Hej
Zacznijmy kilka lat temu w pokoju mojej mamy. Stoję pod oknem i zastanawiam się jaki wybrać nick na forum, na którym właśnie mam założyć konto. Zwierz jeszcze nie istnieje, podobnie jak moja fascynacja literackimi postaciami od których potem będę brać nicki. Moja mama posiadająca niezwykły dar wybierania dobrze brzmiących internetowych nicków proponuje „Ratyzbona”. Podoba mi się brzmienie słowa, jego graficzny wygląd oraz fakt, że jest to nazwa miasta. Zostaję Ratyzboną nawet przez chwilę nie myśląc że nie mam zielonego pojęcia o tym jak wygląda położone nad Dunajem miasto.
Zanim się dowiem jaki kształt mają ulice w mieście którego nazwę zwykłam przez kilka lat traktować niemal równorzędnie z własnym imieniem, zostaję przymusowo zawieziona pod pomnik złych wydatków publicznych. Walhalla – pomnik wielkości narodu niemieckiego, to typowa XIX wieczna wydmuszka przypominająca kształtem antyczne budowle ale pozbawiona ich lekkości. Jak kopia obrazu mistrza która choć na oko wygląda identycznie nie ma lekkości pociągnięć pędzla i błysku geniuszu. Wewnątrz wśród marmurów stoją popiersia sławnych Niemców. A właściwie tych których w danej chwili za Niemca opłacało się uznać. Polityka historyczna ma się tu dobrze, każdy zasłużony może być Niemcem. Nawet jeśli o tym nie wiedział. Uciekamy stamtąd jak najszybciej. Siadamy na rozgrzanych kamieniach przed wejściem. Obok nas zadowoleni Niemcy urządzają sobie piknik grzecznie popijając z kieliszków sok jabłkowy o kolorze białego wina. Poniżej robotnicy przerwali właśnie prace remontowe prowadzących do „świątyni” schodów i robią sobie zdjęcia na jej tle. Najniżej rozciąga się szeroko Dunaj pod którym płyną olbrzymie barki przewożące drewno. Na brzegu przycupnęły ogródki działkowe. Na dachu jednego z budynków ktoś zatknął flagę Niemiec tworząc bardzo konkurencyjny pomnik narodu Niemieckiego.
Ratyzbona zaczyna się od razu Imponująco. Wchodząc na kamienny most można rzucić okiem na panoramę miasta. W zasięgu wzroku nie znajdzie się żadnych nowych budynków. Miasto nigdy nie zostało zniszczone. Sam most na którym stoimy zbudowano z kamienia w czasach średniowiecznych i jedyne co mu się przydarzyło to paskudne kry na rzece. Zresztą o trwałości miasta można się przekonać już po chwili. Uliczki są nieznośnie ciasne, poruszanie się wraz z wycieczką zaczyna być męczące a na twarzach mieszkańców widać zmęczenie i dezaprobatę wobec wszystkich zorganizowanych grup. Im dalej wchodzi się w głąb miasta tym więcej widzi się elementów architektury o których istnieniu zdążyło się zapomnieć – przede wszystkim te wykonane z drewna, które wszędzie zwykło się kruszyć i palić a tu spokojnie trwa, raz na jakiś czas poddawane odpowiedniej konserwacji.
W niewyróżniającej się uliczce wycieczka staje by przyjrzeć się pozostałościom Rzymskich murów. Grube, niemal czarne, zachowały się trochę przypadkiem. Nie sposób nie zatrzymać się na chwilę w dziwnej refleksji że oto barbarzyńcy wcale nie musieli burzyć murów. Weszli główną bramą, osiedlili się wewnątrz, oblepili swoimi budynkami kamienne baszty, a teraz gładząc nabożnie kamień opowiadają o koniecznym do zachowania dziedzictwie kulturowym. Przyglądając się budowli wzniesionej ze strachu myślę o tym czego się boimy i o tym co po nas zostanie. Najwyraźniej nikt tak dobrze nie dba o mury obronne jak zdobywcy.
Spacer plątaniną uliczek jest męczący. Nie tylko ze względu na tłok. Gdzieś po drodze przypominam sobie, że dawno już wyrosłam z anegdotek, opowiadań o historii gdzie nie podaje się imion i nazwisk czy średniowiecznych wynalazkach. Grzeje się więc w słońcu przyglądając się przechodniom. Na jednym z podwórek dostrzegam studentkę (stoimy pod trzynastowiecznym budynkiem w którym obecnie mieści się dom studencki) która przygląda się z zaciekawieniem naszej grupie przez okno. Ona patrzy na nas, ja patrzę na nią my patrzymy na dom. Każdy z nas widzi co innego.
Kiedy nadchodzi czas wolny, biegniemy do katedry której nie zdążyliśmy zwiedzić (jak się okazuje nie ma na to czasu jeśli chce się zobaczyć miasto). Przebudowywana choć nigdy nie zniszczona prezentuje dokładnie ten typ francuskiego gotyku którego u nas się nie uświadczy. Na początku wydaje się że w środku panuje całkowity mrok. Potem gdy wzrok się przyzwyczaja, można dostrzec słupy światła, aż w końcu ciemność zamienia się w miękki, lekko złotawy półmrok, podobny do tego jaki pamiętam z dnia kiedy oglądałam zaćmienie słońca. Jak zwykle zachwycona perfekcyjną grą średniowiecznych architektów z ludzkim umysłem wychodzę na niespodziewanie jasny plac, na którym chyba z jakiegoś wyższego obowiązku leży niesłychanie szczęśliwy pies, który wydaje się cieszyć bliskością katedry.
