Hej
Kawa przy porannym śniadaniu ma kolor herbaty i smak wszystkich ciepłych napojów podawanych przy posiłku wręczonym w cenę pokoju. Picie jej ma specyficzny smak zagranicznych wycieczek, zwłaszcza w połączeniu z pieczywem bez smaku i sokiem pomarańczowym, niemal pozbawionym smaku. Podobny zestaw dostanie się w każdym tanim hotelu Europy i wszędzie będzie smakował tak samo. Podróżą i wakacjami.
W planie Norymberga. Oszczędzono mi niemieckiej muzyki ludowej więc po założeniu słuchawek na uszy nie muszę nawet słuchać wykładu o systemie kas chorych w Bawarii. Z nieznanych mi przyczyn na wyjazdach staję się niechętna dodatkowej wiedzy, którą normalnie chłonęłabym jak gąbka. Wolę wyglądać przez okno na lasy w szczycie zieleni i łagodne pagórki oraz niewielkie miejscowości. Jest tu tak sielsko, że aż człowiek nieco się boi cóż może kryć się pod tak idealnie wypolerowaną fasadą.
Zwiedzanie Norymbergi zaczynamy od końca. Autokar staje wewnątrz niewykończonego Koloseum, które miało być poświęcone zjazdom partii. Niemcy wybrali najprostszy rozrachunek z historią. W miejsce pamiątkowych tablic czy symbolicznych pomników postawili na funkcjonalność. O zmierzchu hitlerowskich marzeniach o wielkości przypomina miejski skład wszelkiego badziewia urządzony wewnątrz Koloseum oraz miejsce do parkowania autobusów z turystami. Co prawda jeden bok budynku zajęło archiwum gdzie przyszłym żołnierzom i policjantom mówi się o groźbie wynikającej z podążania za autorytetami zaś w drugiej zagnieździli się filharmonicy, których nie obchodzi kto budował idealne do prób pomieszczenia z grubymi murami, ale cała reszta jest tak pozbawiona charakteru, że trudno o lepsze rozliczenie się z historią. Na pobliski stadion na którym odbywały się pokazy i przemówienia nie możemy pójść bo właśnie trwają wyścigi samochodowe. Póki będą wyścigi póty będzie stadion. Tym razem z historią rozliczyła się prosta rozrywka.
Autobus objeżdża zewnętrzne mury miasta i ładną ulicą przy której stoją jedna przy drugiej dziewiętnastowieczne kamienice wiezie nas pod budynek sądu. Jak się okazuje nie można wejść do środka. To znaczy można ale trzeba poświęcić całe dwie godziny na zwiedzanie ekspozycji zanim dojdzie się do Sali rozpraw. Nikt najwyraźniej nie uważa by te dwie godziny wstępu były warte naszego czasu więc stajemy pod oknami, które dotychczas oglądaliśmy tylko zasłonięte kotarami od wewnątrz. Wykładzik jest krótki. Ani słowa o tym jak w Norymberdze prawo i poczucie sprawiedliwości znalazły się w niedającym się rozwiązać konflikcie. Jak każda wymierzona kara wydawała się jednocześnie zbyt mała i niekoniecznie na miejscu. Norymberga to pomnik tego jak bezradne jest prawo w obliczu tego co naprawdę mogą zrobić ludzie. Ale chyba nikt nie chce o tym myśleć. Z nieznanych mi przyczyn wykładzik kończy anegdotka o pięknych polkach. Wszyscy cichutko się śmieją i posłusznie wracają do autobusu. Naprzeciwko sądów trwają prace, w miejsce luki po jakimś budynku który stał tu przed wojną powstanie chyba kawałek kampusu uniwersyteckiego. Przez chwilę zastanawiam się czy nie można by tu umieścić wydziału prawa. Tak by absolwenci zawsze wiedzieli, że nie da się wszystkiego załatwić przepisem.
