Home Ogólnie Zwierz podróżny, wpis czwarty towarzyski

Zwierz podróżny, wpis czwarty towarzyski

autor Zwierz

 

Hej

 

 

Nie patrzę nawet na niebo, bo mimo zapewnień wszys­t­kich, którzy prze­by­wa­ją w Lon­dynie dłużej niż kil­ka dni chłod­ny deszcz jest tu anom­al­ią. Od wczo­raj kiedy kupiłam para­solkę nawet o nim nie myślę, tylko staram się przeskaki­wać nad kałuża­mi by nie zmoczyć kom­plet­nie rąb­ka długiej spód­ni­cy. Tym razem żeg­nam się z Żuczkiem wcześnie i pod­czas gdy moja gospo­dyni uda­je się ku swoim ważnym duchowym spra­wom, ja dopadam auto­busu i jadę na Trafal­gar Square skąd do pubu Sher­lock Holmes gdzie zwołałam spotkanie czytel­ników są dosłown­ie dwa kro­ki. Idę szy­bko nie rozglą­da­jąc się dookoła i być może dlat­ego gdy w końcu trze­ba się na dłużej zatrzy­mać na prze­jś­ciu dla pieszych sto­ją­cy obok mnie facet zaczy­na skarżyć mi się na to, że stracimy pół życia czeka­jąc na pasach. Kiwam tylko głową, bo mam wraże­nie, że tylko w niedziel­ny poranek na Trafal­gar Square  należy do mieszkańców mias­ta by potem prze­jść we władanie turys­tów. Pod Pub docier­am za wcześnie więc mam trochę cza­su na spac­er. Idę wzdłuż wyso­kich budynków, których nie uświad­czy się w naszym kra­ju i rozmyślam nad tym dziejowym spoko­jem jaki wyczuwa się chodząc po stol­i­cy Lon­dynu. Co tu było to nadal jest, niczego nie braku­je. Z radoś­cią kon­statu­je, że tym czego na pewno nie braku­je, to row­ery do wypoży­czenia. Londyńczy­cy wzgardzili wszys­tki­mi, które sto­ją w równym rzędzie i mokną. Cieszę się, bo widzę dowód, że nie tylko ja uważam, że zim­na mar­cowa mżawka jest śred­nią pogodą na prze­jażdż­ki. W tym momen­cie potrą­ca mnie ósmy nal­ic­zony tego dnia bie­gacz. Jest niczym zagad­ka filo­zoficz­na bo na jego koszulce brz­mi intrygu­ją­cy napis I am not a jogger.

 

Na spotkanie wszyscy przy­chodz­imy lekko spóźnieni, ale pub jest jeszcze pustawy. Siadamy pod odciskiem łapy gigan­ty­cznego psa, łow­imy okiem nadawany bez dźwięku czarno biały odcinek Sher­loc­ka z Jere­mym Bret­tem. Po chwili jed­nak nie ma już mowy by coś odwró­ciło uwagę od towarzyst­wa. To właśnie w takich miejs­cach jak to, gdy siedzę w pubie w dzień świętego Patry­ka z czytel­nika­mi uderza mnie najbardziej jak świet­nym pomysłem jest blog. Guin­ness smaku­je lep­iej niż kiedykol­wiek, zach­wyty nad seri­alowy­mi zakończeni­a­mi zna­j­du­ją więk­szy posłuch a his­to­rie o poz­nanych, niepoz­nanych, ucałowanych i skom­ple­men­towanych aktorach spraw­ia­ją, że nagle nie chce się być nigdzie indziej. Choć oczy­wiś­cie po chwili sprawne ucho łowi rzu­coną uwagę o Owid­iuszu a oko dostrze­ga wymieni­ane pod stołem nuty, co jed­noz­nacznie przy­pom­i­na zwier­zowi, że jego czytel­ni­cy mają niesły­chaną skłon­ność do bycia ludź­mi intere­su­ją­cy­mi. Za naszy­mi ple­ca­mi Pub przeży­wa prawdzi­we oblęże­nie. Młodzi ludzie w śmiesznych czap­kach, owinię­ci Irlandzki­mi flaga­mi szkol­ni kumple, starsze panie wyciąg­nięte na zabawę przez wnu­ki. Rodz­i­na z rudym jak marchewka dwulet­nim chłopcem wyda­je się być niesły­chanie dum­na z koloru włosów syna, który wyglą­da jak najbardziej rasowy Irland­czyk jakiego w życiu widzi­ałam. Gwar, Guin­ness i świetne towarzyst­wo na chwilę pozwala­ją zapom­nieć, że za drzwia­mi bry­tyjs­ka pogo­da fun­du­je zwier­zowi najbardziej stereo­ty­powe pow­i­tanie jakie moż­na sobie wymyślić.

