Kiedy w prywatnej skrzynce mailowej zwierza zaczynają się pojawiać wiadomości czy zwierz jakiś film już widział to znaczy, że zapewne mamy w kinach jakąś bardzo reklamowaną polską premierę filmową. W tym przypadku chodziło o „Sztukę Kochania”, film o Michalinie Wisłockiej. Zwierz poszedł więc do kina. I wyszedł z kilkoma problemami.
Film ma dwa plany fabularne. Pierwszy – rozgrywający się w latach siedemdziesiątych to historia działania na rzecz wydania książki „Sztuka kochania”. Poznajemy Wisłocką jako pewną siebie, chodzącą w barwnych strojach panią doktor przed której gabinetem ustawiają się kolejki. Ona sama wespół z dziewczyną zatrudnioną w wydawnictwie robi wszystko by przepchnąć przez partyjny beton swoją książkę – poradnik. Drugi plan fabularny to opowiedziane w kawałkach życie prywatne bohaterki – od jej małżeństwa, przez życie w trójkącie po romans który otworzył ją na nowe seksualne doznania ale zostawił ze złamanym sercem. Te dwa plany teoretycznie powinny ze sobą korespondować. Niestety – to dwa różne pomysły na film.
Historia walki o publikację ma w sobie ducha Bogów. Oto mamy w tym szarym PRL wybitną (tak się Michalinę Wisłocką w tym filmie kreuje) kolorową, niezależną w myśleniu jednostkę. Jednostkę, która w tym PRL chce nas pchać do przodu. No i rozbija się o opór władzy. Ale zamiast dać się przezeń pokonać to walczy, żyje i lawiruje pomiędzy absurdami, sprzeciwami i problemami życia codziennego. To dobrze nakręcona część filmu. Wisłocka z tej opowieści jest taką dobrą babcią seksualnej rewolucji. Wiadomo, że już nie najmłodsza, najlepsze lata ma za sobą, ale za to o wszystkim porozmawia, podpowie i w ogóle niczego się nie wstydzi. Każda kobieta i mężczyzna bez osądzania może jej o swoich problemach opowiedzieć a ona sama jest chodzącą encyklopedią wiedzy i porad, która zawsze gotowa jest kogoś naprowadzić na jedyne słuszne seksualnie szlaki. I nie ważne czy problem jest z przemocą domową, sadystycznymi skłonnościami męża czy bezpłodnością, zawsze znajdzie się podpowiedziana dziarsko rada jak sobie z problemem poradzić. A na końcu czai się szczęśliwe pożycie małżeńskie i trochę komediowych scen z cenzorem w tle.
Tą część ogląda się całkiem miło choć jest ona poprowadzona w prosty narracyjny sposób. To ten nasz kolorowy PRL trochę pachnący Bareją, trochę zakochany w modzie retro. Kolorowe ubrania, koniecznie muzyka z dawnych lat i siermiężność która stała się gdzieś vintage. Jednocześnie to – rzadko u nas praktykowana – historia jednak społeczna. Niewiele tu polityki, jeśli już to w tle, wszak to czasy Gierka więc nic złego się nie dzieje, mała stabilizacja, można pogadać o seksie, napić się alkoholu i ogólnie jest przyjemnie. Gdzieś tam pojawiają się problemy – jak np. za mała edukacja seksualna Polaków czy źle wykonane aborcje ale to wszystko jest tylko zaznaczone i nie przerywa dobrego samopoczucia widza, który widzi jak bohaterka walczy o swoje. Gdyby taką historię troszkę podrasować – chociażby dodając więcej historii jej pacjentek, czy rozszerzyć nieco historię zmagań o nieco szerszy kontekst społeczny to kto wie czy nie dostalibyśmy takich Bogów II. Dobrze i sprawnie opowiedzianego filmu biograficznego po którym człowiekowi zostaje uśmiech na twarzy i chęć na przeboje Czerwonych Gitar.
