Zwierz jak może wiecie bawi w najbliższych dniach na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Co wiąże się z uczestnictwem w licznych pokazach filmów których normalnie pewnie zwierz był nie zobaczył. Jednym z nich jest “Wyklęty”, najdziwniejsze działo filmowe z którym przyszło mi się w ostatnich latach spotkać.
Zwierz daje sobie sprawę, że “Wyklęty” miał już jakiś czas temu swoją premierę ale zobaczył go w ramach pokazów filmów do konkursu głównego. Film opowiada historię Franciszka Józefczyka – fikcyjnego żołnierza polskiego podziemia niepodległościowego, który walczył z władzą komunistyczną i przez lata ukrywał się w lesie. Józefczyk ma w filmie biografię idealnego patrioty. Ojciec oficer wojska polskiego – widzimy jak wyjeżdża na front w 1920 roku i jak mniemamy – nie powraca. Potem nasz dzielny “Wyklęty” walczy w Powstaniu, po wojnie trafia do komunistycznej katowni a odbity z rąk komunistów dołącza do leśnego oddziału gdzie dzielnie walczy między 1945 a 1947 rokiem. Do tego dowiadujemy się, że w czasie wojny nawet udało mi się uratować żydowskiego przyjaciela z getta. No trudno o szlachetniejszego człowieka.
Józefczak trafia do dużego oddziału “Wiktora”, człowieka nieustępliwego, ideowego, który jest wobec swoich żołnierzy surowy ale sprawiedliwy. Dla Wiktora walka w lesie to jedyny sposób by zachować się właściwie i choć nie mówi tego głośno – jest zdania że to jedyna postawa godna szacunku. Poza tym w oddziale nasz bohater spotyka swojego przyjaciela Maćka – jeszcze z powstania, którego wraz z grupą więźniów udało mu się uratować z więzienia lokalnego oddziału UB. Historię jego działania wraz z leśną grupą poznajemy w specyficzny sposób. Na samym początku filmu dowiadujemy się, że z całej wielkiej bandy zostało ich tylko dwój – Józefczyk i Wiktor. Ukrywają się oddzielnie by zmylić tropy. Tak więc przez większość czasu nasz bohater jest sam i tylko wspomina ostatnie dwa lata – lepszego życia, udanych akcji i braterstwa.
Zacznijmy od rzeczy która nawet mnie zdziwiła. W tym “Wyklętym” schowany jest dobry film. Pomysł by historię zacząć od opowieści o samotnym człowieku w lesie, wspominającym akcje z kompanami sprawia, że zupełnie zmienia się nasza perspektywa. Od początku wiemy, że wszystko co robią dzielni żołnierze jest w jakiś sposób beznadziejne i skazane na porażkę. Ten cień kładzie się na każdym ich sukcesie, na każdej przemowie, na wszystkich chwilach spokoju i szczęścia. Jednocześnie obserwowanie samotnego bohatera, który nie ma w sumie nic do zrobienia – przecież sam jeden nie pokona władzy ludowej jest doskonałe – gdybyśmy tą konstrukcję przełożyli na dowolnie inny ruch oporu pewnie widownia wszędzie byłaby poruszona. Ten ostatni partyzant wychodzący z lasu to zawsze postać fascynująca i tragiczna. Jak każdy kto jako ostatni walczy za sprawę. Zresztą ostatnie zdanie bohatera „Jestem sam” ma wymiar nie tylko polityczny czy historyczny. Bohater jest sam w każdym możliwym sensie. I jest to równa tragedia co pozostanie ostatnim partyzantem.
Co więcej, jest w tym filmie całe mnóstwo scen które stawiają całą działalność bohatera pod znakiem zapytania. Jak w dobrym filmie historycznym można tu znaleźć sporo małych scen które podpowiadają, że to co bohaterom wydaje się czarno białe wcale jednoznaczne nie jest. Doskonała jest prosta scena z lokalnym chłopem któremu nasz “wyklęty” kradnie ziemniaki. Chłop przychodzi i wypędza go mówiąc prosto “wojna się skończyła a ty kradniesz”. I jest to taka scena w której widać tą irytację lokalnych chłopów i ich pragnienie by już iść dalej. Dobra jest scena z lokalnym proboszczem który odmawia udzielenia ślubu naszemu bohaterowi – nie może jest odpowiedzialny za kościół i parafię. Udzieli jednego ślubu i kościoła dla wszystkich może nie być. Ogólnie całkiem dużo jest takich scen, mnie jednoznacznych. Za bohaterem gdziekolwiek się pojawi idzie śmierć i nieszczęście ludzi. Pytanie nie tylko czy jest to warte ale też czy on może decydować za innych musi się pojawić w głowie widza.
