Hej
Zwierz wie, że większość czytelników bloga zagląda tu przede wszystkim, jeśli nie wyłącznie po nowe wpisy około filmowe czy serialowe. Zwierz jednak zawsze twierdzi, że trzeba sobie dawać odrobinę wolności i od czasu do czasu pisać o czymś innym. Bo inaczej blog traci w pewnym momencie autentyczność, a bloger (czytaj zwierz) zapał do pisania. Ponieważ ostatnie kilka dni zwierza upłynęło na konferencji naukowej w Olsztynie (sprawozdanie z niej na drugim blogu zwierza ;) zwierz postanowił poświęcić trochę miejsca wrażeniom krajoznawczym z podróży do miasta, w którym wedle wszystkich jego danych i wspomnień nigdy wcześniej jeszcze nie był. Ale jak to zwykle u zwierza bywa będzie jeszcze o czymś więcej.
Zwierz zauważył, że kiedy siedzi się w słońcu z widokiem na wodę to jakoś w życiu jest łatwiej
Zwierz nie wie jak wy, ale on sam ma skłonność do zapominania, że podróżować można zarówno daleko poza granice kraju, kontynentu czy własnej kultury jak i całkiem blisko. Co prawda z Warszawy do Olsztyna jedzie się tyle ile trwa lot do Londynu, ale jak wiadomo, jest to raczej przestrzeń na wyciągnięcie ręki. Zwierza jakoś w jego życiu wyprawa do Olsztyna minęła. To nawet dziwne, bo co, jak co, ale zwierz był wożony po całym kraju z uporem godnym lepszej sprawy najpierw przez własnych rodziców, potem przez wykładowców na zmianę z kolegami z kół naukowych. Ale na tych wszystkich trasach Olsztyn nigdy się jakoś nie znalazł. Odkrywanie nowych miast zawsze ma w sobie podobny czar. Samochód parkuje się na drodze do centrum, które w weekendy zwiedza się zawsze z dziwnym wrażeniem jakby świat się skończył a do nas nie trafiła jeszcze informacja. Ulice prawie puste, to tu to tam pojawią się jakby nieco spłoszone jednostki, sklepy zamknięte poza obowiązkowym sklepem ze słodyczami niedaleko kościoła, jakimś monopolowym, pod którym wiecznie nietrzeźwi panowie okiem znawcy sprawdzają skład trunku w srebrnej plastikowej butelce skarżąc się na małą ilość naturalnych składników czy galerią handlową z kinem. Poza tym cisza i spokój, przerywana jedynie, co pewien czas biciem dzwonów jakiegoś kościoła. Wszędzie zaś ogrodzenia i płoty i znaki drogowe świadczące o tym, że trwa tu remont przestrzeni na chwile wstrzymany na czas sobotnio-niedzielnego odpoczynku.
Olsztyńskie wątki Hannibalowe
Olsztyńskie stare miasto, a właściwie całe miasto, nosi historię na fasadach budynków. Czasy, kiedy nie było tu jeszcze Polski to czerwona cegła wyznaczająca najważniejsze budynki miasta – pocztę, liceum i kościół. A i jeszcze koszary niemal na granicy miasta, które teraz po raz pierwszy pustoszeją zostawiając studentom uporządkowaną przestrzeń, którą rządzi cegła i przystrzyżony trawnik. Obok takich wspominających stare czasy budowli, blade kamienice. Na namalowane jelenie, herby czy szwaczki – klasyczna wczesno komunistyczna linia rysunku, który rozpozna się wszędzie nie ważne czy zdobi kamienicę na starówce Warszawskiej czy Olsztyńskiej. Tam gdzie historia zmiotła stare budynki wstawiono nowe, – które już przez te kilkanaście lat zdążyły się zestarzeć, obrosnąć dziesiątkami pstrokatych reklam, które nijak nie chcą się zgrać z zazwyczaj pastelowymi kolorami elewacji. Wśród nowości znajdzie się też ciemna gładka tafla szkła, która ma oznaczać przyszłość. Całość zaś od czasu do czasu musi się jeszcze spotkać z przytłaczającą szarością postawionych już za starą zabudową miejską bloków, które zdają się górować nad pofałdowanym miastem. Gdyby się chciało można by w czasie jednego spaceru nauczyć wskazując na same fasady budynków trudnej ale ciekawej historii nie tylko miasta, czy regionu ale i całego kraju. Choć to cecha nie tylko Olsztyna tu bliskość wszystkich stylów daje poczucie, tego rwanego biegu historii.
O tym, co było jeszcze wcześniej przed tą ostatnią dziejową zawieruchą przypomina zamek. Jedno skrzydło otoczone rusztowaniem (raz na jakiś czas nawet w starych zamkach trzeba wymienić wszystkie dachówki) drugie wypełnione wystawą o Koperniku. Niespodzianka czeka dopiero w ostatnich salach. Zwierz załapał się na ostatni dzień wystawy nabytków muzeum. Wśród niesamowitego misz maszu natrafił na najbardziej eklektyczny zestaw cudów, jakie widział. Świadectwa dojrzałości ludzi, których nazwisko nic mu nie mówiło, sukienki z lat 50, drugoobiegowa literatura, roczniki lokalnych czasopism, pamiętniki i wystawione w ostatniej sali wypchane pawie. Wszystko zaś najwyraźniej mające w sobie jakąkolwiek wartość dla zakupujących je muzealników. Zwierz zafascynowany przyglądał się zbieraninie rzeczy, które wydawały się nie mieć pozornie żadnego znaczenia. Równie dobrze mógłby to być zestaw szpargałów zalegających w jakimś zabałaganionym mieszkaniu. Ale przecież trafiły do muzeum i będą dla przyszłych pokoleń jakimś znakiem naszej na ziemi bytności. Zwierz powie szczerze, dawno żadna wystawa tak nie dała mu do myślenia jak te pozbierane w jednym miejscu przedmioty. Dawno nie zastanawiał się tak długo, co tu jest cenne, co bez znaczenia, a co ma wartość, której dziś nie jesteśmy w stanie dostrzec.
