Jupiter Intronizacja jak zwykle w przypadku rodzeństwa Wachowskich zapowiadany był jako produkcja rewolucyjna, niepowtarzalna i jedyna w swoim rodzaju. I choć filmowi bardzo daleko do wszystkich tych przymiotników zwierz pisząc te słowa nie umie myśleć o produkcji inaczej niż z uśmiechem.
Niestety tytułowa Jupiter nie jest nawet w połowie tak ciekawa jak trójka kosmicznego rodzeństwa
Zacznijmy od bardzo prostej sprawy. Jupiter: Intronizacja to nie jest dobry film. To znaczy, scenariusz ma więcej klisz niż wypada, fabuła się rwie tak bardzo że czasem ma się wrażenie że jakieś sceny wycięto a humor pojawia się rzadko choć kilka razy jest całkiem przyzwoity. Bohaterka jest trochę Mary Sue, jej przeciwnik mówi demonicznym szeptem a wierny żołnierz budzi emocje chyba tylko za sprawą latających butów bo na pewno nie z powodu zdolności do zmieniania wyrazu twarzy. Do tego wszystkie sceny akcji nakręcone są wedle zasady że jeśli wszystko na raz będzie wybuchać i błyszczeć to pewnie nie zauważysz że to nie ma sensu. Tak więc nie mówcie, że zwierz was nie ostrzegał. Ostrzega, a właściwie mówi prawdę i niczego nie ukrywa. Jednak Jupiter: Intronizacja przekonuje zwierza że dobrze robi nie stosując na blogu gwiazdek. Bo to jest dokładnie ta produkcja która w systemie gwiazdkowym się nie mieści.
Tak to jest jeden z tych filmów w których głównym zadaniem bohaterki jest zmiana garderoby
Dlaczego? Otóż w pewnym momencie seansu zwierz doszedł do wniosku, że ma przed sobą klasyczną nie tyle space operę, tylko podniesioną do rangi widowiska soap operę – coś jak Dallas w kosmosie. I byłoby to straszne, gdyby zamiast postawić na rozwój akcji przez przynoszenie kawy, twórcy nie postawili na tą „operową” część. Mamy tu więc klasyczny konflikt – rodzinny. Rodzeństwo – oczywiście nie pałające do siebie sympatią, kłócące się o spadek. Spadkiem jest ziemia. Rodzeństwo zaś złożone jest z trójki dość charakterystycznej – najstarszy brat jest zupełnie zepsuty, demoniczny i pozbawiony uczuć, środkowa siostra zdaje się dla własnego dobra udawać słodką idiotkę, a najmłodszy brat to krętacz i hulaka. Wszystko byłoby w najlepszym porządku a ich kosmiczne imperium trwałoby po wsze czasy gdyby nie drobny problem. Okazuje się bowiem, że na ziemi żyje sobie pewna rosyjska imigrantka, trudniąca się sprzątaniem w domach, która być może pokrzyżuje im szyki. Biedna Jupiter oczywiście sobie z tego wszystkiego nie zadaje sprawy, a kiedy już po kolei dowie się jaka jest jej sytuacja, będzie musiała spotkać się z rodzeństwem i jakoś poradzić sobie z faktem, że żadne z nich nie ma względem niej szczególnie dobrych planów. Na całe szczęście ma u swego boku wiernego jak pies, żołnierza którego lojalność i poświęcenie ułatwią zachowanie skóry. Przynajmniej do czasu.