Więcej – film dość dobrze podkreśla że powody do siedzenia w lesie wcale nie były jednoznacznie ideowe. Ponownie – bardzo dobra jest scena w więzieniu w której nasz bohater trafia do jednej celi ze swoim dawnym komendantem, ten zaś mówi – nie jesteś żołnierzem a ja nie jestem komendantem – jesteśmy niewłaściwymi ludźmi w niewłaściwym czasie. Zresztą ten głos – wcale niekoniecznie ideologiczny zajmuje w narracji centralną rolę – podkreśla się, że wśród tych siedzących w lasach są tacy którzy trafili tam nie dlatego, że chcą walczyć o wolną ojczyznę ale dlatego, że nie mają się gdzie podziać, że dla nich w tym kraju jest albo więzienie i katownia albo śmierć. Poza tym wojna i tak im wszystko zabrała więc nie ma gdzie wracać. To nie jest jakiś poboczny głos – to w sumie jest w dużym stopniu historia naszego bohatera który przecież do oddziału trafia przypadkiem.
Niestety do tego dobrego filmu o niejednoznaczności wyborów – za siebie i za innych dodano kolejne dwie narrację. Pierwsza, to niesłychanie prymitywne pokazanie przeciwników naszych niejednoznacznych bohaterów. To jak w tym filmie pokazani są komuniści zostało chyba wzięte z innego porządku. I to nie tylko ideologicznego ale też estetycznego. Wszyscy komuniści są obrzydliwi, kiedy mówią do siebie czy do innych to ich mowa jest jednym wielkim bluzgiem. To wszystko są bohaterowie, którzy zamiast powiedzieć “Proszę usiąść” czy “Siadaj” mówią “Siad”. Do tego to prymitywy chlejące wódkę i awansujące do wojska od świniopasów (czy to nie zabawne jak w sumie piękna klasowość wychodzi z tej historii o dzielnym chłopcu z dworku i złych synach świniopasów). Komuniści są obrzydliwi, paskudni, nieudolni i przez to zupełnie nie straszni, papierowi, nieprawdziwi. Bo pochodzą z porządku propagandowego i zanim się widz zorientuje zaczyna sobie podpowiadać że to jednak tak być nie może -bo narracja tak spłaszczona traci życie i budzi raczej zażenowanie niż prawdziwe emocje. Zwłaszcza że twórcy zdają się napawać i okrucieństwem i paskudnością tego przedstawienia komunistów. Co więcej – czego nie sposób przegapić – jedynym który mówi trochę normalniej i z którym nasz bohater zamienia dwa zdania jest a jakże UBek nazwiskiem Bauman, którego nasz dzielny wyklęty wyprowadził z Getta. Jest to w sumie jedyny UBek który ma więcej niż jedno paskudne zdanie. Rzecz jasna opowiada o tym jak to należy pojechać do Warszawy i zajmować stanowiska. I tak ponownie – w filmie który miejscami potrafi być zaskakująco refleksyjny czy medytacyjny pojawia się scena takiego historycznego uproszczenia, takiego potraktowania sprawy po łebkach że aż trudno uwierzyć, że znalazła się w tym samym filmie. Zresztą Bauman od razu zginie bo nie dał spokoju naszemu dzielnemu żołnierzowi (który wcale nie jest do zabijania tak skory).
Ta obrzydliwość komunistów jest zestawiona z pobożnością oddziałów – trudno się dziwić kiedy w czołówce filmu dziękuje się parafiom, ale można byłoby grać w specyficzną grę – napij się kiedy w karze widzisz żołnierza i krzyż. Można byłoby z tego przepicia paść w połowie produkcji. Chrześcijańska ikonografia kroczy za naszymi bohaterami krok w krok, bo przecież ich poświęcenie jest polskie, znaczy katolickie, męczeńskie i Chrystusowe. Czuwa nad nimi Matka Boska ale ta nasza Matka Boska królowa Polski, która ich kocha bardziej niż innych na ziemi. Wszystko jest więc na miejscu, polak katolik umiera za sprawę bo jakżeby inaczej. Zresztą nad naszymi bohaterami to słońce świeci i wieś się kwieci i chłop do serca przytuli i na harmonii zagra. Takie to pięknie przerysowane, że nawet mimo prostego odczytania w kontekście wspomnień bohatera nieco bawi ta cudna i kwietna wieś polska roku 1947.