 Po kilku godz­i­nach, spotkanie powoli dob­ie­ga koń­ca, bo wszys­t­kich nas odcią­ga­ją ważne sprawy, galerie, bib­liote­ki i kon­cer­ty. Żeg­namy się bez żalu bo prze­cież wiado­mo, że kiedyś się jeszcze spotkamy, zwłaszcza, że kilo­m­e­try stały się ostat­nio jakieś takie krót­sze. Wychodzę na plac, który w niczym nie przy­pom­i­na już sen­nego pustkowia sprzed kilku godzin. Wyda­je się, że całe mias­to wyległo na ulicę, świę­tu­jąc z puszką piwa w ręku. Wszys­tkie odcie­nie zie­leni z dodatkiem bieli i pomarańc­zowego tworzą na uli­cy jed­ną wielką rados­ną mieszankę. Przez chwilę czu­ję się win­na, że nie mam na sobie ani jed­nego zielonego ele­men­tu, ale ponown­ie gdy razem z niez­na­jomym prze­chodz­imy na czer­wonym pod­nosi dwa kciu­ki do góry w geś­cie, który decy­du­je się uznać za przy­jazny. Wciskam się w potok ludzi i płynę przed siebie aż w końcu zami­ast ang­iel­skiego słyszę wokół siebie por­tu­gal­s­ki i ori­en­tu­ję się, że jeszcze dwa kro­ki a pójdę z wycieczką aż do autokaru.

 

Idę przez Soho przyglą­da­jąc się tłu­mom, które spraw­ia­ją wraże­nie jak­by właśnie trwał jeden wiel­ki niesko­or­dynowany fes­tyn, na którym mimo że alko­hol sączy się stru­mieni­a­mi równie dobrze baw­ią się rodz­ice z dzieć­mi w wózeczkach jak i starsze panie owinięte flaga­mi. Z resztą przyglą­da­jąc się rodzi­nom na uli­cy nie trud­no dostrzec, że ang­ielscy ojcowie są już zupełnie inni od naszych. Pochyleni nad wózkiem, z butelką w ręku, skłon­ni do roz­mowy z dzieck­iem, które w zatłoc­zonym metrze radośnie opowia­da, że ma dla niego wspani­ałą niespodziankę na urodziny. Jabłko, które dostało od niego na lunch. W całej tej radoś­ci, która kpi sobie z wieku, pogody i iloś­ci pro­cen­tów jakie wle­wa­ją w siebie zwłaszcza młodzi ludzie, braku­je tak częstej u nas ner­wowoś­ci. Wręcz prze­ci­wnie koło siedem­nastej wszyscy spraw­ia­ją wraże­nie jak­by nie była niedziela tylko co najwyżej piątkowy wieczór i nie było żad­nych ważnych spraw, który­mi trze­ba będzie się zająć następ­nego dnia. Zaz­droszcząc im tej per­spek­ty­wy (przy­pom­i­nam sobie po drodze o koniecznoś­ci lek­tu­ry Kan­ta na zaję­cia) idę dalej, radośnie rozglą­da­jąc się za miejscem, gdzie moż­na posil­ić nie tylko ducha.

 Ostate­cznie obi­ad jem szy­bko i bez entuz­jaz­mu, bo rados­ny fes­ti­w­al spraw­ia, że wszys­tkie przestrze­nie wypełnione są ludź­mi, stąd też radośnie bieg­nę do siedz­i­by Żucz­ka by spotkać się przed kon­certem, chwilkę się po stre­sować a potem bez waha­nia udać się na kon­cert. Wysi­adamy z metra przy Sloane Square, które tak strasznie przy­pom­i­na mi jeden z placów w Ams­ter­damie. Gdy dzielę się tą uwagą z Żuczkiem, ta delikat­nie kar­ci mnie za zbyt między­nar­o­dowe kono­tac­je. Śmieję się bo rzeczy­wiś­cie przez ostat­nie dni wszys­tko co mówię, naw­iązu­je do moich licznych wielkomiejs­kich podróży. Docier­amy do koś­cioła. Puste, właś­ci­wie nagie wnętrze tego ład­nego dziewięt­nas­towiecznego anglikańskiego koś­cioła zda­je się być ide­al­ną oprawą do wys­tępów muzy­cznych. Ładne neogo­ty­ck­ie formy, tworzą ide­al­ną ramię zwłaszcza do utworu tak szuka­jącego Boga jak Requiem Mozar­ta. Siadam i rozglą­dam się dookoła. Koś­ciół zapeł­nia się rodz­i­na­mi, krewny­mi, zna­jomy­mi wykon­aw­ców, ale także członka­mi sku­pi­onej wokół świą­tyni społecznoś­ci, zna­jomy­mi, zna­jomych, krewny­mi, krewnych. Zan­im zdążę się obe­jrzeć wszys­tkie miejs­ca zosta­ją zajęte, przez ludzi, o których chy­ba po raz pier­wszy od przy­jaz­du do Lon­dynu nie mam wąt­pli­woś­ci, że są niemal w całoś­ci przed­staw­iciela­mi mieszkańców mias­ta. A potem. Potem słucham Requiem Mozar­ta w Lon­dynie. Prawdę powiedzi­awszy, trud­no mi sobie wyobraz­ić jak lep­iej spędz­ić wieczór

