Mój krokomierz wskazuje 12 tys. kroków szacownej matki 14 tys. razem jakieś dziewięć kilometrów. Niby nic, nawet naprawdę nic ale w sumie przecież my nigdzie dziś nie byłyśmy i nawet jeszcze ciemności nie przykryły ziemi. Ale chodzimy. Słońce praży, gorąc jak na Saharze, buty piją ale chodzimy. Dlaczego? Bo urlop. Najdłuższy urlop zwierza od lat. Poświęcony jednemu celowi. Dotrzymać kroku szacownej matce.
Wyobrażony przez Pannę Bloom obrazek pogląowy potencjalnego urlopu zwierza. Na przedzie matka zwierza pędzi pod górę, u jej plecaka powiewa zwierz
Zaczynamy od Warszawy. O nieprzyzwoicie wczesnej porze zabiera nas z dworca Pendolino do Krakowa. Jest klimatyzacja więc jest dobrze. Ponieważ system zachowuje się jak gospodyni na dobrym przyjęciu to ludzie którzy wcześniej się znali nie mają miejsc obok siebie. W związku z tym następuje przemieszanie pasażerów. Po krótkich roszadach następuje połączenie rodzin, radosne powitanie córek i matek, ojców i synów. Konduktorzy najwyraźniej są temu łączeniu rodzin przepędzają z miejsc innych niż na biletach. Niestety w Krakowie okazuje się, że nie można na zawsze zamieszkać w klimatyzowanym wagonie i trzeba wysiąść. Nie spotyka się to z entuzjazmem bo na zewnątrz przestała działać pogoda i jest piekielnie gorąco. Do naszego autobusu który ma nas zawieść dalej mamy godzinę. Szacowna matka uznaje jednak czekanie na autobus za marnotrawstwo czasu. Piętnaście minut później ruszamy więc do Zakopanego zupełnie innym autobusem, wypełnionym po brzegi bo jak się okazuje są miejsca stojące. Ruszamy – świat pognał do przodu więc w autobusie jest klimatyzacja. Przeżyjemy.
Historyczne miejsce – tu udało się po raz pierwszy w Zakopanem usiąść
Jak zwykle w przypadku przeprawy Kraków – Zakopane gramy w najstarszą w Polsce grę hazardową pod tytułem „Ominąć korek na Zakopiance”. Kierowca łączy się ze wszystkimi kolegami, którzy też jadą i komunikują sobie przebieg trasy, zastanawiają się nad objazdami. Praca grupowa w najlepszym wydaniu. Wciąż jednak nie wiemy wszystkiego a niewiadome się mnożą. Każda decyzja może nas kosztować długie stanie w korku który rusza się tak jakby nie mógł. Jednocześnie walczymy z czasem bo musimy dotrzeć do Zakopanego przed tym aż Tour de Pologne zablokuje pół miasta. Kilka godzin i dramatycznych decyzji później z zaledwie godzinnym opóźnieniem docieramy na dworzec. Taksówkarz w ostatniej chwili podrzuca nas pod hotel. Kilka minut później ulica zostaje zamknięta a tłum grzecznie pojawia się by powita rowerzystów. Zwierz nie widział żadnego co jest pewnym osiągnięciem biorąc pod uwagę ilu ich dziś w Zakopanem było. Jednak kłopoty komunikacyjne nie są w stanie przesłonić radości. W końcu jesteśmy u podnóża gór a to od razu nastraja inaczej do życia. Czuć to od momentu kiedy orientujemy się, że ta szarość na horyzoncie to nie ciemne chmury tylko już widoczny z oddali masyw górski. Radosne poczucie, że oto dotarło się do najlepszego wakacyjnego celu, obecne w duszy zwierza od czasu kiedy go pierwszy raz tu zaciągnięto gdy był jeszcze dziecięciem.
