?
Hej
Rano nie budzi mnie słońce tylko budzik. Niebo ma kolor ponuro szary a siąpiąca mżawka potwierdza wszystkie najgorsze Londyńskie stereotypy. W metrze nie działa bilet, maszyna połyka pieniądze, pan z obsługi mówi nie wyraźnie, jadąc metrem mylimy Tate i zamiast pod modern lądujemy pod galerią sztuki zdecydowanie nie współczesnej. Wracamy więc, przesiadamy się, idziemy korytarzami, które teraz oprócz charakterystycznego zapachu metra wypełnione są też wonią mokrych ubrań i włosów. Aż w końcu wychodzimy. Waterloo, stacja, na której przesiadałam się codziennie w czasie mojego pierwszego pobytu w Londynie, wychodzę przed stację i nagle mżawka przestaje mi przeszkadzać, przesiadki stają się przyjemnym dodatkiem, nawet fakt że karta nie działała daje się przetrwać. Wystarczy, że pomyślę, że stoję na ulicy, pod parasolem. W Londynie
Stoję nie długo bo trzeba iść. Ale jaki to spacer, deszcz siąpi niebo i Tamiza, której brzegiem idziemy mają ten sam kolor. Tłumy jeszcze nie wyległy na obowiązkową przedpołudniową przechadzkę, więc trzeba tylko uskakiwać przed biegnącymi przed siebie, nie baczącymi na przechodniów wielbicielami joggingu. Wszyscy w cieplutkich legginsach z słuchawkami na uszach zdają się przebywać gdzieś bardzo daleko od zanurzonego w szarości miejskiego nadbrzeża. Po drodze łapię kontem oka miejsca, które przecież znamy – National Theatre, którego ponura betonowa sylwetka w każdym innym miejscu budziłaby niechęć ale tu pasuje jak ulał. Pomazane graffiti arkady pod, którymi szaleją skejci, skrawek kamienistej plaży, tak kontrastującej z miastem schodzącym ku rzece – wszak znam te miejsca, brakuje w nich tylko detektywa w długim płaszczu.
Spacer kończy się pod Tate Modern. Oto na moja cześć w tym wciąż ponurym budynku elektrowni wystawiani są mistrzowie popartu. Obok Lichtensteina, na którego niemal pielgrzymuję do Londynu, wystawiają, zdecydowanie na moją cześć Big Splash Hockneya. Ten obraz, znany i reprodukowany miliony razy, jest i zawsze będzie dla mnie obrazem, który pokazuje jak bardzo nieobecność osoby na obrazie może być obecnością. Zawsze patrząc na ten obraz myślę o śmierci i nie wiem czy słusznie czy nie ale to miłe kiedy człowiek myśli cokolwiek przed obrazem. Okazuje się, że przeżyć duchowych pragnę nie tylko ja, więc bilet odracza moje spotkanie z Lichtensteinem na godzinę pierwszą. Cóż można robić mając dwie godziny, na przeciw St. Paul’s Cathedral. Przechodzimy przez uginający się pod stopami przechodniów Millenium Bridge, mijając rozśpiewaną grupę, z kościelnego chóru. Pod St. Pauls stajemy oko w oko z różnicą kulturową. Świątynia nie świątynia ale w sobotnie przedpołudnia bilet kosztuje 4 funty. Buntujemy się przeciw kupcom w świątyni i idziemy na kawę. Gdy czekam aż w końcu zakrzykną moje imię, łapię wzrok starszej pani nad kubkiem cappuccino. Pani kłania mi się uprzejmie a ja do końca dnia zastanawiam się z kim zostałam pomylona.
Lichtenstein jest jednym z moich ukochanych malarzy od dawna. Większość osób patrząc na popart widzi jedynie bardzo powiększone obrazki z komiksów zadając sobie pytanie po kiego grzyba wieszać to na ścianach. Ja w sali z obrazami przedstawiającymi namalowane w czerni i bieli przedmioty codziennego użytku myślę tylko o tym jak wspaniale piękne mogą być codzienne przedmioty gdy im tylko na to pozwolimy. Sala w której umieszczono wojenne i melodramatyczne obrazy Lichtensteina robi na mnie olbrzymie wrażenie, gdzieś tam w tych powiększonych opatrzonych starannie dobranymi wzorowanymi na komiksowych podpisami obrazach znajduje więcej przerażających rozważań na temat wojny i ludzkiej samotności niż w niejednym bardziej wyrafinowanym graficznie dziele sztuki. Zresztą obrazy Lichtensteina widziane z bliska są po prostu piękne. Proste linie, kolory, skala – coś czego nie jest w stanie oddać żadna reprodukcja.
