Hej
Kiedy ogląda się taki serial jak Doktor Who, trzeba się przyzwyczaić, że raz na jakiś czas trzeba się pogodzić ze stratą. To chyba jedyny istniejący serial, który z wymiany aktora w roli głównego bohatera zrobił nie coś ukrywanego tylko jeden z głównych elementów serialu. Zwierz nigdy nie kochał 11 Doktora takim uczuciem, jakim obdarzył 10, ale podobnie jak wielu widzów, zwierz się przyzwyczaił. To ciekawe, bo kiedy nadchodzi czas regeneracji Doktora człowiek czuje jakby mu się jednak ten serial kończył. Mimo, że zaczyna się ponownie po kilku sekundach. Tak, bowiem jest, że odejście Doktora budzi jednak zawsze mieszane uczucia. BO skoro odejdzie Matt Smith pojawi się Peter Capaldi. I zaczną się nowe przygody nowego Doktora. A to znaczy, że wrócimy do naszego staro/nowego świata. Zanim jednak do tego dojdzie Steven Moffat miał obietnicę do spełnienia i luźne wątki do splecenia. Pytanie było tylko jedno – czy te wątki w ogóle da się ze sobą połączyć. A jak się Moffatowi udało? To poniżej. No i zwierz uprzedza, że ten wpis zawiera właściwie wyłącznie spoilery. Żadnych subtelności. Wszystko kawa na ławę. Co by nie było, że zwierz nie uprzedzał.
Absolutnie nie spoilerowa grafika która doskonale podsumowuje co to znaczy spędzać święta z BBC
Odcinek bywa krytykowany za brak spójnej akcji. Tymczasem cała historia z odcinka jest jak na Moffata zaskakująco wręcz spójna i to nie w obrębie jednego odcinka, ale całej rozwijanej przez Moffata przez ostatnie lata historii Doktora. Co więcej – przez godzinę udało się Moffatowi spiąć wiele porozrzucanych wątków, o których niektórzy widzowie mniemali, że zupełnie je porzucił i o nich zapomniał. Czy pamiętacie przepowiednie, która padła w serial, jak sie dziś wydaje, wieki temu „On the fields of Trenzalore, at the fall of the Eleventh, when no living creature may speak falsely or fail to give answer, a question will be asked. A question that must never, ever be answered.” Pamiętacie „Silience will fall”? Wydawało się, że wszystko już o tych wydarzeniach potencjalnie wiemy. Ale Moffatowi udało się odpowiedzieć na wszystkie pytania i jeszcze zaskoczyć. Oczywiście odcinek zamienia się przez to w wielkie odkrywanie kart, pożegnanie rozpisane na 60 minut. Zdaniem zwierza to nie jest złe. Bo właśnie o to chodzi. Byśmy poczuli schyłek i to, że stoimy na końcu pewnej historii. Musimy się poczuć jakby kończył nam się nie wątek a cały serial.
Głównym zadaniem każdego scenarzysty odcinka poświęconego regeneracji jest doprowadzić widza do łez
Na początku zwierz musi powiedzieć, że niesłychanie podoba mu się jak została rozwiązana sprawa Ciszów. To jeden (zdaniem zwierza) z lepszych pomysłów, na jakie wpadł Moffat, ale jednocześnie – wydawało się, że przez ostatnie sezony zupełnie o nich zapomniał. Teraz w końcu dowiadujemy się, że „Silience will fall” oznacza raczej – zapadnie cisza, niż, że Cisze upadną. Że owa dziwna nazwa ma swoje źródło w Ciszy, która zapada z powodu samego Doktora. Moment, w którym zwierz uświadomił sobie jak Moffat odkręcił historię i że nie oglądamy jej końca, ale początek i że to, co widzieliśmy w 11th Hour i potem, kiedy Doktor walczył z Ciszami jest konsekwencją tej chwili, kiedy Doktor decyduje się milczeć. Kiedy to wszystko układa się w mniej lub bardziej spójną całość. Mówcie, co chcecie, ale to jest właśnie takie Wibbly Wobbly, które zwierz lubi. Proste (przyszłość chce zmienić przeszłość, czym umacnia rozwój wydarzeń), ale jednocześnie błyskotliwe. A sam pomysł, że Cisze są w istocie spowiednikami – to też strasznie fajny pomysł i tłumaczący ich niesłychane zdolności. Zwierz wie, że to taka uwaga ze środka, ale to taki wpis, w którym to co jest najfaniejsze jest na początku.