Jeśli się człowiek niesmaowicie wygnie to zza hotelowego okna widąć piękną panoramę Tatr. A jak się nie wygnie to widać to co na zdjęciu
Długa podróż nie jest warunkiem zaprzestania zwiedzania więc ruszamy. Ruszamy teoretycznie się posilić ale powiedzmy sobie szczerze pogoda nie zachęca do spożywania. Nie mniej nieco z obowiązku, nieco z sentymentu zahaczamy o knajpę Kasze Nasze gdzie można dostać pyszne zapiekanki z kaszami – coś co w mieście gdzie wszystkie knajpy podają właściwie to samo i zawsze jest to kawałek mięsa jest prawdziwym wybawieniem. Jako że dziś nigdzie nie pójdziemy wtapiamy się w tłum na Krupówkach. Jest to miejsce fascynujące, głównie dlatego, że odbiera ludziom umiejętność chodzenia. Im bliżej kolejki na Gubałówkę tym trudniejsze jest dla ludzi stawianie kroków w linii prostej. Jakby dopiero poznawali zasady poruszania się w tłumie – zwalniają, przystają na środku drogi albo poruszają się bardzo powoli jakby nie do końca byli jak się właściwie chodziło. Zjawisko fascynujące i doprowadzające do szału zwłaszcza jeśli jakąś siłą woli udało nam się trzymać naszej nabytej z dawna umiejętność chodzenia w linii prostej. Co więcej zjawisko nie występuje na ulicach równoległych do Krupówek. No magia gór jak nic.
W hotelu zwierza jest spa któr prowadzi do polepszenia objawów. Zwierz bałby się spróbować.
Wjeżdżamy turystycznie na Gubałówkę celem zlustrowania panoramy Tatr. Jak wiadomo prawdziwy turysta powinien gardzić Gubałówką albo wbiegać na nią truchtem by wyprzedzić kolejkę. Na całe szczęście zwierz nie jest prawdziwym turystą tylko przyjechał na urlop. Sama Gubałówka to góra doskonale radząca sobie z faktem że właściwie nic na niej nie ma. N Jeśli znudzi was spoglądanie na panoramę Tatr (ponoć są tacy których czasem nudzi) możecie kupić na szczycie tej niewielkiej góry wszystko. Choć trzeba przyznać, że sklepy występują to w swoistych grupach – w jednej grupie obok stoiska z koszulkami, chustkami i ciupagami zaskakująco często pojawia się stoisko sprzedające węgierskie Langosze. Trudno powiedzieć dlaczego węgierski przysmak opanował szczyt Gubałówki ale kto wie może to najbliższe od Budapesztu miejsce gdzie można ich skosztować. Choć raczej nie w taką pogodę. Jednocześnie zarówno tłum Gubałówkowy jak i Krupówkowy wydaje się inny niż wtedy kiedy byłam tu ostatnim razem kilkanaście lat temu. Nadal można w nim dostrzec tych którzy zeszli górskich wycieczek – idących dość wolno, z plecakami, w porządnych butach , co raz częściej noszących kijki. Na tle całej wakacyjnej tandety (w której zasadniczo nie ma nic złego) wyglądają trochę jak z innego świata choć potem można znaleźć ich w ogródkach piwnych gdzie radośnie opijają fakt że już nigdzie dziś wchodzić nie muszą. Poza tym jednak kolorowy tłum jakby się postarzał. Sporo dziadków z wnukami, ludzi w średnim wieku, nawet międzynarodowych turystów. Ale trudno wypatrzeć ludzi młodych, zwłaszcza studentów. Być może przyjadą chordą we wrześniu kiedy góry pustoszeją i można się z wysokości szczytów śmiać z tych których wakacie kończą się z ostatnimi dniami sierpnia. Na razie jednak wczesnym popołudniem tłum przelewa się główną ulicą miasta, szukając głównie cienia i lodów co jest jak najbardziej zrozumiałe. Jak zwykle w głowie zwierza rodzi się pytanie jaki procent turystów przyjeżdżających do Zakopanego chodzi w góry. I drugie – zdecydowanie bardziej fascynujące – co tak właściwie się robi w Zakopanem jeśli się w góry nie chodzi.
