?
Hej
To zaskakujące jak w stosunkowo krótkim czasie Sherlock Holmes stał się absolutnym panem masowej wyobraźni. Po raz drugi. O ile pierwszy raz był niewątpliwie zasługą sir. Arthur Conan Doyla o tyle dzisiejsza popularność angielskiego aroganckiego detektywa wszechczasów to zasługa nieco szerszej grupy osób. Najpierw ukłonić trzeba się scenarzystom Doktora Housa, którzy przekonali wszystkich, że uwielbiamy aroganckiego, przenikliwie inteligentnego samotnika, któremu jednak wiernie towarzyszy lojalny i sympatyczny przyjaciel. O tym, że House jest bazowany na Sherlocku mówiono i pisano wiele. Ponownie Sherlock opanował wyobraźnię widzów dwa lata temu kiedy niemal równocześnie pojawiła się wersja kinowa i serialowa. Obie prawdziwi fani Sherlocka mogą uznać za heretyckie, z dwóch drastycznie różnych powodów. Sherlock Guy’a Richiego co prawda dział się w odpowiedniej epoce, i był jednym z najładniej sfotografowanych filmów jakie zwierz widział, ale pod względem fabularnym jedynie wykorzystywał pewne elementy stylu Conan Doyla. Z kolei Sherlock, za którego scenariusz odpowiedzialni są Mark Gatiss i Steven Moffat można uznać za heretyckiego gdyż dzieje się współcześnie, choć pod względem fabuły zdecydowanie bliżej mu do książkowego oryginału. Co ciekawe nakręcenie drugiej serii Shelocka i drugiego filmu o Holmsie zajęło niemal dokładnie tyle samo czasu, i zwierz może was radośnie poinformować co z tego wszystkiego wyszło ponieważ widział i jedno i drugie. Tak więc czytelniku nie padnij w przerażeniu na widok długości notki bo czytasz recenzje dwie, a nie jedną ( jak promocja szamponu)
Zacznijmy od filmu. Do pierwszego Sherlocka zwierz podchodził sceptycznie z kilku powodów – przede wszystkim miał zastrzeżenia do castingu. Zatrudnienie Amerykanina do roli Holmsa wydawało się zwierzowi specyficzną zemstą za fakt, że Vivien Leigh grała Scarlett, zaś zatrudnienie Juda Lawe do grania Watsona dość otwarta próbą podniesienia urody obsady. Trzeba jednak przyznać, że zarówno pierwsza jak i druga część przygód Sherlocka te wątpliwości rozwiewają. Robert Downey Jr. to świetny aktor, a na dodatek nie jest nam trudno uwierzyć, że jest równie przenikliwy i bystry jak sam Holmes. Oczywiście Holmes w jego wykonaniu, bardziej nawet niż w pierwszej części to bardziej psotne nadaktywne dziecko, które zorientowało się, że dzięki własnej inteligencji może właściwie robić co mu się żywnie podoba. Co prawda od czasu do czasu kiedy staje się poważniejszy, możemy się zorientować, że owe pozorne nie dbanie o nic i nikogo to raczej skutek zbyt wyostrzonego daru obserwacji. Sherlock w wykonaniu Downey’a cały czas balansuje na krawędzi szaleństwa i samozniszczenia, ale cóż mu pozostaje skoro widzi mechanizmy rządzące tym światem i ludzkim poczynaniami. Z kolei Jude Law gra Watsona niezwykle różniącego się od swojego książkowego odpowiednika. Nie jest jedynie obserwatorem i towarzyszem przygód Sherlocka ale może mniej błyskotliwym, ale z całą pewnością nie głupim wspólnikiem. Prawdę powiedziawszy im bardziej film zbliża się do kina akcji tym częściej bohaterem wydaje się być dobrze strzelający, bijący się i co raz lepszy w pracy detektywistycznej Watson. Co więcej o ile scenarzyści w pierwszej części starali się zrównoważyć szaleństwa Sherlocka spokojem Watsona to tym razem, to częściej nasz drogi doktor wykazuje się zachowaniem co najmniej nie rozsądnym zwłaszcza jeśli w grę wchodzą karty, alkohol i tańce.