Problem jednak w tym, że film próbuje do tego wszystkiego dorzucić jeszcze historię życia Wisłockiej zgodnie z zasadą, że skoro autorka pisała o seksie to jej życie seksualne musiało być ciekawe. Tu twórcy wybierają tylko dwa epizody – pierwszy to małżeństwo z Wisłockim i życie w trójkącie z mężem i najlepszą przyjaciółką. To cofa nas do lat wojny (zwierz powoli zaczyna się zastanawiać czy w Polsce da się nakręcić film bez cofania się do czasów wojny) ale przede wszystkim zamyka w bardzo melodramatycznej narracji. Twórcy niestety rozgrywają ten wątek na samych wysokich nutach a że związek zostaje streszczony i podrasowany względem rzeczywistości to nagle stajemy w środku dramy zagranej na najwyższych emocjach, która trochę do tego lekkiego dowcipnego tonu filmu nie pasuje. Co więcej, wprowadzenie tego wątku niesie za sobą pewne konsekwencje. Np. dowiadujemy się że Boczarska ma córkę. Ponieważ pojawienie się dzieci jest kluczowe to trzeba im trochę miejsca poświęcić. Problem w tym, że film na córkę nie ma czasu i tak widz może się przez większość seansu zastanawiać gdzie to dziecko, gdzie to życie samotnej matki. Tego nie uświadczymy – a szkoda bo Wisłocka jako matka się nie sprawdzała i to byłby dobry kierunek odbrązowienia jej postaci – wstawionej przez ten film na piedestał.
Drugi wątek biograficzny to historia pierwszego romansu Wisłockiej po rozwodzie, który otworzył ją na seksualne doznania. To ładnie nakręcony wątek. Rozegrany w scenerii pięknego polskiego lata, napędzany fenomenalną chemią między aktorami. Ale też rozbija się o potrzebę kreowania dramatu w sposób najbardziej łopatologiczny. Bohaterka po raz drugi znajduje się w miłosnym trójkącie – teraz zdając sobie sprawę, że to ona jest niepotrzebna. Romans staje się wielkim niespełnieniem a że twórcy właściwie wykreślili jej kolejnych kochanków to można dojść do wniosku, że tu życie seksualne bohaterki się skończyło. Do tego, jakoś zabrakło tu subtelności i ostatecznie dostajemy sceny typu on macha ona odjeżdża w dal autobusem czy ona mdleje na wieść o jego śmierci (wiele lat później). Omdlenia na ulicy na wieść o śmierci ukochanego powinny być zabronione jeśli się nie jest bohaterką XIX wiecznej powieści. Ewentualnie bohaterem. Oni tacy wrażliwi byli. W innych przypadkach to taka bolesna dramatyczna klisza bez której spokojnie można się obyć – zwłaszcza że gra aktorska w filmie jest doskonała więc, nie trzeba się bać że aktor nie zagra.
Jednak tym z czym zwierz ma największy problem to seks. Otóż przez cały film słuchamy o tym jak seks jest rzeczą zwykłą, codzienną, potrzebą człowieka, czyś co robią wszyscy i czego nie należy się wstydzić. Seks ma dawać radość, zbliżać ludzi i być po prostu jednym z elementów naszej egzystencji. Te powtarzane hasła aż się proszą o uzupełnienie w filmie, gdzie scen seksu nie brakuje. Problem w tym, że seks w „Sztuce Kochania” jest przefiltrowany przez chyba wszystkie możliwe kinematograficzne klisze. Mamy więc maratony łóżkowe w milionie pozycji, mamy walące się sklepienie niebieskie po cudownym orgazmie, mamy w końcu seks dramatycznie podkręcony gdy Ona przyjeżdża niespodziewanie się z nim spotkać On wchodzi do jej pokoju i zanim ruszy to buduje się między nimi napięcie. Plus jeszcze mnóstwo scen seksu na dworze bo wiadomo, że nigdzie nie jest lepiej tylko na polu czy na łódce czy nad jeziorem. Jednocześnie tych scen nic nie rozładowuje – choć są odważne (to znaczy widać więcej niż pół uda) to kompletnie nie pasują do tego – wciąż głoszonej seksualnej codzienności.
