Hej
Nie patrzę nawet na niebo, bo mimo zapewnień wszystkich, którzy przebywają w Londynie dłużej niż kilka dni chłodny deszcz jest tu anomalią. Od wczoraj kiedy kupiłam parasolkę nawet o nim nie myślę, tylko staram się przeskakiwać nad kałużami by nie zmoczyć kompletnie rąbka długiej spódnicy. Tym razem żegnam się z Żuczkiem wcześnie i podczas gdy moja gospodyni udaje się ku swoim ważnym duchowym sprawom, ja dopadam autobusu i jadę na Trafalgar Square skąd do pubu Sherlock Holmes gdzie zwołałam spotkanie czytelników są dosłownie dwa kroki. Idę szybko nie rozglądając się dookoła i być może dlatego gdy w końcu trzeba się na dłużej zatrzymać na przejściu dla pieszych stojący obok mnie facet zaczyna skarżyć mi się na to, że stracimy pół życia czekając na pasach. Kiwam tylko głową, bo mam wrażenie, że tylko w niedzielny poranek na Trafalgar Square należy do mieszkańców miasta by potem przejść we władanie turystów. Pod Pub docieram za wcześnie więc mam trochę czasu na spacer. Idę wzdłuż wysokich budynków, których nie uświadczy się w naszym kraju i rozmyślam nad tym dziejowym spokojem jaki wyczuwa się chodząc po stolicy Londynu. Co tu było to nadal jest, niczego nie brakuje. Z radością konstatuje, że tym czego na pewno nie brakuje, to rowery do wypożyczenia. Londyńczycy wzgardzili wszystkimi, które stoją w równym rzędzie i mokną. Cieszę się, bo widzę dowód, że nie tylko ja uważam, że zimna marcowa mżawka jest średnią pogodą na przejażdżki. W tym momencie potrąca mnie ósmy naliczony tego dnia biegacz. Jest niczym zagadka filozoficzna bo na jego koszulce brzmi intrygujący napis I am not a jogger.
Na spotkanie wszyscy przychodzimy lekko spóźnieni, ale pub jest jeszcze pustawy. Siadamy pod odciskiem łapy gigantycznego psa, łowimy okiem nadawany bez dźwięku czarno biały odcinek Sherlocka z Jeremym Brettem. Po chwili jednak nie ma już mowy by coś odwróciło uwagę od towarzystwa. To właśnie w takich miejscach jak to, gdy siedzę w pubie w dzień świętego Patryka z czytelnikami uderza mnie najbardziej jak świetnym pomysłem jest blog. Guinness smakuje lepiej niż kiedykolwiek, zachwyty nad serialowymi zakończeniami znajdują większy posłuch a historie o poznanych, niepoznanych, ucałowanych i skomplementowanych aktorach sprawiają, że nagle nie chce się być nigdzie indziej. Choć oczywiście po chwili sprawne ucho łowi rzuconą uwagę o Owidiuszu a oko dostrzega wymieniane pod stołem nuty, co jednoznacznie przypomina zwierzowi, że jego czytelnicy mają niesłychaną skłonność do bycia ludźmi interesującymi. Za naszymi plecami Pub przeżywa prawdziwe oblężenie. Młodzi ludzie w śmiesznych czapkach, owinięci Irlandzkimi flagami szkolni kumple, starsze panie wyciągnięte na zabawę przez wnuki. Rodzina z rudym jak marchewka dwuletnim chłopcem wydaje się być niesłychanie dumna z koloru włosów syna, który wygląda jak najbardziej rasowy Irlandczyk jakiego w życiu widziałam. Gwar, Guinness i świetne towarzystwo na chwilę pozwalają zapomnieć, że za drzwiami brytyjska pogoda funduje zwierzowi najbardziej stereotypowe powitanie jakie można sobie wymyślić.
Po kilku godzinach, spotkanie powoli dobiega końca, bo wszystkich nas odciągają ważne sprawy, galerie, biblioteki i koncerty. Żegnamy się bez żalu bo przecież wiadomo, że kiedyś się jeszcze spotkamy, zwłaszcza, że kilometry stały się ostatnio jakieś takie krótsze. Wychodzę na plac, który w niczym nie przypomina już sennego pustkowia sprzed kilku godzin. Wydaje się, że całe miasto wyległo na ulicę, świętując z puszką piwa w ręku. Wszystkie odcienie zieleni z dodatkiem bieli i pomarańczowego tworzą na ulicy jedną wielką radosną mieszankę. Przez chwilę czuję się winna, że nie mam na sobie ani jednego zielonego elementu, ale ponownie gdy razem z nieznajomym przechodzimy na czerwonym podnosi dwa kciuki do góry w geście, który decyduje się uznać za przyjazny. Wciskam się w potok ludzi i płynę przed siebie aż w końcu zamiast angielskiego słyszę wokół siebie portugalski i orientuję się, że jeszcze dwa kroki a pójdę z wycieczką aż do autokaru.
