Jeśli ktoś kilkanaście lat temu powiedziałby mi, że będę oglądała kolejne odcinki Małych kucyków i czekała na kolejny film o Transformersach, to pewnie bym nie uwierzyła. Zarówno Małe kucyki jak i Transformersy stanowiły stały element mojego dzieciństwa. Ale potem na lata wypadłam z czułych objęć Hasbro. Jednak jak się okazuje od pewnych rzeczy nie można uciec. Dlatego człowiek czeka na kolejny sezon Kucyków i dlatego kupuje bilety na Bumblebee nawet jeśli Transformersy Baya to jedno z najbardziej traumatycznych przeżyć filmowych w moim życiu.
Nie będę was trzymać w niepewności. To nie są Transformesy Baya. Nie są zarówno pod względem filmowania, jak i pod względem budowania postaci i w ogóle prowadzenia narracji. Bumblebee to film który stanowi trochę taki remake (oczywiście nie scena w scenę) pierwszej części. Punkt wyjścia jest bardzo podobny – mamy nastolatkę która znajduje samochód. Samochód jest stary i nieidealny ale przecież nie można nie mieć w Stanach własnego wozu. Oczywiście samochód okazuje się Autobotem. Dokładniej – uroczym, nie mówiącym Bumblebee który cierpi na amnezję, więc nie jest ani żołnierzem ani zabójcą, tylko absolutnie przeuroczym, ciekawskim robotem, który naprawdę nie chciał zrobić takiego strasznego bałaganu, tylko samo tak wyszło.
Oczywiście gdzie Autobot tam muszą się pojawić Decepticony. I zagrożenie dla Ziemi, która dla uciekinierów z Cybertrona jest ostatnim miejscem gdzie mogą przegrupować siły. W tej wersji też pojawia się armia i żołnierze, choć w przeciwieństwie do filmów Baya, nie jest to produkcja która mogłaby służyć jako reklama amerykańskiej armii. Choć trzeba przyznać – pierwszy raz od dawna w amerykańskim filmie jest inteligentny generał – który spór wielkich robotów chce wykorzystać na własną korzyść. Do tego jak zwykle w tym układzie, mamy gdzieś w tle wątek obyczajowy – bohaterka, Charlie nie może się pogodzić ze śmiercią ojca, oraz z tym że jej matka znalazła szczęście w w nowym związku. Gdzieś w tle błąka się też nieśmiały kolega z pracy, który bardzo chciałby zdobyć serce niezależnej dziewczyny (która przez większość filmu zupełnie jego zalotów nie dostrzega).
Film nie jest wybitny – to produkcja złożona z elementów które już kiedyś widzieliśmy. Klasyczna opowieść o dorastaniu połączona z wątkiem wielkich robotów. Jak zwykle u Hasbro okazuje się, że przyjaźń to magia i może pomóc pogodzić się z tym z czym pogodzić się trudno. Do tego mamy całkiem niezły portret młodej dziewczyny która jest zła na cały świat i chyba trochę zdaje sobie sprawę, że jej złość na świat i rodzinę niekoniecznie jest racjonalna. W normalnym świecie pewnie pomogłaby jej rozmowa z psychologiem, ale tutaj wystarczy bardzo sympatyczny wspierający wielki żółty robot z kosmosu. W sumie to też jest jakiś pomysł. Przy czym w tej prostej historii- która opowiadana jest całkiem sprawnie – dobrzy i źli są raczej prosto zarysowani, choć nie da się ukryć, że Bumblebee bardzo słabo nadaje się jako domowy pieszczoch, i nie trudno się dziwić, że ludzie są nieco sceptyczni co do jego pobytu na Ziemi.