Zanim Moffat pozwolił Jedenastemu zdjąć swoją cool muszkę zebrał i rozwiązał wszystkie splątane wątki. I zrobił to zaskakująco (jak na siebie) sprawnie i bez większych dziur (gif stąd)
Jednak naprawdę zwierzowi podobał się fakt, że Moffat powrócił do tej wyrwy. Wyrwy, którą zobaczyliśmy po raz pierwszy na ścianie Amelii Pond. To pierwsza największa, i można się zastanawiać czy nie jedyna przygoda 11 Doktora. Kiedy tłumaczono zwierzowi, że już po wszystkim i wątek właściwie został zamknięty, zwierz miał wrażenie, jakiegoś niedosytu. Czegoś w równaniu brakowało, jednej odpowiedzi, wyjaśnienia, dopowiedzenia. Moffat jest trollem, ale ostrożnym, nawet, jeśli daje czasem beznadziejne odpowiedzi na stawiane przez siebie pytania i zagadki to jednak je daje. Ten brak męczył zwierza. Kiedy wyrwa pojawiła się w odcinku, zwierz odetchnął z ulgą. Od tego momentu można Moffata nie lubić, ale nie można go nazywać, scenarzystą, który zapomniał opowiedzieć historię do końca. Zaś wytłumaczenie, dlaczego z wyrwy dobywa się pytanie – „Doktor Who?” też przypadło zwierzowi do gustu. Więcej zwierz musi przyznać, że ów pomysł by owe pytanie padało z Galiffrey, by było współrzędną pozwalającą planecie wrócić i jednocześnie by nie można było na to pytanie odpowiedzieć zwierza pozytywnie zaskoczyło. Wiecie, co zwierz lubi takie sytuacje, bez wyjścia zwłaszcza, gdy wie, że wyjście mu się zaleźć. Ów pomysł by ta wyrwa najsłabszy punkt wszechświata był miejscem, przez które chce powrócić to odzyskane istniejące Galiffrey – możecie się śmiać, ale zwierzowi to wytłumaczenie się strasznie spodobało, bo jak na Moffata i Doktora Who jest takie proste… Podobnie jak rozwiązanie, dlaczego nikt nie będzie mógł skłamać. Zwierz zawsze wyobrażał sobie, ze ta linijka przepowiedni odnosi się do jakiegoś niesłychanie dramatycznego momentu (jak w ostatnim odcinku poprzedniego sezonu) – tymczasem chodzi po prostu o zwykłe pole uniemożliwiające kłamstwo. Ponownie – logicznie a bez nadęcia. Niektórzy strasznie narzekają, że właśnie ten fragment jest przekombinowany – być może, więc zwierz już się tak przyzwyczaił do Doktora, że tego nie widzi. Ale prawdę powiedziawszy – wydaje się, że to jeden z bardziej składających się w całość pomysłów Moffata. Zwłaszcza, jeśli weźmie się pod uwagę, że musiał pozbierać wątki z kilku sezonów.
Zwierzowi sie strasznie ta scena i ten gest podobał – rzadko bowiem naprawdę widzimy ile naprawdę lat dzieli Doktora i jego towarzyszy (gif)
Reszta odcinka, w którym Doktor zamiast uciekać i biec zostaje jest utrzymania (zdaniem zwierza) trochę w konwencji bajki czy przypowieści. Sam w miasteczku zwanym Christmas (zdaniem zwierza dodatek by odcinek był jednak trochę świąteczny) trwa przez stulecia podtrzymując przedziwną sytuację pokoju, który trwać będzie tak długo jak długo nie opuści Ternzalore. Ów absolutny pat, w jakim się znajduje Doktor wydaje się jednak punktem wyjścia do małej fantazji. Fantazji, którą twórcy Doktora bardzo lubią. Władca Czasu, który zostaje, nie rusza się, żyje wraz ze społecznością i przeżywa największą przygodę, jaką jest spędzenie swojego życia w jednym miejscu. Zwierz lubi tą opowiadaną jak bajkę historię. I choć oznacza to, że Clara jest nieco mniej w odcinku potrzebna (zwierz ma wrażenie, że jest właściwie niepotrzebna) to jednak jest to właściwie całkowicie odcinek Jedenastego Doktora i to tego sprzed odejścia Pondów. Stąd Clara i jej watek jakby nie za bardzo są tu na miejscu, nawet, jeśli Jenna Louise -Coleman gra swoją bohaterkę absolutnie fantastycznie. Jej jedynie zadanie to obserwować Doktora i przypominać, że życie w Christmas to jednak jest wybór – wybór życia, jako straszy człowiek, naprawiający dzieciom zegarki, powstrzymujący ataki na miasto. Pokój, w którym mieszka Doktor, wypełniony obrazkami zrobionymi przez dzieci, to jedno z tych pomieszczeń, których nigdy nie będzie w TARDIS. To oczywiście straszliwie sentymentalny kawałek. Ale zwierz jest sentymentalny.
