także z problemem obsadowym. Można przypuszczać, że gdyby zależało to od twórców filmowej serii a nie od autora książki to w trzecim filmie powróciliby wszyscy odtwórcy głównych ról (w rolach pierwszoplanowych), ale ponieważ bohaterowie muszą z Narnii wyrastać to główne role przypadły młodszym z czwórki rodzeństwa. Co stworzyło problem który bardzo na ekranie widać. Otóż grający Księcia Kaspiana Ben Berns miał w chwili powstania filmu 29 lat, zaś grająca Łucję Georgie Henley miała lat 15. I niestety choć w Księciu Kaspianie miało się wrażenie, że ogląda się przygody kilkorga młodych ludzi to tu mamy zupełnie dorosłego faceta przeżywającego przygody z dzieciakami. Co utrudnia nawet jednoznaczne zidentyfikowanie kto jest naszym bohaterem. Zwłaszcza, że film starając się wykreować dylematy naszych postaci idzie w dość proste schematy – które raczej każą patrzeć na filmowych bohaterów jako na pewne archetypy niż żyjących ludzi. A to z kolei zawsze gra na niekorzyść każdego filmu kierowanego do młodych ludzi. Trudno też przejść obojętnie wobec faktu, że film jest dość okrutny dla postaci Eustachego, który – przynajmniej z dzisiejszej perspektywy – nie wydaje się tak koszmarnym dzieciakiem jak wtedy kiedy czytało się Narnię po raz pierwszy. Zresztą w ogóle czasem czytanie o czymś a oglądanie tego w filmach pozostawia zupełnie inne wrażenie, i zamiast zgodnie z zamiarem książki czekać na przemianę Eustachego w sympatyczną osobę jesteśmy nieco zirytowani tym jak wszyscy go traktują (zapominając jakby że to po prostu zwykły angielski dzieciak, który niekoniecznie musi się dobrze czuć w magicznym świecie).
O ile w Księciu Kaspianie mieliśmy mniej więcej historie rówieśników o tyle nie da się ukryć że w Podróży Wędrowca do Świtu widzimy dorosłego faceta pływającego pomorzu z bandą dzieciaków
Co ciekawe – mimo, że Podróż Wędrowca do Świtu była filmem raczej nieudanym to trudno mówić o porażce. Budżet zdecydowanie przycięto (w porównaniu z Księciem Kaspianem) i przy ograniczonych oczekiwaniach wynik 415 milionów przy 155 milionach budżetu pozwolił stwierdzić że mogło być gorzej. Jednak ponownie okazało się, że cykl książek który miał być żyłą złota nie jest w stanie w żaden sposób stworzyć szerszej i bardziej oddanej widowni od tej która po prostu pojawia się w kinach ilekroć mamy do czynienia z jakąś większą i bardziej reklamowaną premierą. Co więcej – przyglądając się trzem filmom nie sposób poczuć że mamy do czynienia z cyklem filmowym. Zarówno estetycznie, jak i pod względem kształtu i nastroju wszystkie trzy filmy są zupełnie niezależnymi produkcjami. Widz mógł spokojnie nie oglądać Księcia Kaspiana i pojawić się na Podróży Wędrowca do Świtu z poczuciem że niewiele stracił. Z kolei ci którzy przywiązali się do wizji świata przedstawionej w Księciu Kaspianie niewiele z niej znaleźli w kolejnej części. Nawet bardzo miły dla oka Ben Barnes nie za bardzo przypomina samego siebie z poprzedniej części (zwierz się nie skarży bo akurat zwierz oglądał Podróż Wędrowca do Świtu co by się pogapić na przystojnego aktora. Między innymi). Nic więc dziwnego, że kiedy film nie odniósł po raz kolejny wielkiego sukcesu a prawda do trzech pierwszych części zostały wykorzystane nikt nie spieszył się by powrócić do tematu. Do tego warto dodać, że z każdą kolejną częścią fabuła filmów odchodziła od fabuły książek tracąc przy okazji najbardziej oczywistą widownię – wielbicieli twórczości C.S. Lewisa
Na pewno na niekorzyść serii wpłynął fakt, że Podróż Wędrowca do Świtu to historia morska – zbudowana zupełnie inaczej niż poprzednie opowieści, co przy słabo zbudowanym świecie jeszcze bardziej utrudnia przyciągnięcie widowni do kin.