Tym czym z całą pewnością film wygrywa, jest powrót do korzeni. Fabuła rozgrywa się w latach osiemdziesiątych, a wygląd Transformerów nawiązuje do tego jak wyglądały w serialu i komiksach z tego okresu. To oznacza, że w otwierającej film kilkuminutowej sekwencji na Cybertronie zobaczymy więcej znanych twarzy niż przez całe pięć filmów Baya. To naprawdę cudowny moment i niestety – aż człowiek żałuje, że cały film nie rozgrywa się na tej planecie – wydaje się to dużo ciekawsze niż kolejna historia na ziemi (w filmach o wielkich robotach ludzie są zawsze najnudniejsi). Serio przez te kilka minut serce widza który wychował się na komiksach i animacji drży z radości i fanowskiego podniecenia. Ale w ogóle osadzenie akcji w latach osiemdziesiątych pozwala kilka razy mrugnąć do widzów – jak np. wtedy kiedy w jednej cudowniej scenie pojawia się piosenka z Transformers. The Movie. Na mojej sali kinowej kilka osób zaczęło klaskać. Być może był wśród nich Zwierz. Poza tym dzięki temu film nie musi tłumaczyć dlaczego wszystko wygląda inaczej niż u Baya, a do tego może skorzystać trochę z nostalgii za latami osiemdziesiątymi – zwłaszcza w kwestii muzyki.
Jednak chyba największym odstępstwem od Baya jest sposób kręcenia scen akcji. Otóż po raz pierwszy pojedynek dwóch Transfomerów nie wygląda jakby dwa wysypiska śmieci uprawiały sex (niestety to nie moje porównanie, chyba to Paweł tak pięknie to określił, albo przeczytałam to w jakimś magazynie). „Nowy” stary design robotów sprawia, że są zdecydowanie bardziej zindywidualizowane, i bez trudu można rozpoznać, który jest który. Do tego po prostu mają więcej charakteru – nie wszystkie są identyczne, co naprawdę robi różnicę – zwłaszcza jeśli jest się fanem oryginalnych seriali i komiksów gdzie jednak bohaterowie mieli charakter. Tym co Zwierza cieszy jest też powściągliwość twórców, którzy koncentrują się na kilku postaciach i nie wrzucają w ostatniej chwili całego zastępu znanych Autobotów tylko po to by móc więcej zarobić na zabawkach. Do tego w filmie znajdzie się kilka naprawdę przyjemnych scen akcji – moją ulubioną jest pościg w którym nagle zupełnie wbrew pewnym schematom znajdzie się samochód z całą rodziną bohaterki. A jego kierowca, spokojny ojciec rodziny okaże się mieć umiejętności godne kierowcy rajdowego.
Z całą pewnością film nie pozostawiałby tak miłego wrażenia gdyby nie naprawdę porządna gra aktorska. Hailee Steinfeld świetnie sobie radzi jako trochę emo nastolatka, która stoi tak pomiędzy pragnieniem niezależności a pragnieniem by rodzina ją doceniła. Jorge Lendeborg Jr., który gra Memo jej zauroczonego kolegę z pracy, doskonale znajduje się w roli chłopaka który nie będzie się narzucał a i na ostateczną bitwę z robotami być może trochę się spóźni. Cała reszta aktorów doskonale zdaje sobie sprawę, że to taki mix kina młodzieżowego (w samym filmie znajdziecie mnóstwo nawiązań do „Klubu winowajców”) i przygodowego, więc większość z nich decyduje się grać w rodzinnym filmie młodzieżowym. I dobrze, bo dzięki temu wszelkie niedorzeczności wypadają lepiej. Zwierzowi strasznie spodobał się też pomysł by głosem podłej pani Transformers mówi Angela Basett – i jak pięknie brzmi ta robocia pogarda.
Nie będę was zapewniać że Bumblebee to jakiś wybitnie dobry film. To przyjemny film. Trochę do zapomnienia pięć minut po wyjściu z kina. A jednocześnie ma motywy które mi się bardzo podobają. Dziewczyna, która kocha naprawiać samochody, nie jest obowiązkową stereotypową chłopczycą. To dziewczyna z masą cienia na powiekach, z fajnymi ciuchami, słabością do mięśniaka ze szkoły i pragnieniem by wyremontować wóz w garażu. Zresztą kiedy Zwierz zobaczył, że za scenariuszem stała kobieta (Christina Hodson) to zrozumiał dlaczego relacje między Charlie a Memo są napisane w taki a nie inny sposób. Tu nikt nie dostaje dziewczyny w nagrodę za bohaterskie czyny i zdecydowanie nie ma nacisku by wspólne przeżycia oznaczały związek. Poza tym Charlie jest napisana w bardzo dobry sposób – pierwszy raz w Transformersach filmowych nie mieliśmy na ekranie młodej dziewczyny, za którą kroczy pożądliwa kamera. Charlie w tym filmie jest bohaterką i tak jest pokazywana. Ogólnie to ciekawe, że akurat ta seria zrobiła taką woltę. Czekam aż ktoś w nowym Parku Jurajskim zacznie traktować kobiety poważnie, wtedy będzie to nowy świat.