Tyle dyskusji, tyle emocji, ale przede wszystkim to co najważniejsze, co się stało z brwiami Matta Smitha ? (gif stąd)
Odchodząc na chwilę od sentymentów. Ważną rolę w całym tym zamieszaniu odgrywa dość specyficzny kościół (cały pomysł z nagością w odcinku, zwierz uznaje za nietrafiony) a właściwie jego główna kapłanka. Widać, że Moffat bardzo tęskni za River Song – Tasha Lem to przecież właściwie River Song. Flirtująca z Doktorem postać, która jednocześnie zmusza go do podjęcia pewnych działań i wie więcej od niego. Biorąc pod uwagę, że Cisze wyszły z kierowanego przez Tashę kościoła i są odpowiedzialne za wychowanie River to w sumie można by szukając jakiegoś związku dojść do wniosku, że River została wychowana na podobieństwo Tashy. Zwierz wymyślił tą koncepcję pisząc ten akapit, więc może jest ona trochę chwiejna, ale tłumaczy, dlaczego te dwie postacie są tak podobne. Zwierzowi w każdym razie Tasha bardzo się podobała, głównie, dlatego, że zwierz bardzo lubi River. No i przynajmniej mamy odpowiedź, jakim cudem informacje o Doktorze wróciły do około galaktycznego obiegu. Ponownie – niby jest to wszystko trochę naciągane, ale tylko trochę, – bo Moffat jednak pamiętałby wyjaśnić, jakim cudem ponownie wszyscy w galaktyce rozpoznają Doktora.
Zwierz cały czas miał wrażenie, jakby Moffat specjalnie dodał tą linijkę świadomy że właściwie umieścił w odcinku drugą River Song (gif stąd)
Zwierz jest sentymentalny jak diabli. I lubi, że w Doktorze zawsze, kiedy wydaje się, że nie ma już nadziei jakaś nadzieja się pojawia. Tu mamy obejrzeć śmierć Doktora – Moffat odrzuca wszelkie fanowskie spekulacje i mówi wyraźnie – ten Doktor swoje regeneracje zużył. To już jest koniec. I w tym końcu okazuje się, że istnieje jak zwykle jedno rozwiązanie. Niektórych może bawić czy irytować pomysł Moffata by przemawianie do tego, co poza wyrwą w ścianie mogło przynieść skutki. Ale zwierz, który też ma pewne wątpliwości lubi myśleć, że w tym całym zamieszaniu to jest jedno rozwiązanie, które mogło nikomu nie przyjść do głowy. Choć trochę szkoda, że przez tyle stuleci wszyscy bili się na polach Terzalore a nikt nie spróbował przekonać mieszkańców Galiffrey by jednak przestali wysyłać sygnał. Zwierz spotkał się z zarzutem, że ten koniec jest trochę deus ex machina. Wiecie, co, zwierz ma wrażenie, że cały Doktor Who to seria takich zakończeń – zwłaszcza w tych wielkich wątkach tuz przed regeneracjami. Zawsze pod koniec dzieje się coś zupełnie niemożliwego i wszystko znów jest w porządku. Więcej, sam Doktor to jest typowy charakter deus ex machina dla wszystkich bohaterów historii, w których występuje. To jest jedna z tych rzeczy, która mi w Doktorze przeszkadza dużo mniej niż w jakimkolwiek innym serialu. Zwłaszcza, że zwierz przypomina, że dla Doktora zawsze wszystkie historie dobrze się kończą tzn. przeżywa. A to oznacza, że w beznadziejnej sytuacji zawsze musi nastąpić niespodziewany zwrot, który pozornie nie ma sensu. Doktor jest niespodziewanym zwrotem akcji który nie ma sensu.