Wchodzę z Tate, z poczuciem tego wewnętrznego niepokoju, które zawsze budzi we mnie wielka sztuka. Żegnam się z wiernie towarzyszącym mi Żuczkiem, który biegnie do domu rozmyślać nad Owidiuszem. Sama pozostawiona w centrum miasta postanawiam oddać się najcudowniejszej ze wszystkich rozrywek. Z mapą metra w kieszeni, i wiarą że w mieście połączonym podziemną kolejką nie da się zgubić idę przed siebie, nie zważając na sklepy nazwy ulic, przyglądając się otoczeniu jakbym widziała je po raz pierwszy, choć rozpoznaję niektóre place, skrzyżowania, mijane teatry. Kątem oka dostrzegam szczegóły, które umknęły by mi w rodzinnym mieście. Różowy rower, mężczyznę, który ma dokładnie połowę brody, zupełnie normalnie ubranego faceta poza krwiście czerwonymi butami wykończonymi wzorkiem w panterkę. zaglądam w okna mieszkań (regały z drabinką, bałagan, Wielkie lustro dokładnie na przeciwko okna, odbija mnie w cudzym mieszkaniu). Tymczasem pogoda się zmienia, mżawka ustępuje i słońce przebijając się przez chmury próbuje wysuszyć chodniki. Nagle czuję, że ciepła kurtka, wypakowana niesłychanie potrzebnymi rzeczami torba zaczyna ciążyć. Krótkie spojrzenie na mapę przekonuje mnie, że jak zwykle pokonałam jakieś dzikie odległości.
W Londynie każda przejażdżka autobusem budzi mój dziki entuzjazm. Fakt że jadę gdzieś czerwonym piętrusem sprawia, że nie chcę być gdziekolwiek indziej. Wysiadam na Oxford Street. Znów leje, więc inauguruję zakupy, nabyciem parasola. W końcu docieram do świątyni moich bóstw i wchodzę pomiędzy półki HMV. Choć z roku na rok wizyta w tym wielkim sklepie z DVD jest co raz mniej ekscytująca (Amazon, co raz więcej produkcji w Polsce) to włóczę się pół godziny między półkami, szukając okazji, produkcji z dawna poszukiwanych, niespodzianek i olśnień. Pod koniec obchodu koszyk jest pełny ale czuję że powoli kończy mi się zasób kroków na ten dzień. W Cafe Nero dwa kroki od siedziby Żuczka cała obsługa mówi po Polsku, podobnie jak dziewczyna, która wskakuje wczesnym popołudniem poplotkować o wszystkim i o niczym. Przeglądam najnowszy numer Empire jem pysznego tosta z Mozzarelą i słucham melodii ojczystego języka, co chwila spoglądając na ulicę, ta zaś stanowi niemal nieprzerwany ciąg sklepów z łóżkami i materacami, co budzi we mnie tęsknotę za snem i wypoczynkiem. Nic dziwnego, że gdy docieram do mieszkania Żuczka, żądam strawy i napoju po czym padam na fotel celem regeneracji końcówek nerwowych w stopach.
Utrzymać mnie w zamknięciu w obcym mieście jest trudno. Po kolacji i odpoczynku, wychodzimy na miasto. Moja kapryśna karta pozwala mi na nieograniczone zwiedzanie autobusem więc jedziemy przez nocny deszczowy Londyn do niemal pustego Camden, jedziemy dzielnicą dokładnie w porze gdy zamykają się sklepy i otwierają się kluby. Autobus sunie powoli brnąc przez korki i omijając prace drogowe. Na chwilę zatrzymujemy się na przeciw okna, przy którym stoi trzech nagich mężczyzn. Łapię spojrzenie jednego z nich i radośnie macham. I tak swoim zwykłym brakiem zaskoczenia (dziwniejsze rzeczy się mi z zdarzały) oraz naturalną życzliwością, wprawiam w stan szoku mężczyznę, który przecież musi sobie zdawać sprawę, że jest widoczny z ulicy i z autobusu. Spacer po Camden jest cudowny bo nareszcie można zobaczyć miejsce, które zazwyczaj przykrywa tłum turystów. Kończy się jednak szybko bo na ulice wyległ już alternatywny tłum nocnych marków zaś droga wciąż prowadzi co raz dalej od radosnego centrum miejskiego wszechświata. Wracamy też autobusem ale nie od razu do domu. Wysiadamy na znanym mi skrzyżowaniu. Idziemy powoli znaną mi ulicą. Zatrzymujemy się pod znanym adresem. 221B. Robię zdjęcie, sprawdzam czy na piętrze pali się światło. Ciemno.Sherlock śpi.
W małej jeszcze czynnej kawiarni nad ostatnią tego dnia kawą, rozmawiamy o tym o czym rozmawia się jedynie nad ostatnią danego dnia kawą. Jest miło pusto i jakoś tak blisko domu choć przecież kilometry od mojego mieszkania. Wracamy na piechotę. W mieszkaniu Żuczek ćwiczy pasaże z Requiem przed jutrzejszym koncertem. Muzyka Mozarta śpiewania niezbyt głośno miesza się z dźwiękiem stukania w klawiaturę. Jestem. Piszę. W Londynie. Dodatek, który wszystko czyni lepszym.
Ps: Zwierz miał być bardziej konkretny ale jakoś nie wychodzi.
Ps2: Wszystkich chętnych czytelników zwierz ma nadzieję zobaczyć jutro 11:30 Pub Sherlock Holmes. Zwierz będzie ten zwierzowy :P