Z resztą wydaje się ( przynajmniej zwierzowi bo kiedy zasugerował to swoim współogladaczom został wybuczany), że o ile w przypadku pierwszej części scenarzyści starali się zrobić wszystko byśmy na Shelocka i Watsona spoglądali jako na parę dwóch najlepszych przyjaciół i nie szli nigdzie dalej z interpretacją ich znajomości ( stąd zdaniem zwierza wprowadzenie Irene Adler jako obiektu uczuć Holmesa) o tyle w drugiej części scenarzyści zachowują się jakby pragnęli nam zasugerować coś wręcz przeciwnego. Mimo, że Watson bierze ślub już na samym początku filmu to jednak wszystkie kobiety zostają po drodze odsunięte na bok, zaś sami panowie wciąż znajdują się w sytuacjach może nie dwuznacznych ale takich, z których fani wyciągną dokładnie to czego pragną. Zdaniem zwierza do takiej zmiany postawy mogły się przyczynić dwie sprawy. Po pierwsze – fakt, że nadawany przez BBC serial wcale od takich interpretacji nie uciekał , a po drugie – ponieważ fani i tak widzą co chcą. Najlepszym dowodem jest ilość slashu jaka zalała Internet po części pierwszej. Skoro więc możliwość takiej interpretacji nie zniechęca widzów a wręcz przeciwnie – to po co od tego uciekać?
No dobra powiecie, a co zwierz może nam powiedzieć o samym filmie. Cóż tu zwierz ma pewien problem. Z jednej strony nie będzie zwierz zaprzeczał, że film ogląda się dobrze. Akcja toczy się szybko i wartko, miejscami bywa bardzo śmiesznie, Moriarty jest odpowiednio przebiegły, Guy Richie nie zapomniał jak się kręci dobre sceny akcji, Hans Zimmer wciąż pamięta jak się pisze najlepsze w branży Soundtracki, a autorzy kostiumów nie dostali nagle amnezji jeśli chodzi o szycie ładnych strojów dla naszych bohaterów. Problem jednak polega na tym, że nie jest to film o Sherlocku Holmsie. Jest to bardzo sympatyczny film przygodowy, którego bohater rzeczywiście jest niezwykle bystrym detektywem, który pracuje razem ze swoim przyjacielem lekarzem wojskowym. No i mniej więcej tyle z Sherlocka zostało bo podróżujący z kraju do kraju, angażujący się w co rusz nową bijatykę czy pościg Sherlock przypomina bardziej Indianę Jonesa niż bohatera, który potrafi rozwiązać całą sprawę grając na skrzypcach. Co więcej także Moriarty wydaje się być tutaj „złym” zupełnie innego kalibru , działającym nie raczej z pobudek towarzyszących geniuszowi zła ale z chęci dość dobrze wyliczonego zysku. Dostajemy więc jak zwykle historię, której ramy już nam dawno wytyczono, i w której zagadka detektywistyczna tak naprawdę jest kwestią zupełnie drugorzędną. Co więcej wydaje mi się, że tu ponownie zaszła zmiana w myśleniu scenarzystów filmu. O ile pierwsza część za wszelką cenę chciała nam udowodnić, że mogłoby to być zaginione opowiadanie Conan Doyla ( wybrano tematykę jaką interesowano się w ówczesnym Londynie, zaś cała akcja toczyła się w miejscach niemal automatycznie kojarzonych ze stolicą Anglii), o tyle w przypadku drugiej części darowano sobie tą maskaradę. Zwierz nawet rozumie scenarzystów, którzy być może dostrzegli, że fani niekiedy wolą zupełną herezję niż próbę podszewania się pod literacki oryginał.
Nie mniej jednak skoro już przy herezjach jesteśmy to trzeba przyznać , że na planie zdecydowanie brakowało konsultanta historycznego. Nie zdradzając zbyt wiele mamy w filmie próbę wykonania resuscytacji, podejrzenie ludzi o noszenie soczewek kontaktowych oraz kilka innych wynalazków bez których jednak Holmes musiał się obyć pod koniec XIX wieku, a to i tak nie jest największy historyczny idiotyzm. Ci którzy pójdą na film z pewnością zauważą, że w filmie jest jeszcze kilka takich scen w tym jedna w której scenarzyści nawet nie próbowali się tłumaczyć. Zwierz musi przyznać, że bardzo nie lubi kiedy autorzy scenariusza idą na skróty umieszczając w nim coś co ewidentnie nie zgadza się z realiami historycznymi. Zwierza nie denerwuje nawet fakt, że w filmie za grube miliony nie zatrudniono nikogo kto by przeczytał w angielskiej wikipedii, że np. resuscytacja nie została jeszcze wynaleziona ( zwierz sprawdził w 5 minut). Ale fakt, że bierze się widza za kompletnego idiotę, który po pierwsze nic nie wie, a co gorsza nie sprawdzi. I o ile jeszcze kilkanaście lat temu można było zakładać, że nikt nie pobiegnie do biblioteki bo coś mu się nie zgadza to dziś nawet nie opuszczając sali kinowej można zweryfikować kompetencje scenarzystów