Moffat jest oczywiście paskudnym trollem bo wprowadził wątek imienia by go nie rozwiązać. Ale to chyba lepsze niż gdyby na siłę starał się znaleźć odpowiedź (gif stąd)
I oto jest dobre zakończenie, które przecież jest złym zakończeniem. Regeneracja Doktora to moment, który jednak zawsze budzi emocje. Zdaniem zwierza ta regeneracja była doskonała. Z kilku powodów. Po pierwsze – ta krótka przemowa o tym, ze wszyscy się zmieniamy czyni regenerację, jako koncept nieco bliższą nam, którym dane jest tylko jedno życie. Druga sprawa, to moment, kiedy 11 ogłasza, że zawsze będzie pamiętał, kiedy Doktor miał jego twarz. Matt patrzy wtedy przez sekundę do kamery i wiemy, że to jest linijka aktora a nie bohatera Mattowi zdecydowanie się należała. I w końcu ten absolutnie genialny pomysł z jedyną ważną dla 11 osobą. Amelią Pond, na którą pierwsze padły oczy Jedenastego. To ona spina całą jego historię, to wyrwa na jej ścianie sprawiła, że ruszył ciąg wydarzeń na końcu, którego czekała regeneracja. Kiedy Amelia Ponad mów Raggedy Man Goodnight wtedy jedynie ci najtwardsi albo pozbawieni uczuć i kanalików łzowych są w stanie wytrzymać by nie poczuć wzruszenia. Choć Clara cały czas jest w Tardis to jednak Moffat jest świadom, że to nie ona jest ta towarzyszką, która powinna żegnać Jedenasty. Nawet, jeśli jej tam fizycznie nie ma. A kiedy muszka opada na podłogę to niemal fizycznie czujemy, że coś się kończy.
Moment w którym zwierz przypomina sobie, że płakanie ma podobno doskonały wpływ na oczy (gif stąd )
A potem, kiedy wciąż czujemy ucisk w mostku, nagle niespodziewanie pojawia się On. Nasz nowy przerażony Szkocki Doktor, z wielkimi oczyma, i kluczowym pytaniem, jak się lata TARDIS. Zwierz nie wie jak wy. Ale kiedy usłyszał jego dwie kwestie, kiedy zobaczył zdziwioną minę Capaldiego uśmiechnął się. Matt Smith pokazał, że jest doskonałym aktorem. Aż trudno uwierzyć jak się wyrobił od pierwszego sezonu, (choć starego Doktora grał nadal ruszając się jak młodzieniec), jak jego alienowata twarz stała się nam dobrze znana, jak delikatne brwi, z dziwacznych stały się akceptowalne, jak jego nadpobudliwe ruszanie rękami i sposób mówienia – naturalny. Kiedy przez chwilę miga w odcinku nam jego ogolona głowa (na potrzeby nowej produkcji) jesteśmy pełni zrozumienia. Matt idzie dalej. Dzięki serialowi, dzięki Doktorowi i dzięki nam, którzy go zaakceptowaliśmy. Teraz czas na Capaldiego. Będziemy go kochać kręcić nosem a kiedy odejdzie będziemy płakać i żądać by nam go nie zabierano. Bo to jest taki serial. I dlatego nie ma w telewizji nic tak cudownego jak Doktor Who. Tak, więc skoro wszystkie wątki się splotły. Do przodu. Nowe przygody czekają.
20 sekund a zwierz już ma wrażenie, że 12 to może być bardzo jego Doktor (gif stąd)
Ps: Możecie dojść po lekturze do wniosku, że zwierz nie ma żadnych zastrzeżeń do odcinka, trochę ma, ale bawił się tak dobrze i tyle mu się podobało, że dla odmiany postanowił nie narzekać. Dobrze mu z tym.
Ps2: Zwierz przeprasza wszystkich którzy nie oddychają brytyjską telewizją ale to jest naprawdę bardzo emocjonujący tydzień dla ludzi fizycznie uzależnionych od BBC.