Hej
Zwierz od bardzo dawna nie czuł się tak rozdarty jak przystępując do pisania tej recenzji. Z jednej bowiem strony nigdy nie obejrzałby filmu „Whisky dla Aniołów” gdyby nie jego dystrybutor firma Best Film, która zaprosiła zwierza na pokaz przedpremierowy. Z drugiej strony zwierz nie byłby sobą gdyby nie stwierdził, że nikt nie zrobił tej produkcji większej krzywdy niż dystrybutor właśnie.
Angels Share to film równie dobry jak dziesięcioletnia whisky ale reżyser sprzedaje go jak prytę truskawkową
Zacznijmy więc od zbrodni a potem przejdźmy do prób jej naprawienia. Być może słyszeliście tego lata o nowym filmie Kena Loacha „Agnel’s Share”. Kto wie, może usłyszeliście dobrą opinię na jego temat w jednym z rozlicznych doniesień z Cannes. Ale zwierz śmie podejrzewać, że jeśli nie chorujecie na tą chorobę zwaną kinofilstwem to tytuł Whisky dla Aniołów nic wam nie powiedział. Jeśli mieścicie tą nieprzyjemność widzieć trailer filmu, mogliście dojść do wniosku, że macie do czynienia z jedną z tych koszmarnych komedii, w których nic nie jest śmieszne i większość czasu śmiejecie się z otartych jąder jakiegoś koszmarnego idioty. Ogólnie mogliście dojść do wniosku, że oto Szkocka komedia i komedia Niemiecka są gatunkami bliźniaczymi. W końcu przyglądając się plakatowi gdzie do tytułu dopisano zdania takie jak „Totalna zabawa” czy „Komedia którą pokocha 38 milionów Polaków” mogliście dojść do wniosku, że z puli tej trzeba będzie odliczyć waszą skromną osobę. Innymi słowy mogliście zaliczyć film do tego gatunku nieśmiesznych jarmarcznych komedii na które się nie chodzi nieco z zasady.
I tu moi drodzy popełnilibyście błąd. Film Kena Loacha to przykład kina prawie nie spotykanego. Autor powszechnie chwalonych filmów (i powszechnie nagradzanych) min. Wiatru buszującego w jęczmieniu nakręcił komedię która jest niesłychanie śmieszna i bardzo smutna jednocześnie. W największym skrócie mamy do czynienia z grupą bohaterów skazanych na prace społeczne. W istocie liczy się jednak tylko jeden z nich – chłopak z marnej rodziny po poprawczaku ze skłonnością do przemocy. Trochę się już w życiu ustabilizował jego dziewczyna zaraz urodzi dziecko więc jest szansa że prace społeczne wystarczą. Chłopak jest przygnębiająco biedny, do tego ma trwający właściwie całe jego życie zatarg z innym dresem z okolicy. Nie jest to też powiedzmy sobie szczerze szlachetna dusza, bo postawiony pod ścianą reaguje agresją, której jak sam wie nie będzie w stanie powstrzymać. Wśród otaczających go ludzi życzliwość wykazuje jedynie opiekun jego prac społecznych, ale i on nie jest w stanie zmienić życia chłopaka, który na stałe utknął w sytuacji właściwie bez wyjścia. I tu pojawia się whisky – niegroźne hobby opiekuna staje się także hobby chłopaka, a potem dostarcza perspektywy nie do końca uczciwego ale olbrzymiego zarobku.
Gdzieś w trakcie oglądania filmu orientujemy się, że podobnie jak nasi bohaterowie zupełnie straciliśmy głowę dla whisky nawet jeśli jej nie lubimy.