 

Wracamy z Żuczkiem auto­busem. Jako że Requiem już za nami a jutrze­jsze zma­gania Żucz­ka z Owid­iuszem jeszcze przed nami przez chwilę jesteśmy pani­a­mi świa­ta, zwłaszcza że mamy to najlep­sze miejsce w auto­bus­ie na górze z samego przo­du. Kiedy prze­jeżdżamy prze Pica­dil­ly i West End może­my się niemal poczuć jak  w jed­nym z tych auto­busów spec­jal­nie dla turys­tów. Na jed­nym z przys­tanków zaglą­damy w wielkie okna budynku obok nas. W zapełnionym książka­mi po sufit, poko­ju na dwóch wiel­kich fotelach panowie w twee­dowych gar­ni­tu­rach siedzą czy­ta­jąc olbrzymie płachty gazet. Nie uda­je nam się zła­pać nazwy miejs­ca, ale wyda­je się, że nikt nie przestaw­iał tam zegarów od 1938 roku. Wysi­adamy tym razem już niedaleko domu, bo buty Żucz­ka choć dają sta­bil­ność pod­czas kon­certów nie są przez­nac­zone do pieszych wędrówek. Idziemy szy­bko zwabione per­spek­ty­wą ciepłego domu, herbaty i wiec­zornego spoczynku. Choć muzy­ka Mozar­ta wciąż brz­mi nam w głowach (a cza­sem prze­bi­ja się przez myśli na usta — u mnie w postaci niewyraźnego mruczenia, u Żucz­ka ład­nego nuce­nia), to najgłośniejszą myślą jest ta by dotrzeć do domu. Gdy mijamy zamyka­ją­cy się już bar, Żuczek radośnie stwierdza, że już niedaleko. Sprzą­ta­ją­cy szk­lan­ki kel­ner, po pol­sku wyraża radość z tego fak­tu. Do domu docier­amy chi­chocząc, co jak wiado­mo jest zawsze najlep­szym stanem w jakim moż­na przekroczyć próg włas­nego mieszkania

 

Ps: jeszcze raz dzięku­ję wszys­tkim, którzy pojaw­ili się na spotka­niu ze zwierzem. Było super i tak w sum­ie bard­zo między­nar­o­dowo. Pier­wszy przys­tanek Zwierz Word Tour.

 

Ps2: Zwierz wyraża nadzieję, że Lon­dyn postanowi się jutro zre­ha­bil­i­tować i padać nie będzie:)??

0 komentarz
0

Powiązane wpisy

judi bola judi bola resmi terpercaya Slot Online Indonesia bdslot
slot
slot online
slot gacor
Situs sbobet resmi terpercaya. Daftar situs slot online gacor resmi terbaik. Agen situs judi bola resmi terpercaya. Situs idn poker online resmi. Agen situs idn poker online resmi terpercaya. Situs idn poker terpercaya.

Kunjungi Situs bandar bola online terpercaya dan terbesar se-Indonesia.

liga228 agen bola terbesar dan terpercaya yang menyediakan transaksi via deposit pulsa tanpa potongan.

situs idn poker terbesar di Indonesia.

List website idn poker terbaik. Daftar Nama Situs Judi Bola Resmi QQCuan
situs domino99 Indonesia https://probola.club/ Menyajikan live skor liga inggris
agen bola terpercaya bandar bola terbesar Slot online game slot terbaik agen slot online situs BandarQQ Online Agen judi bola terpercaya poker online