Na kosmiczną wycieczkę koniecznie zabierzcie Channinga ze spiczastymi uszami
Przy czym musicie zrozumieć, że tu nic nie odbywa się w półtonach, aluzjach czy z jakąkolwiek oszczędnością środków aktorskich. Zwierz wie, że to nie brzmi dobrze, ale wiecie jak cudownie obserwuje się na ekranie jak Eddie Redmayne gra tak podręcznikowego złola (bo to nie jest czarny charakter tylko złol) jak tylko się da. Serio jak gania w tych swoich wystylizowanych ciuchach z idealnie przylizanymi włosami i demonicznie szepcze (oraz wykorzystuje fakt, że jego twarz naprawdę wygląda jakby nie był do końca z ziemi) to daje to taką satysfakcję jakiej nigdy nie spodziewaliście się po tego typu roli. Brakuje mu tylko jakiegoś kota by go głaskał kiedy wydaje kolejne podłe rozkazy swoim nadwornym jaszczurkom. Oczywiście gdyby zwierz był Redmaynem schowałby przed Akademią ten film, w którym znakiem że bohater jest zły jest naruszenie jego idealnie przylizanej grzywki, zaś większość czasu jedynie wskazuje palcem kogo ubić, ale wy moi drodzy czytelnicy możecie się nieźle ubawić. Z kolei Douglas Booth gra swojego bohatera Titusa (brata Redmayne’a) jakby to był ktoś pomiędzy Dorianem Greyem (och jakiż rozkosznie rozpustny, choć jeśli zwierz się nie myli to gustuje głównie w kobietach ze skrzydłami) a takim nieco emo (wiadomo najmłodszy z rodzeństwa). Ubiera się do tego równie stylowo jak brat i błyska spojrzeniem niebieskich ocząt. Przy czym w jego garderobie jest jeden tak niekosmiczny sweterek że zwierz zastanawia się czy przypadkiem nie zapomniano przebrać aktora przed wejściem na plan. Najmniej do grania ma Tuppence Middleton (w roli siostry obu braci) ale jej też doskonale wychodzi taka typowo przerysowana rola postaci tak jednoznacznie mającej złe zamiary, że nie ufamy żadnemu jej słowu i tylko czekamy aż wysunie jakiś sztylet czy kielich z trucizną. Przy czym żeby nie było rodzeństwo uosabia tu wredny i paskudny kapitalizm oraz zepsutą arystokrację, zaś nasza bohaterka to dzielne dziecię klasy niższej (i to jeszcze na dodatek imigranckiej i jeszcze na dodatek ze wschodu). Zwierz nie wnika w której szafie Wachowscy trzymają swoją czerwoną flagę ale na pewno gdzieś jest.
Zwierz nawet nie będzie udawał, że 90% zabawy wynika z tego jak Eddie cudownie szarżuje w swojej roli
Zwierz nie bez powodu zaczyna od tej trójki – ich zachowanie przypomina nieco Dallas w kosmosie – są archetypami pewnych postaci, zagranymi z cudowną przesadą. Nie można ich traktować poważnie, trzeba od razu przyjąć pewną teatralność ich zachowań i gestów. Bardzo pomagają w tym cudowne dekoracje – każde z nich ma własne otoczenie, pasujące do charakteru od pokrytej kwieciem krainy, przez wymuskany statek kosmiczny, bo przestrzenie zawieszone gdzieś między fabryką a gotycką katedrą. Jeśli tylko przez chwilę pozwolicie sobie na to by wrócić do czasów, kiedy takie postacie bawiły a wygłaszane przez nie nadęte teksty jakoś pasowały do otoczki – wtedy możecie się całkiem dobrze bawić. Zwłaszcza, że rodzeństwo Wachowskich postanowiło zrobić coś co zwierz absolutnie uwielbia – wrzucić nas w sam środek historii, nie opowiedzieć wszystkiego i w sumie nawet nie za bardzo starając się uzupełnić każdą lukę. Co prawda poznajemy historię Imperium Abrasaxów, oraz co właściwie ma z nimi wspólnego tytułowa Jupiter, ale reszta świata w którym znajduje się bohaterka – świata zasiedlonego przez przeróżne rasy i istoty, pozostaje dla nas nie wyjaśniona. Co przynajmniej zwierza bawi – bo dokładnie to jest jedna z tych rzeczy, których zwierz zawsze chciał od filmów – znaleźć się w jakimś świecie i przez chwilę w nim być. No może poza załatwianiem spraw biurokratycznych (jedna z najzabawniejszych i najlepszych sekwencji w filmie zdająca się nie mieć z całą resztą nic wspólnego). Nie mniej ta scena daje pewne poczucie, że jesteśmy tylko na skraju wielkiego świata czy imperium, którego twórcy nie chcą nam pokazywać w całości. I choć zwierz podejrzewa, że to być może próba rozpoczęcia jakiejś serii, to sam zabieg i tak dobrze się sprawdza.