Film bardzo wyraźnie rozpada się na dwa nurty narracji. Pierwszy to absolutnie prześmieszna komedia o bandzie nieudaczników decydujących się na skok stulecia. Śmiejemy się więc z dziewczyny o dających się powstrzymać skłonnościach do kleptomanii (ale bardzo użytecznych) czy z faceta, który jest absolutnym totalnym idiotą poza tym ma najlepsze pomysły z całej grupy mimo, że nic ale to absolutnie nic nie wie. Wątek komediowy jest przeprowadzony bardzo dobrze, śmiejemy się tam gdzie trzeba, zasłaniamy oczy tam gdzie głupota bohaterów przebija wszystko co się da no i rozkoszujemy się cudownym szkockim akcentem. Do tego w tej komediowej warstwie filmu możemy podziwiać Rogera Allama jako niezbyt uczciwego kupca cennego trunku. Allam jest nie tylko bardzo dobry ( w jednej scenie gra autentyczne zdziwienie nosem i jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało jest to zdanie absolutnie prawdziwe) ale także dostarcza niesamowitej radochy każdemu kto wie co bohater Allama z Cabin Pressure stara się ukraść w każdym sezonie tego słuchowiska.
Jednak obok tej radosnej i śmiesznej komedii jest obraz Glasgow jakiego nie dostrzegamy z naszej wschodniej perspektywy. Bohater to nikt inny jak dresiarz, który po pijanemu i na koksie potrafi pobić faceta prawie na śmierć. To nie miły chłopak któremu przydarzyło się potknięcie. To zasłużony członek przestępczej społeczności, podobnie jak jego towarzysze. To co ich otacza to bieda, brak perspektyw i przywiązanie do życia na zasiłku. Do tego nie mamy do czynienia z ludźmi, którzy wypadli z torów jako pierwsze pokolenie – ojciec dziewczyny głównego bohatera to bandzior jakich wielu, podobnie jak jego rodzice. Wszędzie w około widzimy biedę i tą nakręcającą się spiralę. Dzieciak z marnego domu będzie się bił z chłopakiem z innego marnego domu aż pójdą obaj do więzienia, aż urodzą im się dzieci, które podobnie jak oni będą się tłukli na ulicach i trafiali przed ten sam sądzący maszynowo sąd, który najwyraźniej widzi dla nich odkupienie jedynie w poprawczaku lub w pracach społecznych. Film ze swoimi bohaterami obchodzi się brutalnie ale nie bez zrozumienia. Właściwie żaden z nich takiego losu sobie nie wybrał i właściwie nie można od nich wymagać by umieli sami go pokonać. Nasz bohater może przysięgać, że nigdy nie dopuści się już żadnego okrutnego aktu ale im dłużej oglądamy film tym bardziej rozumiemy, że to nie jest tylko kwestia jego woli.
Przez część filmu mamy do czynienia z komedią w której nawet z zaglądania pod kilt da się zrobić zabawną scenę.
W filmach tego typu reżyserzy zazwyczaj decydują się na dramat. Chłopak z marnego domu w końcu wbija nóż pod żebro faceta którego wcześniej pobił. Dziewczyna z dzieckiem wyjeżdżają do ciotki w Londynie i facet nigdy więcej nie widzi syna. Coś prowadzi na próg więzienia, ostateczny plan zdobycia pieniędzy na nową drogę życia spali na panewce. Wszyscy mamy łkać nad tym jak koszmarny jest świat. Tylko wydaje się, że Loach doskonale wie, że przed taką wizją wcześniej czy później zamykamy serca. Świat jest zły, nam jest przykro ale w sumie nic więcej z tego nie wynika. Nie obejrzymy filmu jeszcze raz, nie kupimy go sobie na płycie wyjdziemy wstrząśnięci z kina ale dwa dni później będzie to tylko produkcja którą chwalimy się znajomym. Loach poszedł inną drogą. Tam gdzie inni dają przygnębiające sceny w deszczu dał nam pierwszej wody komedię. Tam gdzie wizja nowego życia powinna się załamać on daje nam przebłysk szczęścia lub geniuszu. W ostatecznym rozrachunku wygrywa więcej niż twórcy ponurych wizji. Opuszczamy film z uśmiechem na twarzy, i uśmiech ten towarzyszy nam jeszcze dużo później. Być może jest na tyle szeroki, że kupimy sobie DVD i obejrzymy film jeszcze kilka razy. Ale właśnie dzięki temu, że jest nam tak radośnie i miło moment w którym zdamy sobie sprawę jak piękną bajkę nam tu przedstawiono wydaje się być jeszcze mocniejszy. Oczywiście nie mówię, że nagle wszyscy zostaniemy świadomi społecznie, i schylimy się nad losem ludzi, których los właściwie został przypieczętowany przy narodzeniu ale Loach zabrał nam jedyną broń jaką się od takiej prawdy oddzielamy – przygnębienie i poczucie smutku jakie towarzyszy takiej refleksji. Kiedy zastąpi się je śmiechem nagle wszystko wydaje się możliwe do zaabsorbowania i bardziej skłaniające do działania niż odwracania wzroku.