W pokoju w którym mieszka zwierz jest bardzo retro. Tak retro że nawet ma się dostęp do radia
Zakopane skutecznie ukrywa swoją przyjazną stronę, a wystarczy tylko skręcić w bok by znaleźć cudownie odnowione parki i skwery, miejsca publiczne, czyste i przyjazne a przede wszystkim ciche. Spacer ulicą równoległą do Krupówek zajmuje dwa razy mniej czasu i nie trzeba kurczowo trzymać plecaka w obawie, że fundusze wakacyjne zostaną przez kogoś szybko uszczuplone. Do tego jeszcze rzut oka w bok i oto wyrasta piękna panorama Tatr, która o dziwo – po dotarciu do pokoju hotelowego nie znika tylko jest widoczna zza firanki (to wie może stawiają ją tam za dodatkową opłatą). Nie mniej samo miasto – skutecznie dba o to by turyści zobaczyli w czasie swojego wyjazdu tylko innych turystów a samym mieszkańcom dali święty spokój. Oczywiście wcześniej wynająwszy od nich pokoje. Cóż wydaje się, że w tym szaleństwie jest jakaś metoda. Pod nieobecność zwierza Zakopane miejscami wyładniało, miejscami zbrzydło. Natomiast pokój w hotelu wygląda tak jakby został opracowany jako kapsuła czasu. Nic się tu chyba nie zmieniło od lat 80. Wszystko jest czyste o sprawne ale niesłychanie retro. Kto wie, może to taki styl. Choć zwierz nie pamięta kiedy ostatnim razem na półce nad łóżkiem w hotelu stało radio. Chyba kiedy był małym dzieckiem i jeździł na wczasy do Ciechocinka tamtejsze sanatoria dostarczały kuracjuszom zdezelowane radia. Ale to było bardzo dawno temu. Przy czym miejscówka jest zadbana więc może to nie pieśń przeszłości ale najbardziej hipsterskie pomieszczenie w całym mieście. Może jedno i drugie. W każdym razie pewnym magicznym paradoksem budynku jest fakt, że aby wejść do pokoju położonego na parterze trzeba się najpierw wdrapać na piętro i dopiero z tej wysokości w chwalę i glorii zejść do pokoju.
Ponoć w górach trzeba się lansować więc zwierz założył co miał najlepszego. Spodnie z Batmanem!
Te dziewięć kilometrów to naprawdę nic. Człowiek czasem w mieście więcej przejdzie. Ale to taki klasyczny opis urlopu z szacowną rodzicielką zwierza która już zapowiedziała, że kłaść się trzeba będzie wcześniej, żeby wstać jeszcze wcześniej. Ponoć zwierz się na to zgadzał zapisując się na wyjazd. Trzeba było ten jeden raz przeczytać warunki umowy z Imperium. No ale że wszyscy mówią (i słusznie prawią) że człek w górach powinien spokojnie nabierać wysokości (w przypadku zwierza niesłychanie spokojnie) to na jutro zapowiedziana dolina. Tylko dlaczego zwierz ma dziwne wrażenie, że następny wpis będzie pisał stojąc na gór szczycie? Choć na serio to zwierz nieco przesadza. Matka zwierza mimo koszmarnej ambicji spędzenia każdej wolnej minuty urlopu na zaplanowanych wycieczkach (przecież po to ma się urlop) czasem daje zwierzowi wolne. Głównie żeby mógł napisać wpis. Czyli innymi słowy – wakacje w pełni.
Ps:Jeśli jest wam strasznie gorąco to zwierz poleca swój wpis z Onetu o upałach w kinematografii.
Ps2: Polubiliście już fanpage podcastu na facebooku?