Ponoć odwiedzając Olsztyn nie można ominąć znajdującej się nad miejskim jeziorem restauracji Przystań. Jednocześnie nie można ominąć wielkiego placu budowy – nad jeziorem ma powstać prawdziwa miejska marina – na obrazku, na którym świat wygląda pięknie, marina też wygląda pięknie, ale coś podpowiada zwierzowi, że świat obrazków rzadko bywa spójny z tym prawdziwym. Nie mniej wszelkie wątpliwości zwierza względem wspaniałości restauracji Przystań rozwiały się po jednym kęsie serwowanego tam jedzenia. Wśród przyjemności życia istnieje niewiele więcej niż dobry posiłek w restauracji gdzie ceny są niższe niż w stolicy kraju. Do tego wystrój przywodzący na myśl najlepsze wspomnienia zwierza z rejsów i nadmorskich podróży, gdzie same wnętrza restauracji nad wodą zachęcały by wchodzić i spędzić długie godziny. Ale mimo kuszenia podniebienia Carpaccio z łososia i przepysznym makaronem z olejem orzechowym (zwierz na chwilę wraca do kulinarnych wspomnień) największe wrażenie na zwierzu zrobił taras. To tam w ciepłym kwietniowym słońcu przy absolutnie spokojnym jeziorze zwierz zapragnął więcej nigdzie się nie ruszać, tylko zakląć na chwilę moment, w którym jest najedzony, nagrzany, spokojny i jeszcze otoczony sympatycznymi ludźmi.
Konieczny muzyczny greps dla uczestników zwierzowej wyprawy. Element wkurzający czytelników nie zdających sobie sprawy o co chodzi ;)
Jeśli kiedyś wyruszycie na wyprawę Olsztyńską (a zwierz koniecznie musi jeszcze kiedyś wrócić) koniecznie zabierzcie ze sobą dobrych znajomych. Zwierz tak zrobił i zdecydowanie rekomenduje wszystkim. Co prawda piękne bukowe rezerwaty i samotne altany do obserwowania zwierząt ładne będą nawet widziane samemu, to jednak przedzieranie się przez lasy w towarzystwie i wsłuchiwanie się w wypełnioną dźwiękami ciszę lasu lepiej smakuje w dobrym towarzystwie. Podobnie jak przechadzki po tutejszym ośrodku akademickim gdzie zwiedzanie, łączy się z robieniem zdjęć dla rodziny (okazuje się, że rodzice nie jednej znajomej zwierza się kształcili w okolicy) a kończy zupełnie niezaplanowaną drzemką w środku dnia. Zresztą zwierzowi już zawsze Olsztyn będzie się kojarzył z jakimś takim trochę rozdzierającym serce uczuciem, że bycie zadowolonym, czy nawet szczęśliwym jest boleśnie proste do osiągnięcia, jeśli w odpowiednim towarzystwie znajdziemy się nagle z dala od domu i obowiązków i będziemy mogli spędzić spokojne dwa dni na byciu sobą.
No właśnie, zwierz mógłby wam jeszcze długo swoje Olsztyńskie przygody opisywać, ale nie o to mu w tym wpisie chodzi. Widzicie sam zwierz wie, że nie jest łatwo się wyrwać. Jego praca pozwala mu wyjechać na pięć dni w kwietniu pod warunkiem, że w inne tygodnie będzie pracował nieco bardzie regularnie niż zwykle. Nie każdy ma taką możliwość, a zwierz jest nawet skłonny stwierdzić, że większość takiej możliwości nie ma. Podobnie jak wielu nie ma pieniędzy, (choć akurat wyprawa do Olsztyna do drogich nie należy – przynajmniej dla warszawiaka). Ale zwierz radzi wam – zwłaszcza tym swoim czytelnikom, którzy są nieco mniej przywiązani wszystkimi obowiązkami do domu. Wyjeżdżajcie. Nie za granice, nie do ciepłych krajów, nie na trzy tygodnie. Wyjeżdżajcie blisko i na krótko. Jedźcie do Ciechocinka na weekend, do Krakowa na trzy dni, nad jezioro na cztery. Wynajmijcie pokój z łazienką bez telewizora, albo znajdźcie w książce telefonicznej adresy dawno niewidzianych krewnych. Nie chodzi o zdrowy tryb życia, czy o pasję podróżniczą. Chodzi o to, że raz na jakiś czas trzeba się od wszystkiego oderwać i przejść się po lesie, zobaczyć jezioro, stanąć w oknie i z wiejskiego domu zobaczyć nareszcie wszystkie gwiazdy. Trzeba przypomnieć sobie, że Ziemia jest olbrzymia, są miasta, po których nikt prawie nie chodzi i jeziora równie niebieskie jak niebo, które się w nich odbija. Trzeba, bo potem jest trochę łatwiej.
Ps: Zwierz spędził wczoraj dobrą godzinę rozmawiając o tym czy autor powinien popadać w wysokie tony albo próbować swoich sił w nieco bardziej literackiej frazie. Zwierz opowiadał się, za tym by raczej stąpać po ziemi. Dobrze, że mówił o serialach, bo dzisiejszy wpis można by wykorzystać przeciwko niemu.