Wydaje się że w kosmosie najważniejsze jest zachować poczucie stylu i utrzymać się na wysokich obcasach
Problem filmu polega jednak na tym, że naszymi bohaterami nie są przebiegli operowi Abrasaxowie tylko miła Jupiter. Jupiter niestety już taka ciekawa nie jest. Właściwie niewiele ma sobą do zaprezentowania, jej wyjątkowość jest w sumie dość przypadkowa. A ona sama ma zbyt mało czasu by nas zainteresować swoimi cechami charakteru. Mila Kunis stara się jak może ale nie napisano jej szczególnie ciekawej roli. Jasne Jupiter stosunkowo łatwo polubić, bo to sympatyczna dziewczyna, obdarzona bardzo przyjemną powierzchownością i nieco mniej beznadziejnie niezaradna (w porównaniu do innych bohaterek filmowych). Problem z Jupiter polega jednak na tym, że służy w filmie główne po to by ktoś mógł ją przebrać (zdaje się, że to ulubione zajęcie ludzi w tej części kosmosu) lub ewentualnie coś jej wyjaśnić (w filmie mnóstwo trzeba wyjaśnić i wypadałoby żeby ktoś słuchał). Kiedy już to poczyni zwykle wpada grany przez Channinga Tatuuma Caine (pan żołnierz z dodatkiem DNA wilka) i zabiera dziewczynę gdzie indziej. Przy czym o ile Mila Kunis jeszcze zmienia wyraz twarzy i w ogóle stara się jakoś walczyć z faktem, że materiał do grania dostała średni to Channing jest w trybie „autopilota”, który włącza mu się w gorszych filmach z jego udziałem. A to znaczy jedną minę, smutne spojrzenie i obowiązkowe sceny bez koszulki (klata Channinga ewidentnie ma własnego agenta, który dba o takie zapisy w kontrakcie aktora). Biedna Jupiter ma jeszcze swoją rosyjską rodzinę, zdaniem zwierza wrzuconą do filmu wyłącznie dlatego że Mila Kunis jako Ukrainka z urodzenia mówi po rosyjsku bez akcentu. I w sumie tylko ona. Jeśli można powiedzieć o niej cokolwiek oryginalnego to tylko to jak się jej przygoda kończy, bo najwyraźniej, kosmiczne perturbacje nie zmieniają w naszym istnieniu tak wiele jak się wydaje.
Na efektach specjalnych nikt tu nie oszczędzał i ogląda się film z prawdziwą przyjemnością
To co zwierz napisał może nie brzmi zachęcająco ale w sumie zwierz dawno nie był w kinie na Space Operze. Wiecie takiej gdzie można zahaczyć o inne planety, zobaczyć przepych najbogatszej rodziny w galaktyce, przyjrzeć się innym rasom, czy nawet trochę polatać statkami kosmicznymi. Jasne mieliśmy Strażników Galaktyki, ale to jednak było coś zupełnie innego. Bo widzicie o ile zwierz absolutnie rozumie, że dystans do pokazywanego świata i historii czyni wszystko znośnym i fajnym, to sam zwierz uwielbia takie kosmiczne historie bez dystansu. Wiecie to nie jest trudne naśmiewać się z tego że robi się wielką rodzinną dramę w kosmosie, ale jak czasem jest przyjemnie zobaczyć to na poważnie. A właściwie nie tyle na poważnie, co we wspominanej przez zwierza przesadzie. Jest taka scena w filmie gdzie Eddie Redmayne tak straszliwie przeszarżowuje, że z jednej strony trzeba zacząć chichotać z drugiej… to jest jakoś dziwnie satysfakcjonujące. Trochę jak wtedy kiedy oglądasz Trubadura i bohater chyba piętnaście minut śpiewa „Muszę już iść. Śpieszę się Śpieszę się” – głupie ale jednocześnie satysfakcjonujące. Zwierz wie, że plącze się w zeznaniach ale musicie choć odrobinę wiedzieć co zwierz ma na myśli (jeśli nie macie lepszy gust od zwierza co nie jest zupełnie niemożliwe).