O ile lepiej wypadłby film gdyby bohaterowie choć raz się roześmiali, pokazując że seks może być też – jako sama czynność – śmieszny. O ile lepiej by wszystko wypadło gdyby zamiast porywów namiętności pokazano seks który rodzi się w sposób taki naturalny w życiu dwójki osób obok siebie. O ile to wszystko byłoby lepsze gdyby zamiast iść w nagość twórcy poszliby w tą postulowaną bliskość. Jest taka scena w której bohaterka mówi, że chętnie widziałaby żeby ludzie po lekturze tej książki więcej się przytulali. Jednocześnie kiedy obserwujemy autorkę z jej kochankiem w łóżku to w jednym z takich najbardziej „otwartych” kadrów oboje leżą od siebie daleko (z nogami splecionymi tak jak marzy sobie każdy cenzor obyczajowy – nic zdrożnego poza biustem nie widać). Kadr filmowo ładny ale właśnie marnujący szanse by może pokazać tą związaną z seksem bliskość – także fizyczną. O ile to byłby lepszy kadr gdyby bohaterowie sobie po prostu leżeli przytuleni. Wszystko co z seksem związane z tym filmie jest w jakiś sposób niecodzienne – tymczasem bohaterowie cały czas mówią o codzienności seksu. Jedna prawdziwie codzienna rzecz związana z seksem w tym filmie to moment kiedy Wisłocki dobiera się do żony a ta mówi „Daj spokój czytam”. Właśnie trochę takiego przekomarzania się brakuje. To znaczy, w ogóle brakuje by sceny seksu były w jakimkolwiek stopniu scenami w których bohaterowie do siebie mówią. W filmowej kliszy kto z kim w łożu legnie ten zamienia się w kłąb kończyn i westchnień. W filmie który pokazuje jak bardzo seks ma być współpracą i komunikacją brakuje sceny w której przełamano by ten schemat i pojawiłoby się jakiekolwiek zdanie świadczące o tym, że kochankowie ze sobą rozmawiają. Zwykłe „bardziej w lewo” wiele by tu zmieniło.
Szukając jakichś wizualnych porównań zwierzowi przyszły do głowy kolejne ekranizacje Kochanka Lady Chatterly. Zwierz widział kilka a jedyną która jakoś ujęła ducha opowieści była ta francuska. Z jednej strony dużo odważniejsza obyczajowo, z drugiej – dużo weselsza, mniej emocjonalna, naturalniejsza – w sposobie pokazywania seksu. To podejście – wcale nie łatwe do osiągnięcia sprawia, że nacisk sceny przechodzi z „Widzu jesteś podglądaczem cudzego życia seksualnego” na „Oto dwoje ludzi którzy są ze sobą blisko. Ciesz się ich szczęściem”. Niestety wydaje się, że tego francuskiego podejścia nie ma nie tylko z powodów niezrozumienia. Zwierz ma wrażenie, że mimo wielkiej rewolucji seksualnej wciąż jednak film bardziej kieruje nas ku postrzegania seksu jako rzeczy jednak wstydliwej, którą podglądamy, która na ekranie jest akrobatyką prowadzącą do pokazania czegoś bez pokazywania niczego. W filmie o Wisłockiej nie powinno być odważnych scen seksualnych, bo odważność powinna być przykryta atmosferą codzienności. Tego niestety nie ma.
