Nowa usługa Netflixa pozwalająca dowiedzieć się jaka jest najpopularniejsza produkcja w danym momencie w twoim kraju ma niewątpliwie swoje plusy. Pozwala dowiedzieć się co rozgrzewa wyobraźnie widzów i być może wyjść nieco poza schemat oglądania tylko rzeczy zgodnych z naszym gustem. Może nas czasem zaprowadzić do pytania „Coś ty nam uczynił Netflixie”. I takie pytanie pojawiło się w mojej głowie i sercu po tym jak obejrzałam najpopularniejszą dziś w Polsce produkcję „Wytańcz to” („Work It”). Wpis zawiera spoilery ale tak naprawdę spoilerem jest fakt, że widzieliście jakikolwiek film młodzieżowy.
Od razu zaznaczę, że ja mam długą i skomplikowaną relację z młodzieżowymi produkcjami Netflixa. Są wśród nich produkcje lepsze i gorsze, od takich które próbują powiedzieć coś ciekawego (mimo zastrzeżeń „The Half of It”), takie które są urocze („Do wszystkich chłopców, których kochałam”) i takie które są niewyobrażalnie wręcz toksyczne („Kissing Booth” – tak przy okazji obejrzałam drugą część i gotuję się od tego jak bardzo ten film promuje ciągłą zazdrość o drugą osobę). Netflix dość dawno się zorientował, że na produkcje młodzieżowe łapie nie tylko młodych ludzi, ale też sporo osób koło trzydziestki, które wolą oglądać licealne dramy niż smutne filmy o ludziach którym znów nie udało się spłacić kredytu na mieszkanie a do tego nienawidzą swojego szefa. Sama należę do takich osób, które obejrzą każdą młodzieżową produkcję od Netflixa. A potem będą jęczeczeć.
To nie znaczy, że samo „Work It” jest jakimś demonicznym dziełem. Nie o to chodzi. Raczej o to, że pokazuje jak łatwo stworzyć film, który jest właściwie wyłącznie układanką wykorzystanych wątków i schematów. Zobaczcie sami. Główna bohaterka nie ma zbyt wielu znajomych (poza najlepszą przyjaciółką z dzieciństwa) bo jest skupiona na nauce (mówią nam o tym jej kołnierzyki i zamiłowanie do noszenia swetrów w środku lata). Jej marzeniem jest się dostać na uniwersytet, na który chodził jej tata. Czy tata nie żyje? Oczywiście (bycie pół sierotą jest obowiązkowe jak chcesz być bohaterką filmów młodzieżowych). Czy bohaterka jest wolontariuszką w domu starców by były słodkie sceny z mądrymi staruszkami? OCZYWIŚCIE. Czy szef zespołu tanecznego, do którego chce się dostać nasza bohaterka jest nieprzyjemną diwą? Tak. Czy zakłada ona własny zespół złożony z dzieciaków na które nikt nie zwrócił uwagi? Tak. Czy dzieciaki te różnią się od siebie tym że każde z nich ma dosłownie jedną cechę i jeden charakterystyczny element ubrania? Tak. Czy te dzieciaki nie są właściwie postaciami tylko tłem do dramatów naszej nastoletniej bohaterki? Tak. Czy musi ona poprosić o pomoc chłopaka, który super się zapowiadał, ale uszkodził sobie kolano? Tak. Czy się w sobie zakochują mimo pierwotnych różnic? Tak Czy przyjaciółka naszej bohaterki, jest bardzo pewna siebie i dość bezczelnie podrywa chłopaka, który jej się podoba? Tak. Czy tuż prze konkursem tanecznym bohaterka chce się wycofać? Tak. Czy zmiana jej decyzji powoduje rozpad relacji z chłopakiem i przyjaciółką? Tak Czy bohaterka ma moment olśnienia, kiedy odkrywa o co chodzi w tańcu? Tak. Czy biegnie (dosłownie biegnie) wyznać ukochanemu co czuje? Tak. Czy musi biec na konkurs by zdążyć na ostatnią chwilę? Tak. Czy matka jest zła, że dziewczyna zmienia życiowe plany, ale widząc ją na scenie rozumie jej pasję? Tak. Czy jest głos z offu w którym bohaterka opowiada o swoim życiu jednocześnie cytując kogoś sławnego? Tak. Czy bohaterowie odnoszą sukces i otwiera się przed nimi przyszłość, a antagoniści przepraszają za swoje zachowanie? Tak. Czy film jest pełen montaży obrazujących postęp bohaterów? Tak.
Serio jeśli kiedyś będziecie chcieli zrobić jakieś bingo filmów o nastolatkach – mam dla was przykrą wiadomość – nie musicie bo w „Work It” ktoś zrobił już to za was. Zresztą ta schematyczność jest nawet w takich drobnych rzeczach Główna bohaterka jest zapięta pod szyję przez trzy czwarte filmu ale oczywiście jak odkrywa, że taniec to jest to, to jej zapięta pod szyję koszula się niemal magicznie rozpina, pokazując jej wyzwolenie. Przyznam szczerze – jestem pod wrażeniem, że bohaterka nie miała okularów które mogłaby w strategicznym momencie odrzucić. Sam film zawiera też takie obowiązkowe elementy jak np. przyjaźń, która trwa całe życie, ale nie oznacza, że bohaterki cokolwiek naprawdę wiedzą o swoich wzajemnych marzeniach czy ambicjach. Wręcz przeciwnie to jest kolejny film gdzie dość samolubne zachowanie młodej osoby nie jest aż takie złe bo wystarczy jedna scena z przepraszam. Czasem mam wrażenie, że wolałabym, żeby w takich filmach dzieciaki klęły i sypiały ze sobą gdzie popadnie ale przynajmniej nikt nas nie przekonywał, że samolubne zachowania to sprawa na jedno przepraszam.