No właśnie, minęło sporo czasu i oto widzimy, że jednak po definitywnym zakończeniu Pottera i sukcesie też innych filmów dla młodzieży filmowców znów zaczęło ciągnąć do Narnii. Czas jest dobry bo rzeczywiście mamy pewną pustkę i znów kolejne sieroty po Tolkienie – tym razem po Hobbicie. Nic prostszego niż zagarnąć ten czekający tłum. Gdzie problem? Jest ich kilka. Po pierwsze tak naprawdę żeby rebootować serię filmów należałoby nakręcić od początku trzy pierwsze. To się jednak nie stanie bo trudno kręcić jeszcze raz filmy tak niedawne poza tym co zwierz udowadniał pierwszy film z serii jest całkiem lubiany. Trudno zaś nakręcić jeszcze raz dwa kolejne bez ruszania pierwszego. Zostaje więc Srebrne Krzesło które jednak łączy się z już nakręconymi filmami, od których z każdym rokiem jesteśmy co raz dalej. Powinien pojawiać się w nim Eustachy, czy (co prawda stary) Książe Kaspian. Teoretycznie można byłoby je nakręcić zupełnie bez związku z poprzednimi częściami ale trudno sobie wyobrazić jak dokładnie to zrobić. Tak więc najprawdopodobniej czekają nas głównie zmiany obsadowe. Jednocześnie Srebrne Krzesło nie jest tą częścią cyklu która najlepiej nadaje się na rozpoczęcie nowej serii filmów, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, że im dalej tym trudniej będzie podpisać kolejne filmy pod tradycyjny schemat dziecięcej przygody, z obowiązkowym dobrym zakończeniem. Oczywiście nic na razie pewnego nie wiadomo – poza tym że film w ogóle zostanie zrealizowany, ale trudno się spodziewać by udało mu się odwrócić losy Narnii jako filmowego cyklu.
Wizualnie film nie jest zły, nie brakuje w nim też przygód. A jednak całość nie pozostawiła po sobie ani bardzo dobrych ani bardzo złych wspomnień. Co właściwie oznaczało śmierć dla cyklu
Co ciekawe za porażkę Narnii odpowiedzialny jest między innymi fakt, że nigdy tak naprawdę nie odniosła porażki. Tak to jest pewien paradoks. Gdyby pierwszy film był zupełnie nieudany wtedy najprawdopodobniej już na samym początku zdecydowano się na inne podejście do filmowego cyklu. Ale pierwszy film się udał. Drugi był mniej udany ale nie była to jakaś straszna porażka. Raczej pewne rozczarowanie tym, że widzowie nie dali produkcji równie dużego kredytu zaufania co częsci pierwszej. Trzeci był średni ale dobrze zarobił. A przynajmniej na tyle dobrze, że nie przeszedł do historii jako totalna klapa. Jednak cały czas dwie kolejne wytwórnie nie umiały przerobić tej niezłej serii w coś naprawdę dobrego i kochanego. Wyniki finansowe były niezłe, aktorstwo i obsada bez zarzutu, nawet efekty specjalne się jakoś strasznie nie zestarzały. A jednak – ponieważ film startował jako konkurencja czy produkt zastępczy takich filmów jak ekranizacje Tolkiena czy Potter – od początku był pewnym rozczarowaniem. Filmy nie były złe tylko nie były wystarczająco dobre. Nikt się w nich naprawdęnie zakochał, nikomu nie podnosły ciśnienia. Nawet kontrowersyjnew dość świeckim Hollywood silne religjne przesłanie nie sprawiło, że film się wyróżniał. Głównie dlatego, że starano się go za bardzo nie akcentować. Powstała więc seria filmów która największe emocje wzbudziła faktem, nie wzbudzania emocji. I to być może jest największy problem z Narnią – wydaje się, że mamy w przypadku tej ekranizacji do czynienia z pewnym marketingowym wyrachowaniem każącym sięgnąć po książkę nie dlatego że jest warta zekranizowania (Narnia jak najbardziej jest warta zekranizowania ale zwierz mniema że nie to było w tym momencie bezpośrednim powodem podejmowania decyzji o realizacj filmu) ale dlatego, że może przejąć widzów innych filmów. Co –mimo, że teoretycznie powinno działać, rzadko się w świecie filmów sprawdza. Chociażby dlatego, że z filmu na film zmieniała się koncepcja których właściwie widzów chcą twórcy przejąć. Raz marzyli im się widzowie dziecięcy, kiedy indziej młodzieżowi, innym razem – ktokolwiek kto wybierze się na film fantasy. Innymi słowy – zabrakło magii. Choć ponownie – to nie są takie złe filmy jak niektórzy chcieliby twierdzić. To się nawet miło ogląda. Ale poczucie rozczarowania jest dojmujące.
Zdaniem wielu Srebrne Krzesło jest jednym z najlepszych tomów cyklu. I koniecznie powinno znaleźć się na ekranach.
Zwierz chętnie obejrzy Srebrne Krzesło. W sumie powrót do świata Narnii nie jest zwierzowi – który szczerze kochał książkowy cykl dziecięciem będąc – przykre. Rozumie także dlaczego ten film nazywa się rebootem serii. Twórcom nie pozostało nic innego jak odciąć się od dotychczasowych filmów,ich obsady i estetyki. To jedyny sposób na to, by korzystajac z treści i sławy książek zrobić coś nowego i odemiennego. Choć oczywiście oznacza to, że czwarty film ze świata Narnii znów będzie zmieniał kierunek ekranizowania książkowego cyklu. Czy się uda? Trudno powiedzieć. Zwierz patrzy z nadzieją. Nie zmienia to jednak faktu, że zwierz zawsze będzie się przyglądał filmowemu cyklowi jako doskonałemu przykładowi, że można ponieść porażkę i całkiem nieźle na tym zarobić.
Ps: Zwierz się konferencuje więc nie da głowy czy jutro będzie wpis.
Ps2: Zwierz uważa że Narnia ma fenomenalną ścieżkę dźwiękową. To jedna z tych rzeczy która się zdecydowanie udała.