Na chwilę zatrzymujemy się na cmentarzu. Nigdy nie zrozumiałam zwiedzania cmentarzy. Tam naprawdę nikogo nie ma. Nad nagrobkiem Durera kwitną białe róże. Zresztą cały cmentarz jest w kwiatach. Niby ładnie to wygląda, ale pozbawione cienia zaczynają szybko kwitnąć i przekwitać. Mocna woń róż i chryzantem nad którymi krążą owady nagle zamiast słodka wydaje się dusić i przypominać o śmierci zdecydowanie lepiej niż rozrzucone to tu to tam na nagrobkach czaszki. Wyjmuję z uszu piekielną słuchawkę i przez chwilę przyglądam się ludziom, którzy pielęgnują nagrobki postawione tu jeszcze kilka wieków temu. Wygląda na to, że z Norymbergi nikt nigdzie się nie rusza.
Podróż w czasie trwa kilkanaście minut. Dokładnie tyle zajmuje przejazd i zaparkowanie autokaru pod zamkiem w okolicach starego miasta. Zamek i starówka zostały zrujnowane w 90 procentach w czasie drugiej wojny światowej. Piękna Norymberga z listów i zdjęć a także z filmów propagandowych przestała istnieć. Ale przecież to było dawno, a kamienie zawsze mogą ponownie przyjąć dawne kształty. Zamek jest zapewne ładniejszy niż przed wojną. Obudowano mury i dziedzińce, zadbano o odpowiednie drewniane wrota i ręcznie robione zamki. Na głównym dziedzińcu rośnie drzewo dające cień, sprzedaje się precelki i parówki. W ciągu kilkudziesięciu lat bluszcz zdążył już opleść swoimi pnączami ściany i wszystko wygląda dokładnie tak jak powinno. Zmęczony upałem pies leży niedaleko bramy i delikatnie macha ogonem. Brakuje tylko by ktoś wyjechał konno na dziedziniec.
Idąc ulicami Norymbergi od jednego kościoła do drugiego, niedaleko ratusza, studni czy domu gdzie Durer żył ale nie zrobił nic specjalnego cały czas próbuję dostrzec ów brak który czasem wyczuwa się w Warszawie lub Berlinie czy Rotterdamie. Owo namacalne poczucie że coś było ale tego już nie ma, uczucie doskonale znane mieszkańcom zniszczonych miast. Ale w to niedzielne popołudnie Norymbergi niczego nie brakuje. Słońce świeci mocno, a że wszystkie sklepy są zamknięte mieszkańcy okupują kawiarnie i restauracje pijąc piwo i jedząc lody. Na mostkach konkurują ze sobą uliczni grajkowie, na niewielkim kawałku trawy rozłożyła się młodzież. Nowe i stare budynki sąsiadują ze sobą, przeplatają się i sprawiają wrażenie, że zawsze tak było. Nawet w kościołach są odpowiednie dzieła sztuki. Ocalił je zdrowy rozsądek i brak zaufania. Do specjalnego schronu schowano je jeszcze kiedy Niemcy wygrywały wojnę. Norymbergi może się pochwalić że nigdy nie wierzyła w sukces. W nagrodę mają ołtarze z XV wieku. Jedynym znakiem zmian są pojawiające się częściej niż w większości podobnych miejscowości place. Siadamy na jednym z nich, ładnie wyłożonym kolorowym brakiem, z wygodnymi ławeczkami, cieniem drzew i widokiem na kościół. Jest spokojnie niedzielnie, nic się nie dzieje, historia poszła spać a dzieci ścigają się na rowerach. Biją dzwony. Na niedziele nie na trwogę.
Wyjeżdżając z Norymbergi myślę o pojęciach które wypełniają się treścią. Norymberga zyskała place i kościoły, dobrą restaurację w okolicach ratusza, radosnego psa machającego ogonem. Z miejsca nie istniejącego, z hasła dołączonego do nazwy opery czy wydarzenia historycznego, stała się po prostu miastem. Całkiem miłym miastem. Może po to się podróżuje. By mówić potem, że spędziło się całkiem miłe popołudnie w Norymbergi i wiedzieć, że nazwa nareszcie ma kształt miasta. Kiedy w drodze powrotnej do hotelu w autobusie puszczają film o Hitlerze wzdycham głośno i staram się przysnąć. Na takich wyjazdach jak ten zupełnie tracę poczucia chłonięcia wiedzy.
Ps: Napisawszy wpis udaję się na piwo. To znaczy na najmniejsze możliwe piwo. Cały czas mam wrażenie że jestem być może jedyną wizytującą Bawarię osobą, która nie lubi piwa.