Dobra tyle o filmie bo czas przejść do serialu. Półtora roku czekania i. zwierz z trudem znajduje słowa by opisać jak bardzo podobał mu się zaproponowany przez Stevena Moffata odcinek serialu. Teoretycznie Moffat wydaje się sprzyjać gustom widowni wprowadzając do serialu znany tylko z jednego opowiadania wątek Irene Adler. Widzowie od razu mogą się spodziewać, że wprowadzenie jednej w całym cyklu ważnej dla Holmesa postaci kobiecej zaowocuje romansem. Moffat jest jednak zbyt inteligentnym scenarzysta by wybrać takie ograne rozwiązanie. Odcinek – w przeciwieństwie do pierwszej serii nie podążający tropem jednego tylko opowiadania- to w dużej mierze gra pomiędzy Irene a Sherlockiem. Czy gra miłosna? Zwierz przyglądając się ich rozmowom doszedł do wniosku, że oboje znajdują się w tej cudownej sytuacji flirtu gdzie samo skonsumowanie budującego się napięcia nikogo tak naprawdę nie interesuje ( liczy się tu gra ale nie koniecznie wynik). Zwłaszcza, że oboje pozostają dla siebie w dużym stopniu zagadką . Nie jesteśmy w stanie stwierdzić do jakiego stopnia Sherlock naprawdę inwestuje w tą dość nietypoą dla siebie znajomość, z kolei sama Irene napisana jest tak, że możemy zrówno uwierzyć, że to dla niej tylko zwykła gra jak i podejżewać że dostsosowuje swoje środki i zachowania do niezwykłego przeciwnika.
Z drugiej jednak strony widzowie siedzący z boku mają niesamowitą frajdę jakiej nie dostarczają nam zazwyczaj filmy amerykańskie. Wymiana zdań między Irene a Sherlockiem zawsze pełna jest tego namacalnego napięcia i widz podobnie jak doktor Watson czuje się w obowiązku zaproponować jakieś imię dla przyszłego potomstwa. W każdym innym serialu telewizyjnym taka relacja zdominowałaby odcinek. Ale nie tu. Geniusz polega na tym, że Moffat wprowadza postać w sposób epizodyczny nie dbając o spójność miejsca i czasu. Dzięki temu ma możliwość pokazania nam tego co seriale zazwyczaj opuszczają – widzimy więc mnóstwo codziennego życia Sherlocka i Watsona, rozwiązywanie przez nich spraw czy wspólnie spędzone święta. Zwierzowi wydaje się z resztą, że to ta przyjaźń – niekiedy przypominająca stare małżeństwo, niekiedy zaś dwóch chłopców, którzy świetnie się razem bawią udając tylko dorosłych, to obecnie jeden z najlepszych obrazów przyjaźni jakie można zobaczyć w telewizji. Co więcej zwierz musi przyznać, że ma pełne uznanie dla scenarzystów za to, że każą Watsonowi deklarować, że nie jest gejem co najmniej kilka razy w tym odcinku. Nie dlatego, że zwierz tak by się obruszył gdyby którykolwiek z nich był gejem – ale dlatego, że zdaniem zwierza scenarzyści są w ten sposób o krok przed widzami mówiąc wprost do kamery – doskonale wiemy co myślicie i wierzcie nam na słowo że jest inaczej. Oczywiście jak pokazują bezbrzeżne pokłady Internetu widzowie słyszą co chcą. Nie mniej jednak trzeba tu przyznać, że przy całym tym romansowaniu i pokazywaniu „życia rodzinnego” Sherlocka Moffatowi nie uciekł jeden fakt. To serial detektywistyczny. Tym co ma go napędzać jest tajemnica. I rzeczywiście, zagadka tego odcinka jest tak cudownie przemyślana i pomyślana, że skaczemy na krześle co kilka minut by zbierać szczękę z podłogi kiedy podaje się nam rozwiązanie ( zwierz zrobił duże OH! Kiedy dostał rozwiązanie a siedzi sam w mieszkaniu – to o czymś świadczy)
Zwierz chwalił Downeya Jr. za to, że jest niezłym Sherlockiem ale gdzie mu tam do Benedicta Cumberbatcha. Jego postać jest trudna do zagrania. Poznajemy ją bowiem praktycznie wyłącznie przez czyny. Co więcej jak pokazuje odcinek – nikt nie jest w stanie do końca przewidzieć co Sherlocka poruszy, zmusi do działania czy zirytuje. Aby zagrać taką postać – zachowującą się niekiedy genialnie, niekiedy zagubioną w najprostszej sytuacji trzeba mieć niezwykłą kontrolę. Sherlock w serialu nie może się uśmiechnąć w chwili, w której nie jest to potrzebne, mrugnąć o jeden raz za dużo, podnieść głosu. Cumberbatch gra swojego pozornie nie wzruszonego bohatera w sposób mistrzowski. Zwierz pomija fakt, że Benedict ma taki głos, że zwierz mógłby słuchać recytacji książki telefonicznej w jego wykonaniu i piszczeć z zachwytu ( tak w zwierzu odzywa się czasem fanka), ale jego gra naprawdę zasługuje na wyróżnienia. Zwłaszcza, że kiedy w końcu decyduje się okazać emocje – niezależnie czy jest to smutek czy radość. Wtedy działa to na widza bez porównania bardziej niż w czyimkolwiek innym wykonaniu. Jednocześnie jest w Cumberbatchu coś niezwykle angielskiego, i nawet jeśli obywa się bez tradycyjnego stroju Sherlocka ( poza jednym małym ukłonem w stronę fanów – który być może jest jednym z lepszych dowcipów jaki zwierz ostatnio słyszał) to nie mamy wątpliwości, że reprezentuje to co najbardziej angielskie.