Okazuje się, że zapchana Ratyzbona ma jeden większy plac. Jak zwykle w takich przypadkach okazuje się, że stworzenie placu w mieście gdzie niczego się nie burzy i nic nie płonie jest proste. Wystarczy zlikwidować dzielnicę żydowską. Tak więc teraz tam gdzie w średniowieczu wznosiła się synagoga stoi odpowiedni pomnik, gdzie można sobie usiąść i powygrzewać się na słońcu. Siadamy odrobinę dalej w cieniu i przyglądamy się jak dwuletnia dziewczynka radośnie idzie przez plac. Jest to chyba jedyny wiek kiedy chodzenie sprawia prawdziwą frajdę. Dziewczynka pochodzi do nas i studiując uważnie nasze zachowanie siada obok. nie pomagają prośby, groźby i nawoływania. Nasz wybór miejsca jest w jej oczach jedyną słuszną decyzją. W końcu jej wysoki napakowany i wytatuowany ojciec podnosi ją delikatnie z miejsca i puszcza w kierunku placu. Dziewczynka biegnie dalej z tym radosnym zaangażowaniem wszystkich dzieci. Zaangażowaniem które już niedługo ją opuści.
Ostatnim punktem wizyty jest zwiedzanie pałacu. Pałac jest prywatny. Ma 500 pokoi i 4 lokatorów. Pałac jest oczywiście pomnikiem dawnej sławy i majątku. W kolejnych salach niemal czuć zapach kurzu. Na dziedzińcu słychać próby do wieczornego koncertu. Muzyka jest piękna i pełna emocji, bezbłędna. Przechodząc obok jednego z pokoi słyszymy ćwiczącego skrzypka. Samotnie grane gamy, w pustym pomieszczeniu brzmią już nieco mniej wspaniale. Jeśli na chwilę przestanie oglądać się szklane żyrandole i złote sztukaterie i podejdzie się do okna widać przygotowania do przyjęcia w ogrodzie. Młodzi ludzie w kolorowych koszulkach uwijają się nakrywając na drewnianych stołach, rozstawiając krzesła i przygotowując miejsca pod namiotami. Niezależnie od piękna rozwieszonych na ścianach gobelinów i portretów nie sposób nie dostrzec, że prawdziwym wyznacznikiem zamożności są ludzie, których możesz wynająć by przygotowali ci bankiet na około 100 osób. W jednym z pomieszczeń zamiast porterów rozwieszono ekrany skąd spoglądają członkowie rodziny Thurn und Taxis. Patrzą pusto przed siebie od czasu do czasu mrugając jak zaczarowane obrazy. Wyglądają jak jak czworo zmęczonych ludzi z charakterystycznym nosem i rysunkiem warg. Chyba trzeba było zainwestować w portrety. Dobre więc niewierne.
Schodząc na dół pałacu dobudowanego do klasztoru znajdujemy się nagle w krużgankach. Miła bardzo młoda przewodniczka o jasnorudych włosach i uroczym uśmiechu opowiada o historii tego miejsca. Zbudowane w ósmym wieku, budowa trwała długo, wielu opatów przyczyniło się do zabudowy, sprowadzono francuskich rzemieślników. Historia nie jest szczególnie ciekawa. Jednak mają głowę cały czas drąży myśl o tym, że oto stoję na prywatnym gruncie gdzie nie wolno robić zdjęć, pić i jeść (jak mówi ulotka). Zastanawiam się jakim prawem ktokolwiek ma cokolwiek co zbudowano w VII wieku. Nawet jeśli wymyślił nowoczesną pocztę. przez chwilę rozważam jak daleko powinno sięgać prawo własności a potem ze smutkiem konstatuję, że być może to jest jednak znak jakiejś normalności. Świat w którym nikt nie przychodzi i nie odbiera ci tego co prawnie jest twoje.
Opuszczamy Ratyzbonę dość wcześnie tak że nawet nie widać nadchodzącego wieczoru. Miasto cały czas jest pełne i gwarne czego nie da się uniknąć przy zabudowie która właściwie uniemożliwia jeżdżenie samochodem. Zastanawiam się czy to cokolwiek zmienia. W końcu słowo które wybrałam przypadkiem, nie jest już takie zupełnie przypadkowe. Chciałam się zakochać w Ratyzbonie ale najwyraźniej świat nie działa na tak prostych zasadach. Po chwili jednak przypominam sobie, że wśród mnóstwa zbędnych informacji dostałam jedną, która wszystko czyni logicznym. Ratyzbona jest jedynym większym miastem w Niemczech które w ogóle nie ucierpiało w czasie II wojny światowej. Uśmiecham się do siebie, bo czy nie jest to najlepszy możliwy wybór. Miasta, któremu zostało oszczędzone.
Ps: Zwierz pisze wpis z widokiem na pole. Jeśli kiedykolwiek zastanawialiście się co oznacza sformułowanie „przedmieścia Monachium” to spieszę donieść że oznacza to hotel na polu. Ładny nie skarżę się ale tak uspokajającego widoku dawno nie miałam.
Ps2: Do wszystkich którzy zastanawiają się dlaczego nie daję telefonicznie znaku życia – telefon odmawia w tej materii współpracy.