Nie ukrywam, że od pewnego czasu widzę u siebie coraz większy problem z systemem dystrybucji seriali przez Netflix. Nie, nie jestem jedną z tych osób, które cały czas narzekają na brak czasu na oglądanie seriali – raczej z tych, które przy emisji kolejnego sezonu orientują się, że od poprzedniego sezonu minął ponad rok i nie tylko nie pamiętają, co właściwie się dokładnie wydarzyło wcześniej. Co więcej nie czują już tej głębokiej emocjonalnej więzi jaka rodzi się w czasie oglądania całego sezonu za jednym posiedzeniem. I tak są zbyt leniwe by nadrobić pierwszy sezon tylko po to, by lepiej zrozumieć fabułę sezonu drugiego. Takie myśli naszły mnie, kiedy pochłaniałam drugi sezon „Umbrella Academy”.
Drugi sezon „Umbrella Academy” zaczyna się dokładnie w momencie, w którym skończył się poprzedni. Nasi bohaterowie umykając przez apokaliptycznymi konsekwencjami wydarzeń, które sami puścili w ruch (przynamniej częściowo), skaczą w czasie i lądują w latach sześćdziesiątych. Scenarzyści słusznie założyli, że tym, co najbardziej interesuje nas w dysfunkcyjnym rodzeństwie, to przyglądanie się jak różne są ich osobiste ścieżki życiowe od tego, co mogliby osiągnąć razem. I tak ponownie rodzeństwo zostaje rozdzielone – tym razem rozsiane na przestrzeni kilku lat i miesięcy w latach sześćdziesiątych w Dallas. Nie będzie pewnie dla nikogo kto zna historię i amerykańską popkulturę zaskoczeniem, że wydarzeniem, które sprawi, że wszyscy znajdą się ponownie w tym samym miejscu będzie wyryta w pamięci Ameryki data zamachu na Kennedy’ego.
Drugi sezon rozgrywa się na trzech płaszczyznach. Z jednej strony mamy rozrzucone rodzeństwo które próbuje się odnaleźć w nowych-starych czasach i robi to w sposób niesłychanie spójny z ich charakterem. Nikogo chyba nie zaskakuje, że Luther wylądował na ringu bokserskim, Klaus założył typową hippisowską sektę (prowadzoną do oświecenia cytatami z wielu piosenek), a Vanya wylądowała u zupełnie nie podejrzewającej niczego rodziny, gdzie jest najspokojniejszą, najbardziej nierzucającą się w oczy dziewczyną na świecie (do czasu). Jednocześnie na decyzje życiowe naszego rodzeństwa wpływa ich znajomość historii – Luther trzyma się blisko gangstera, który zabił mordercę Kennedy’ego, Diego ze swoim kompleksem superbohatera stara się całemu zamachowi zapobiec, zaś Allison stała się jedną z działaczek na rzecz praw obywatelskich – w pełni świadomą co ma się po kolei wydarzyć i jakie akcje przyniosą sukces. Ta adaptacja rodzeństwa do specyficznych czasów jest moim zdaniem jednym z najciekawszych wątków całej historii – dobrze eksploatującym ich charaktery, sposoby działania, ale też traumy.
Drugi wątek dotyczy oczywiście skakania w czasie i jego konsekwencji. To jest ciekawe, bo choć jest to pod pewnym względami wątek najciekawszy – a już cały pomysł Komisji kontrolującej to, co się dzieje w różnych liniach czasowych przypomina trochę pomysł Wesa Andersona na Strażnika Czasu. Uwielbiam to jak bardzo przerysowany jest ten wątek i jak wiele pomysłów ma taki komiksowy posmak świata, w którym wolno wszystko. Jednocześnie jednak nie ukrywam – powoli staję się tym starym zgredem nieco zmęczonym podróżowaniem w czasie. Inna sprawa w tym wątku jest najbardziej irytujący błąd scenariuszowy, jaki można popełnić. Otóż jeden z bohaterów dostaje w scenariuszu dość wcześnie radę, która jest tak podana i tak wyróżniona, że właściwie od tego momentu wiemy, jaka będzie puenta historii. Nie lubię tego, bo jednak takie informacje trzeba wpleść w scenariusz w taki sposób, by widz nie siedział z zegarkiem czekając, kiedy już bohater zastosuje się do udzielonej mu rady, bo się serial kończy.