I tak „Sztuka Kochania” jest filmem złożonym z dwóch nierównych elementów. Co więcej, ponownie wydaje się, że jest to film który krzycząc o rewolucji seksualnej pozostaje dość konserwatywny. Wisłocka np. nie mówi w filmie o tych aborcjach które przeprowadziła – testując różne metody antykoncepcji. Szkoda że ten wątek pominięto, zwłaszcza że jej własna córka nie ukrywała, że dla matki nie było to zupełnie obojętne. Jednocześnie sama Wisłocka jest pokazana tylko w dwóch rolach – kobiety w nieudanym choć ekscentrycznym związku i kobiety nieszczęśliwie zakochanej. Trochę brakuje tu tego co mogłoby wypełnić obraz – któryś z kilku kochanków, jakieś potwierdzenie że jej życie seksualne nie było naznaczone tylko przez poważne związki (jest jedna scena która to sugeruje ale taka trochę wyrwana z kontekstu). Jednocześnie wydaje się, że można byłoby pozwolić bohaterce samej opowiedzieć o swoim życiu, wspomnieniami to tu to tam w dialogach. Bo niestety Wisłocka taka jaką ją kreuje film jest bohaterką która w jednej części mówi głównie cytatami ze swojej książki, a w drugiej bliżej jej do heroiny romansów. Zresztą niestety o ile dialogi jeszcze są niezłe to film dopada ta sama przypadłość co większość polskich produkcji. Ta konieczność wypowiedzenia puenty. Dobrze to widać w scenie gdzie Wisłocka rozmawia z profesorem na uczelni w Białymstoku o kontynuowaniu badań. Wszystko co jej profesor mówi wskazuje jasno, że miejsce kobiety widzi raczej w domu. Widz nie potrzebuje puenty ale ją dostaje kiedy Wisłocka mówi z ekranu „To dlatego, że jestem kobietą”. Takich niepotrzebnie spuentowanych z ekranu scen jest więcej.
Nie jest jednak „Sztuka kochania” filmem pozbawionym zalet. Pierwszą i największą jest Magdalena Boczarska w głównej roli. Gra koncertowo, zarówno w jednym jak i w drugim wątku. Udaje się jej sprzedać zarówno Wisłocką młodą i rządną sukcesu naukowego, jak i kobietę która odkrywa seksualność, jak i panią w średnim wieku walczącą o swoje. Nie przechodzi drastycznej metamorfozy fizycznej ale poprzez gesty i sposób mówienia dobrze pokazuje upływ czasu. Wygląda przy tym – co nie jest proste – fenomenalnie we wszystkich strojach w jakie wciskają ją filmowi twórcy. To jedna z tych ról, która sprzedałaby się pod każdą szerokością geograficzną bo jest w niej swoboda i naturalność, które pozwalają się przebić nawet przez mielizny scenariusza. Dobry jest Piotr Adamczyk jako Stanisław Wisłocki. Jest w nim odpowiednio dużo egocentryzmu i skoncentrowania na sobie a jednocześnie – da się uwierzyć, że był na tyle uroczy (chwilowo), że kobiety mogły za nim szaleć. Natomiast cudownie na ekranie sprawdza się duet Boczarska – Lubos. Coś jest takiego między nimi jak się ogląda ten wątek letnio romantyczny że trochę szkoda że nie oglądamy filmu tylko o tej parze. Bohater Lubosa zostaje w tym filmie nazwany brzydkim ale jakby zwierz nie patrzył Lubos mu brzydki nie chciał być. Co może wskazywać że zwierz ma w ogóle problem z nazywaniem ludzi brzydkim. Warto też wspomnieć o niewielkiej drugoplanowej Karoliny Gruszki która też bardzo fajnie się w konwencji filmu odnajduje. Dobrze zagrany polski film to niemal święty Graal więc może zwierz nie powinien za bardzo narzekać.