Jednak Sherlock sprawdza się między innymi dlatego, że jego postać umieszczona jest w kontekście. Kontekst ten stanowią jego relacje z dwiema osobami – Mycroftem i Watsonem. Mycroft, który w filmie Ritchiego, przedstawiony jest jako ekscentryczny dyplomata zirytowany swoim młodszym bratem, w serialu jest postacią zdecydowanie kluczową. Gra go nikt inny tylko Mark Gatiss jeden z współtwórców i współscenarzystów serii ( tak w Anglii mają scenarzystów którzy są aktorami ). Mycroft Gatissa jest postacią niezwykle ciekawą. Można się spodziewać, że tak właśnie wyglądałby i zachowywał się sam Sherlock gdyby zamiast wrodzonej skłonności do anarchii kierowała nim chęć służby krajowi. Wydaje się też być o jeden krok dalej w ewolucji – Sherlock wciąż jeszcze daje się ponieść uczuciom, którego to błędu Mycroft już by nie popełnił. Obaj są przy tym diabelnie inteligentni, ale tylko Sherlock ma jeszcze dziecięcą potrzebę popisywania się swoją wiedzą. Nie mniej jednak Moffat musi dobrze pamiętać i wiedzieć co to znaczy mieć rodzeństwo zwłaszcza młodsze. Pomijając ciągłą rywalizację, Mycroft naprawdę kocha Sherlocka i to nie budzi najmniejszych wątpliwości. Myślę, że niewielu scenarzystów potrafiło by zrozumieć, że nawet ludzie wyrzekający się większości uczuć i emocji wciąż jednak będą mieli na sercu dobro swojego młodszego brata
Na sam koniec John Watson. To ciekawe jak serial o Sherlocku można tak naprawdę zrobić serialem o Watsonie. W tym odcinku jest go mniej ,ale Martin Freeman potrafi nawet jedną scenę zamienić w coś więcej. Teoretycznie Watson jest oczyma widza w całej tej historii – w opowiadaniach Conan Doyla pisał pamiętnik, tu pisze bloga odpowiadając za publiczny wizerunek Sherlocka. Nie zmienia to jednak faktu, że Watson jest zdecydowanie kimś więcej niż tylko wiernym druhem. Niewątpliwie bez niego Sherlock nie poradziłby sobie tak dobrze – bo Watson pełni tu mniej więcej taką samą rolę jak towarzysze Doktora Who ( nawiązanie uzasadnione bo Moffat pisze oba seriale) – ściąga na ziemię kogoś komu wydaje się, że wszystko leży w zasięgu jego możliwości. Jednocześnie jednak trudno oskarżyć Watsona o bycie potulnym kompanem – widać , ze przyjaźń z Sherlockiem nieco mu ciąży, ale z drugiej strony nie trudno zrozumieć dlaczego nie wynajmie sobie pokoju u kogoś innego. Zdaniem zwierza mozemy lubić Sherlocka tylko dlatego, że jest obok niego kogoś taki jak Watson. Właściwie to ich wzajemne relacje czynią bohatera na tyle ludzkim byśmy podejrzewali go o posiadanie serca.
Podsumowując – jeśli szukacie niezłego filmu przygodowego z zabawnymi dialogami – idźcie do kina. Jeśli jednak szukacie nowoczesnego przewrotnego i zachwycającego hołdu złożonego Conan Doylowi i jego bohaterom natychmiast znajdźcie w sieci najnowszy odcinek Sherlocka.
PS: Zwierz pisał drugą recenzję niemal musiał się powstrzymywać by wam wszystkiego nie opowiedzieć – a właściwie nie wskazać wam wszystkich nawiązań do prozy Conan Doyla jakie ukrył w odcinku scenarzysta. Serio to może być najlepsza rzecz jaką zwierz zobaczy w telewizji w 2012 roku i zwierz pamięta, że mamy 2 stycznia.?