Idę przez Soho przyglądając się tłumom, które sprawiają wrażenie jakby właśnie trwał jeden wielki nieskoordynowany festyn, na którym mimo że alkohol sączy się strumieniami równie dobrze bawią się rodzice z dziećmi w wózeczkach jak i starsze panie owinięte flagami. Z resztą przyglądając się rodzinom na ulicy nie trudno dostrzec, że angielscy ojcowie są już zupełnie inni od naszych. Pochyleni nad wózkiem, z butelką w ręku, skłonni do rozmowy z dzieckiem, które w zatłoczonym metrze radośnie opowiada, że ma dla niego wspaniałą niespodziankę na urodziny. Jabłko, które dostało od niego na lunch. W całej tej radości, która kpi sobie z wieku, pogody i ilości procentów jakie wlewają w siebie zwłaszcza młodzi ludzie, brakuje tak częstej u nas nerwowości. Wręcz przeciwnie koło siedemnastej wszyscy sprawiają wrażenie jakby nie była niedziela tylko co najwyżej piątkowy wieczór i nie było żadnych ważnych spraw, którymi trzeba będzie się zająć następnego dnia. Zazdroszcząc im tej perspektywy (przypominam sobie po drodze o konieczności lektury Kanta na zajęcia) idę dalej, radośnie rozglądając się za miejscem, gdzie można posilić nie tylko ducha.
Ostatecznie obiad jem szybko i bez entuzjazmu, bo radosny festiwal sprawia, że wszystkie przestrzenie wypełnione są ludźmi, stąd też radośnie biegnę do siedziby Żuczka by spotkać się przed koncertem, chwilkę się po stresować a potem bez wahania udać się na koncert. Wysiadamy z metra przy Sloane Square, które tak strasznie przypomina mi jeden z placów w Amsterdamie. Gdy dzielę się tą uwagą z Żuczkiem, ta delikatnie karci mnie za zbyt międzynarodowe konotacje. Śmieję się bo rzeczywiście przez ostatnie dni wszystko co mówię, nawiązuje do moich licznych wielkomiejskich podróży. Docieramy do kościoła. Puste, właściwie nagie wnętrze tego ładnego dziewiętnastowiecznego anglikańskiego kościoła zdaje się być idealną oprawą do występów muzycznych. Ładne neogotyckie formy, tworzą idealną ramię zwłaszcza do utworu tak szukającego Boga jak Requiem Mozarta. Siadam i rozglądam się dookoła. Kościół zapełnia się rodzinami, krewnymi, znajomymi wykonawców, ale także członkami skupionej wokół świątyni społeczności, znajomymi, znajomych, krewnymi, krewnych. Zanim zdążę się obejrzeć wszystkie miejsca zostają zajęte, przez ludzi, o których chyba po raz pierwszy od przyjazdu do Londynu nie mam wątpliwości, że są niemal w całości przedstawicielami mieszkańców miasta. A potem. Potem słucham Requiem Mozarta w Londynie. Prawdę powiedziawszy, trudno mi sobie wyobrazić jak lepiej spędzić wieczór
Wracamy z Żuczkiem autobusem. Jako że Requiem już za nami a jutrzejsze zmagania Żuczka z Owidiuszem jeszcze przed nami przez chwilę jesteśmy paniami świata, zwłaszcza że mamy to najlepsze miejsce w autobusie na górze z samego przodu. Kiedy przejeżdżamy prze Picadilly i West End możemy się niemal poczuć jak w jednym z tych autobusów specjalnie dla turystów. Na jednym z przystanków zaglądamy w wielkie okna budynku obok nas. W zapełnionym książkami po sufit, pokoju na dwóch wielkich fotelach panowie w tweedowych garniturach siedzą czytając olbrzymie płachty gazet. Nie udaje nam się złapać nazwy miejsca, ale wydaje się, że nikt nie przestawiał tam zegarów od 1938 roku. Wysiadamy tym razem już niedaleko domu, bo buty Żuczka choć dają stabilność podczas koncertów nie są przeznaczone do pieszych wędrówek. Idziemy szybko zwabione perspektywą ciepłego domu, herbaty i wieczornego spoczynku. Choć muzyka Mozarta wciąż brzmi nam w głowach (a czasem przebija się przez myśli na usta – u mnie w postaci niewyraźnego mruczenia, u Żuczka ładnego nucenia), to najgłośniejszą myślą jest ta by dotrzeć do domu. Gdy mijamy zamykający się już bar, Żuczek radośnie stwierdza, że już niedaleko. Sprzątający szklanki kelner, po polsku wyraża radość z tego faktu. Do domu docieramy chichocząc, co jak wiadomo jest zawsze najlepszym stanem w jakim można przekroczyć próg własnego mieszkania
Ps: jeszcze raz dziękuję wszystkim, którzy pojawili się na spotkaniu ze zwierzem. Było super i tak w sumie bardzo międzynarodowo. Pierwszy przystanek Zwierz Word Tour.
Ps2: Zwierz wyraża nadzieję, że Londyn postanowi się jutro zrehabilitować i padać nie będzie:)??