Zwierz przyjrzał się obsadzie – która mówi z tak przeuroczym szkockim akcentem, że aż nie sposób nie rozpływać się nad dźwiękiem tej najcudowniejszego odmiany języka angielskiego – w roli pierwszoplanowej wystąpił aktor początkujący. To już drugi raz w tym tygodniu aktor bez doświadczenia robi na zwierzu takie wrażenie. Być może czas porzucić wizję, że praktyka czyni mistrza. Robbie w wykonaniu Paula Brannigana to prawdziwy bohater dobrego filmu czyli człowiek nie koniecznie szlachetny, nie koniecznie budzący nasza pełna sympatię ale jednak taki, którego sukcesu pragniemy. Przy czym wszyscy bohaterowie wydają się bardzo realistyczni – to wcale nie są „anioły”, którym ktoś podciął skrzydła i powiedzmy sobie szczerze, zwierz wolałby ich na ulicy nie spotkać (choć film jest okraszony absolutnie przecudowną dawką szkockich wulgaryzmów) Z resztą film obsadzono sprytnie – słynnego testera whisky (na pewno jest profesjonalne słowo) gra jedna z legend tego fachu. A skoro przy Whisky jesteśmy to trzeba przyznać, że jest w filmie scena, która uświadomiła zwierzowi jak bardzo widownia potrafi się zaangażować w ten film. Zwierz nie może wam niestety zdradzić jej natury ale zwierz pierwszy raz słyszał by ktoś wołał z widowni „nie!” w kierunku ekranu. I by reszta wyciągała w jego kierunku ręce. Zwierz musi wam z resztą powiedzieć, że po seansie na chwilę miał możliwość porozmawiać ze specem od tego cudownego trunku (który gościł na pokazie na zaproszenie dystrybutora) – po tej rozmowie zwierz jest pewien, że spędzi któreś lato w Szkocji zwiedzając okoliczne destylarnie.
Wracając jednak do pierwszego akapitu. Film Locha to chyba przedstawiciel najrzadszego gatunku jaki gości na ekranach kin – to coś jak tragi komedia na odwrót gdzie tragiczna treść wieńczona jest komediowym końcem. Czemu więc sprzedawać film jako głupawą komedię. Czemu nie zasugerować widzowi, że to co zobaczy nie będzie jedynie popisem Szkockich gagów? Zwierz podejrzewa, że po to by on jako bloger mógł czuć że niesie „oświaty kaganiec”. Tak więc moi drodzy po raz drugi w tym tygodniu zachęcam was byście poszli do kina. Whisky dla aniołów to nie jest ten film, którego możecie się spodziewać po promocji. To zupełnie inny film, którego miejsce jest raczej w kinie Muranów czy na Warszawskim Festiwalu filmowym a nie w spisie filmów na które idziemy bo mamy ochotę na nachos a najlepsze dają w kinie. To powiedziawszy zwierz ma nadzieję, że dystrybutor się na niego nie obrazi. Było by przykro w końcu sprowadzają do polski takie dobre filmy.
Ps: Zwierz jakoś nagle i zupełnie nieświadomie zrobił się popularny – tak więc w przyszłym tygodniu będzie wam donosił z konferencji prasowej, ale szczegółów zdradzić na razie nie może.