Jupiter: Intronizacja wrzuca widza w jakiś świat nie tłumacząc wszystkiego bardzo dokładnie. Zwierzowi się to nawet podoba
Przy czym zdaniem zwierza to jest jeden z tych filmów które trzeba zobaczyć w kinie. Nawet jeśli scenariuszowi można wiele zarzucić, to wizualnie jest to film przecudny. Twórcy zawsze mieli zresztą dobrą rękę do obrazów. Zwierzowi niesłychanie podobały się kolejne planety i wnętrza i nawet kosmiczne walki wyglądały całkiem sympatycznie, co prawda wiele tu oryginalności nie ma – wszystko już gdzieś w jakiejś formie widzieliśmy ale nadal jest czym nacieszyć oczy. Zresztą wcale nie trzeba się wyprawiać poza orbitę ziemską bo nawet Chicago kręcone z odpowiedniej perspektywy jest całkiem ciekawe. Poza tym absolutnie przecudowne są stroje – zarówno postaci pierwszoplanowych jak i drugoplanowych. Zwierz oczywiście się nie zna i nie ma gustu ale te wszystkie wystawne suknie, powłóczyste szaty i kroje prawie jak ziemskie ale z drobnymi zmianami, bardzo się zwierzowi podobały. Poza tym trzeba mieć ekran na tyle duży by policzyć wszystkie piegi na nosie Eddiego w najbardziej dramatycznych scenach. Zwierz musi wam powiedzieć że widział film w dość wyjątkowej Sali kinowej bo w tej Scoda 4DX (lokalne Cinema City zwierza taką ma). Pomysł polega na tym, że widz ma się poczuć jak w filmie. Czyli trzęsie, błyska i pachnie a także trochę dmucha i plecki masuje. Zwierz ma mieszane uczucia, z jednej strony to niesamowite gdy na ekranie widzi się kwitnące kwiaty i czuć ich zapach, z kolei sceny latania zamieniają się w niesamowitą przejażdżkę kolejką górską. Gorzej z tym masażem pleców czy dmuchaniem przy uchu – ani to potrzebne ani przyjemne. Poza tym – choć zwierza to bawiło, to jednak przez większość scen akcji koncentrował się bardziej na tym by nie spaść z fotela niż na tym by oglądać film. Co nie zmienia faktu, że jeśli już na coś iść w tej technologii to Jupiter się do tego idealnie nadaje (nie nadawał się natomiast Noe, którego zwierz też w tej sali widział).
Eddie tłumaczy dlaczego film należy zobaczyć w kinie:
Zwierz wie, że jego recenzja brzmi trochę paranoicznie. Zwierz wypisał wady filmu (nie wszystkie bo nawet nie będzie wam próbował przybliżać jak niesłychanie drewnianym bohaterem jest w tym filmie Sean Bean i jak głupie ma kwestie), przyznał że jest on zagrany z egzaltacją godną najgorszego aktorstwa operowego i jeszcze dorzucił że w sumie główna bohaterka jest nudna. A teraz wam mówi, że w sumie powinniście iść na ten film do kina. Ale to jest dokładnie powód dla którego u zwierza na blogu nie ma gwiazdek. Bo gdyby miał ocenić film na skali dziesięciostopniowej pewnie wprowadziłby was w błąd. A tak może bez wyrzutów sumienia zapewnić was, ponownie, że Jupiter: Intronizacja nie jest dobrym filmem, miejscami wręcz piramidalnie głupim, ale zwierzowi dał mnóstwo radości i rozrywki. Nawet teraz pisząc te słowa zwierz uśmiecha się na wspomnienie kolejnych scen w kosmosie, znudzonej miny Redmayne’a, czy pięknych pomieszczeń statków kosmicznych. Zresztą nie ma się czego wstydzić – każdemu z nas od czasu do czasu to się przydarza. Bawimy się dobrze wbrew rozsądkowi czy recenzenckim intuicjom. Słyszymy najgorszy, drewniany dialog w historii ekranowych romansów ale nasza ręka nie wędruje do czoła, bohater pojawia się trochę deus ex machnia w ostatniej chwili, a my tylko uśmiechamy się bo wszak dawno na niego czekaliśmy, grzywka symbolizuje brak psychicznej stabilności głównego oponenta? Kibicujemy grzywce. Nie zawsze musi nas bawić i cieszyć to co najlepsze. Nie zawsze naszym obowiązkiem jest bezlitosne tropienie klisz. Nie zawsze rola przeszarżowana budzi niechęć. Czasem po prostu oglądasz soup space operę i się cieszysz. Jak zwierz na Jupiterze.
Ps: Zwierz musi powiedzieć, że głośno westchnął gdy na ekranie pojawił się James D’Arcy – zwierz ma wrażenie, że on gra we wszystkim – czego się nie zacznie oglądać tam wyskakuje, ten skądinąd całkiem sympatyczny brytyjski aktor.
PS2: Tak się składa że dziś znów zwierz ogląda przedpremierowo więc wychodzi nam taki tydzień z recenzjami.