Nie mam wątpliwości, że ocena Bumblebee zawsze będzie wynikała z porównania tego filmu z innymi z serii. Ale fakt, że produkcja tak bardzo się spodobała krytykom (ale chyba też widzom) może przekona twórców że więcej wybuchów, więcej amerykańskiej armii i więcej seksizmu to może nie jest dobra droga. Z drugiej strony nie ukrywajmy – wszystko zależy od tego jak film poradzi sobie w Chinach bo to tam produkcje z tej serii zdobywały najwięcej pieniędzy. Tak więc trochę jest tak, że wszystko w rękach chińczyków (którzy byli zresztą współproducentami filmu). Miejmy nadzieję, że wszystko się ładnie ułoży i za kilka lat dostaniemy kolejny film rozgrywający się w latach dziewięćdziesiątych. I np. pojawi się w nim Megatron. Taki prawdziwy a nie udawany, I na przykład Zwierz zejdzie z zachwytu na sali kinowej.
Ps: Zwierz pisał o tym w sieci ale co mi tam dodam to na blogu. Otóż w recenzji jednego z polskich blogerów znalazłam narzekania na to, że choć film dzieje się w latach osiemdziesiątych to wciśnięto tam czarnoskórego nastolatka. I że to mało prawdopodobne by bohaterka wybrała czarnoskórego kolegę w Stanach lat osiemdziesiątych. Dodatkowo wszystko zostało podsumowane stwierdzeniem, że w „Klubie winowajców” czarnego nastolatka nie było i komu to przeszkadzało. Przyznam szczerze – czytając tą wypowiedź zdębiałam. Z wielu powodów. Po pierwsze – historycznie – lata osiemdziesiąte to był okres kiedy oczywiście zdarzały się pary mieszane, zwłaszcza że akcja rozgrywa się w Kalifornii a dokładnie w okolicach San Francisco – czyli w najbardziej postępowej obyczajowo części Stanów. Gdyby film rozgrywał się na amerykańskim południu czy w górniczym miasteczku to jeszcze może byłby to argument. Ale się nie rozgrywa. Po drugie – serio w Stanach czarnoskórzy mieszkańcy nie są wciskani na siłę. Oni tam po prostu są. Chłopak nie jest nawet na pierwszym planie. Po prostu jest. Trzeba mieć nieźle pomieszane w głowie by uznawać samą obecność osoby czarnoskórej na ekranie za „wciskanie”. Po trzecie – tak w filmach z lat osiemdziesiątych prawie nie ma czarnoskórych bohaterów ale nie dlatego, że czarnoskórych w Stanach nie było ale dlatego, że popkultura nie jest odbiciem społeczeństwa. Gdyby tak było okazało by się, że kobiet w latach osiemdziesiątych było na świecie bez porównania mniej niż mężczyzn, i że w ogóle nie istnieli w Stanach Latynosi. Popkultura lat osiemdziesiątych nie daje nam obrazu społeczeństwa lat osiemdziesiątych, tak samo jak obecna popkultura nie oddaje społeczeństwa Stanów jeden do jednego. Po czwarte – dokładnie tak wygląda problem z recepcją popkultury. Jeśli pochodzisz do niej z uprzedzeniami to wszystko będzie cię boleć. Niezależnie od tego czy ma sens czy nie. Zwłaszcza, że przypominam – to film o wielkich robotach z kosmosu. Ale to najwyraźniej nie jest problematyczne.