Ostatnia płaszczyzna to ta która jest dla widzów – zwłaszcza tych którzy zainwestowali w relacje między bohaterami w pierwszym sezonie – najciekawsza. To relacje pomiędzy rodzeństwem i próba odpowiedzi na pytanie – czy mogą się oni jeszcze dogadać po wszystkim, co przeżyli razem i osobno. Przyznam, że ten sezon przynosi kilka doskonałych scen, eksplorujących dalej relacje pomiędzy Hargreevesami. Oczywiście wszyscy chyba najbardziej płakali na wątku Bena – który dostał bardzo dobre rozwinięcie i zakończenie swojej postaci. Zwłaszcza pokazanie jego związku nie tylko z Klausem wydaje się doskonałym dodatkiem. Bardzo podobały mi się wszystkie sceny między Piątką a Lutherem – nie tylko ciekawe, ale też świetnie zagrane (serio czy wszyscy możemy wnieść krótką modlitwę do bogów castingu, w podzięce za to, że udało się znaleźć idealnego aktora do roli Piątki?). Podobało mi się też, że serial nie drąży dalej za bardzo relacji pomiędzy Allison a Lutherem, bo byłoby to odgrywanie jeszcze raz wątku, w którym niewiele da się dodać. Na koniec niesłychanie cieszy mnie fakt, że w tym sezonie Vaniya nie jest już tylko smutną postacią z boku, ale naprawdę ma szansę stać się siostrą reszty bohaterów.
Twórcy serialu doskonale czują co zadziałało w pierwszym sezonie. Wciąż mamy więc odpowiednią dawkę humoru, sceny wspólnego tańca i dużo muzyki. Osobiście nie ukrywam – w pewnym momencie byłam trochę zmęczona akcją i wolałabym jeszcze więcej scen pomiędzy rodzeństwem – zwłaszcza, że serial trochę się rozpada na dwie połowy (w pewnym momencie już wszyscy są rozstawieni we właściwym miejscu i trzeba z tym ruszyć) i mam wrażenie, że tak w środku ma dwa nieco słabsze odcinki. Mam też poczucie, że trochę za dużo w tym wszystkim takiego typowego dla seriali o podróżach w czasie – odkładania spraw na później, żeby było o czym robić kolejny sezon. Nie zawsze z korzyścią dla rozwoju bohaterów i też niekiedy ku irytacji widza, który jak ja, nie cierpi przedłużania i mnożenia tajemnic.
Ostatecznie jednak nie ukrywajmy – nie jest przypadkiem, że „Umbrella Academy” jest jednym z najbardziej lubianych seriali na Netfliksie. To jest taka produkcja, która nie ma dużej konkurencji (dla mnie najbliżej jest chyba „Doom Patrol”, ale tu jest chyba nieco bardziej szalenie i niekiedy bardziej mrocznie) – to ekranizacja komiksu, ale dzięki temu, że nie rozgrywa się w żadnych z komiksowych uniwersów, może sobie pozwolić na dużo więcej. Ma w sobie olbrzymi potencjał do pochłaniania wszystkich odcinków na raz, ale jednocześnie – fakt, że pojawia się rzadko nie pozwala się zmęczyć materiałem. Serial daje sporo satysfakcji, kiedy się go ogląda, a pozostałe kilkanaście miesięcy możemy analizować jego poszczególne aspekty. Na przykład ja mam poczucie, że ten sezon jest dużo mniej skoncentrowany na mocach bohaterów, a dużo bardziej na ich gotowości do działania. Po jednej scenie – na samym początku, która przypomina nam co mogą zrobić bohaterowie, potem wracamy do ich nadprzyrodzonych możliwości stosunkowo rzadko (no może poza skakaniem w czasie). Co jest o tyle ciekawe, bo układ tych mocy i możliwości ulegnie zmianie w kolejnym sezonie.
Jak pisałam na początku jestem powoli zmęczona sposobem dystrybucji seriali przez Netfliksa. Najbardziej tym, że na trzeci sezon Umbrella Academy będę musiała pewnie czekać kilkanaście miesięcy. Skąd ja niby mam znaleźć w sobie taką siłę? Ja na pewno nie mam super mocy.