„Work It” to film taneczny. Jeśli jesteście fanami specyficznej choreografii grup tanecznych to pewnie ten element przyniesie wam radość. Mnie trochę rozbawiło jak w sumie film walczy o to, żeby znalazło się w nim miejsce na jak najwięcej układów, a jednocześnie – jak zaskakująco nieciekawe potrafią one być. Ale to może dlatego, że ja jestem ogólnie mało tańcząca. A może dlatego, że od „Step Up” mam wrażenie, że wszyscy chcą zrobić na mnie podobne wrażenie a to jednak niekoniecznie działa – zwłaszcza jeśli sam film nie jest na poziomie „Step Up” (tak wiem to nie jest wybitne kino, ale przynajmniej zaczęło cały podgatunek młodzieżowych filmów więc muszę mu oddać honor). Jednocześnie nie ukrywam, że kocham te filmy, w których bohaterki czy bohaterowie w tak krótkim czasie przechodzą od zupełnej nieporadności do mistrzostwa. Mam wrażenie, że od czasu „Zmierzchu” pokazywanie bohaterki jako fajtłapowatej na nowo stało się modne. Tylko, że Bella tańczy się nie nauczyła a nasza bohaterka okazuje się, miała niesamowite zdolności, które tylko czekały by je odnaleźć.
Dlaczego „Wytańcz to” wzbudziło we mnie tyle emocji? Bo to film, który nie ma ani jednej, serio, ani jednej, oryginalnej sceny. To produkcja, która wygląda jakby scenariusz do niej napisał algorytm do pisania filmów młodzieżowych. Absolutna, pochłaniająca nieoryginalność filmu sprawiła, że oglądałam go w swoistym transie czekając na cokolwiek co schemat przełamie. Cokolwiek. Nie znalazłam nic. Rzadko się zdarzają takie produkcje. Albo inaczej, są całkiem częste – na kanałach typu Hallmark, które tak naprawdę kręcą w kółko ten sam film. Jak wszyscy wiecie Netflix w sezonie świątecznym chętnie sięga po schematyczny świąteczny film z Hallmarku, robiąc jego własne wersje (z powodzeniem o czym świadczy serial o Świątecznym Księciu). W przypadku świątecznych filmów czuć jednak pewną zabawę – świąteczny film Hallmarku ma być tragicznie schematyczny więc tak trzeba go nakręcić. A że akurat produkuje go Netflix – to tylko sposób na to by wykorzystać istniejącą widownię tych słabych produkcji.
Swoista hallmarkizacja (cudowny wymyślony przeze mnie czasownik) produkcji młodzieżowych to jednak trochę inne zjawisko. Jasne – wynika z podobnego źródła – że jeśli coś raz się sprawdziło to sprawdzi się i po raz tysięczny, ale jednocześnie – tu Netflix niczego świadomie nie odtwarza. Po prostu filmy młodzieżowe Netflixa stają się takimi produkcjami typowo telewizyjnymi (czy to nie zabawne, że jednak mimo porzucenia tej tradycyjnej platformy film netflixowy tak naprawdę jest kontynuacją filmu telewizyjnego a niekoniecznie kinowego. Oczywiście mówię o filmach które nie są autorskimi produkcjami znanych reżyserów, bo te mają przynieść nagrody), robionymi od jednego wzoru. Nawet ich kolorystyka staje się w pewnym momencie spójna. Podobnie jak obsada – zróżnicowana, ale toczka w toczkę złożona z tych samych ślicznych młodych ludzi, którzy udają, że mają kilka a czasem kilkanaście lat mniej. To wypełnianie schematu tylko po to by było co regularnie wrzucać na platformę sprawia, że oglądamy mnóstwo marnych produkcji, których nigdy byśmy nie obejrzeli, gdyby leciały jak kiedyś w telewizji. Przyzwyczajamy się do łatwego oglądania schematu i ostatecznie – lądujemy tam, gdzie widzowie Hallmarku, którzy już nawet nie wyobrażają sobie złamania wizualnej czy dramaturgicznej konstrukcji ich ulubionego rodzaju filmów.
Żeby było jasne – nie mam pretensji do widzów, sama ostatecznie znam słodycz oglądania produkcji, w której nic nie może nas zaskoczyć i wszystko zawsze dobrze się kończy. Co nie zmienia faktu, że trochę mnie bawi (a może nieco irytuje) jak szybko Netflix poszedł w tą stronę. Może dlatego, że to w sumie to jest kamyczek do pytania czy Netflix jest rewolucją nie tylko w dystrybucji, ale też w samej tematyce filmów. Ostatecznie pamiętacie jak bardzo nasze serce drżało, gdy słyszeliśmy, o znaczeniu analizy danych i algorytmów w podejmowaniu decyzji o produkcji. Tymczasem siedzimy kilka lat później i okazuje się że idealnym produktem dla wszystkich jest film Hallmarku. Powstawanie takich filmów ostatecznie potwierdza tylko coś co w głębi duszy wiemy. Nie powinniśmy dostawać dokładnie tego czego chcemy. Powinniśmy dostać coś o czym jeszcze nie wiemy jak bardzo tego potrzebujemy. Tak się robi dobre filmu, które być może nie będą dla wszystkich.
Ps: Żeby było jasne – moje uwagi o tym w jakim kierunku idą produkcje Netflixa wykraczają poza samo „Wytańcz to”, które jest raczej tylko punktem wyjścia do refleksji. To nie jest tak, że obwiniam ten film o wszystko co złe.