Jednak nawet ta perspektywa – dużo prymitywniejsza niż poprzednie opisane, jądro filmu są niczym wobec trzeciej narracji jaka się pojawia. To narracja dotycząca spraw rozgrywających się współcześnie – mamy tu proces komunistów, którzy rzecz jasna tłumaczą się byle jak że nic nie pamiętają, mamy głupich lewicowych polityków których nie obchodzi to, że odkopano ciała na “Łączce” i mamy w końcu syna naszego bohatera który z rąk jedynego właściwego prezydenta odbiera odznaczenie dla swojego ojca. Te wszystkie sceny są mniej więcej na poziomie Smoleńska albo gorzej, to prosta – wręcz chamska- propaganda partii rządzącej. Nakręcona o kilka poziomów niżej niż cały film. Odbierający mu całą dramaturgię (po dobrej scenie która naprawdę jest spójna z opowieścią następuje ten cyrk podlizywania się władzy), czyniący z niego coś co trudno jednoznacznie nazwać dziełem filmowym. Jest to chyba bardziej paskudne niż gdyby cały film nakręcono w takim właśnie tonie. I ten ukłon wobec interesów władzy nie był tak oczywisty i tak nieporadny.
Te różne oblicze filmu oddaje też aktorstwo. Wojciech Niemczyk grający głównego bohatera jest doskonały. Jego rola jest niejednoznaczna, jego samotność i niepewność oczywista. W wielu scenach kiedy jest na ekranie sam przez chwilę dotykamy takiego filmu historycznego jaki się pewnie wielu marzy – opowieści o dramacie, samotności i dylematach jednostki. Dobrego człowieka w niedobrych czasach. Na drugim biegnie jest zaangażowany w produkcję filmu Marcin Kwaśny grający Wiktora. Tu nie ma miejsca na niuanse, na gesty, na wątpliwości. On nie gra człowieka, on gra propagandową figurę historyczną, o której wiadomo, że jest wielka, postępuje słusznie i należy się jej więcej uznania niż komukolwiek innemu. Te dwie role są tak drastycznie różne że trudno uwierzyć że są w tym samym filmie. Jedna jest z tradycji filmu historycznego druga propagandowego. I takie są role w całej tej produkcji – Olgierd Łukaszewicz w swojej jednej małej scenie gra w filmie historycznym, aktorzy w scenach współczesnych grają propagandę.
“Wyklęty” to film który jest dowodem na to dlaczego polityka historyczna obecnej władzy prowadzi nas do ślepego zaułku. Ludzie krytykujący kult żołnierzy wyklętych nie mówią że nie należy się im szacunek. Mówią, że mieliśmy do czynienia z sytuacją niejednoznaczną. Niejednoznaczność tej sytuacji nie przekreśla bohaterstwa, czy uznania czyjejś tragedii. Każe jedynie dostrzec, że nie każdy kto poszedł do lasu po zakończeniu wojny był kryształowym rycerzem Niepodległej. Zaś ich działania często odbywały się cudzym kosztem. Myślę, że każdy kto obejrzałby tylko tą refleksyjną część o głównym bohaterze mógłby powiedzieć – nie wiem czy ci ludzie robili dobrze, ale rozumiem że nie mogli inaczej. Ale taka niejednoznaczność nie jest wpisana w polityką historyczną ostatnich lat. Musi więc być dobro i zło – czerń i biel. Możesz albo na kolanach albo przeciwko. Nie ma innego wyjścia. I dlatego narracja staje się prymitywna. Ludzie zamiast mówić o osobistych wyborach jednostek muszą decydować czy szlachetni bohaterowie bez skazy czy bandyci. Sami żołnierze tracą podmiotowość, ten biedny Franciszek traci swoje miejsce w historii, zajmuje je taki właśnie Wiktor. Napisany, papierowy, idealny. Na koniec zaś żołnierze stają się kolejnym elementem politycznej przepychanki. Ci najbardziej niezależni ludzie stają się własnością opcji politycznej. Chcieli sami decydować o sobie, a proszę – za nich zdecydowano.
Ci którzy chcieliby zwrócić uwagę szerszych mas na niejednoznaczność postawy żołnierzy wyklętych mieliby szansę tym filmem naprawdę zmienić postawy i otworzyć nas na jakąś normalną dyskusję – o historii a nie o współczesności. Gdyby iść tym pierwszym tropem. Żołnierza nieco z przymusu, człowieka który nie wie czy dobrze robi, kogoś kto chcąc nie chcąc przynosi innym cierpienie. Myślę, że ta historia mogłaby w końcu pokazać – ile szacunku, ile oceny, ile wyboru. Tylko, że niejednoznaczność niestety się w tym światopoglądzie nie mieści. Historia pakuje wiec walizki i smutno patrzy na swoje dawne miejsce które zajmuje propaganda. Sponsorowana przez liczne państwowe instytucje (ich wymienianie zajmuje pierwsze pięć minut seansu) propaganda. Coraz lepsza i sprawniejsza (bo Wyklęty w porównaniu do “Historii Roja” to film wybitny) ale wciąż działająca tak jak każde dzieło propagandowe. Które krzyczy o pamiętaniu i upamiętnianiu. A niczego pamiętać nie chce.
Ps: Zwierz miał opisać rozdanie nagród Emmys ale chyba poczeka do po festiwalu bo woli wam na bieżąco pisać o filmach które obejrzał.