Na koniec zwierz musi jednak stwierdzić, że największe zastrzeżenia ma do końcówki. Oto bowiem w ostatniej scenie filmu widzimy jak drukuje się w drukarni najnowsze wydanie „Sztuki Kochania”. Wydanie które zresztą trochę nam już wcześniej sygnalizowano bo np. w jednej scenie pojawiają się w gabinecie redaktora firanki w dokładnie taki sam wzorek jak na okładce książki. W następnej scenie w takiej sukience (uszytej z firanek) chodzi Wisłocka. Mamy więc sprzedaż wiązaną – bo widzimy jak drukuje się książka z okładką nawiązującą do tego co widzieliśmy w filmie i z plakatem filmowym na skrzydełku. Ta scena jest tak meta że można dojść do wniosku, że właściwie przez dwie godziny oglądaliśmy reklamę nowej edycji książki wydanej – a jakże przez współproducenta filmu czyli Agorę. Zwierz przyzna szczerze, że poczuł się nieco zniesmaczony. Jest bowiem w tym coś strasznie nie filmowego – ta konieczność dorzucenia elementu reklamowego. Zwłaszcza, że bardzo wyraźnie pokazuje się nam tą okładkę i całkiem długo możemy się przyglądać procesowi drukowania. Tak by nie było wątpliwości, że pójdziemy po nią do sklepu zaraz po seansie.
Zresztą to chyba ostatnia uwaga na koniec. Film zachowuje się tak jakby książka Wisłockiej była dziełem którego wartość jest ponadczasowa. Tymczasem każdy kto rzucił na nią okiem dostrzeże, że współcześnie jest to pozycja po prostu przestarzała a nawet szkodliwa. Autorka pisze w oparciu nie tylko o nieaktualną wiedzę na temat seksualności ale także w świecie zupełnie innych norm obyczajowych i społecznych dotyczących obu płci. Powszechnie cytowany rozdział o gwałtach jest najlepszym przykładem, że książkę Wisłockiej można dziś czytać co najwyżej jako ciekawostkę historyczną – krytycznie i raczej jako świadectwo epoki niż poradnik seksualny. To trochę tak jakby wydawać dziś dzieła bohaterów Master of Sex i twierdzić, że ponieważ ich praca była przełomowa to można ją drukować dalej w jej pierwotnej formie – bez opracowania czy wskazówki, że to tylko praca historyczna. To jest problem bo niestety – to co było w latach siedemdziesiątych ważne i przełomowe dziś może być szkodliwe. Niestety wydaje się, że tu wydawcą rządziła raczej chęć zysku (łatwego bo napędzanego filmem) niż odpowiedzialność za to co drukuje. Wydanie krytyczne byłoby ciekawym przewodnikiem po tym co się w naszej wiedzy zmieniło.
Ostatecznie „Sztuka Kochania” to film, który mógłby być zdecydowanie lepszy gdyby lepiej wiedział o czym chce opowiadać i lepiej umiał to robić. Zamiast produkcji porywającej wyszła taka historia, która nieco za często ślizga się po tvnowskim banale tylko że w wersji retro. Dzięki dobremu aktorstwu i dobrym zdjęciom nie boli. Przydałby się dużo lepszy montaż, scenariusz i wiara w widza. No ale niestety to można powiedzieć po większości polskich filmów. Nie mniej film nie odrzuca, ale też nie zachwyca. Jest trochę jak seks na kajaku. Można ale po co.
Ps: Przed filmem pojawiła się zapowiedź niesłychanie śmiesznego jak twierdzą twórcy filmu PolandJa. A w nim Radziwiłowicz. W tym momencie do Zwierza nachyliła się jego przyjaciółka z pytaniem „To jaki zamek Radziwiłowicz musi pomalować na różowo”. To taki nasz kod na aktorów którzy przyjmują role bo potrzebują kasy (źródłem jest Jeremy Irons który ma zamek. Musi go malować na łososiowo więc grywa w podłych filmach). Cóż jedyna odpowiedź jaka mi przychodzi do głowy to Zamek Królewski.