Od kilku lat kultura popularna przeżywa fascynację baśniami. Seriale, filmy, aktorskie realizacje i ciągłe próby uczynienia baśni czymś fascynującym dla dorosłego widza. Twórcy dwoją się i troją by do znanych fabuł dopisać nowe treści. A tymczasem Into The Woods leżało sobie spokojnie – jako musical z lat 80, który zrobił to o czym wszyscy marzyli ale mało komu w ostatnich latach wyszło.
Można by napisać książkę o tym jak Disney postanowił marketingowo strzelić sobie w stopę. Czyli o tym jak przekonywał wszystkich że to nowa produkcja dla dzieci, wyrzucił na plakaty nazwiska aktorów drugoplanowych, wrzucił film do kin w Boże Narodzenie a potem mógł tylko patrzeć jak recenzje wściekłych rodziców płoną kiedy okazało się że to jednak jest najdalsza z możliwych interpretacja postaci zagarniętych przez Disneya. Całe szczęście widz polski może być mądrzejszy i wiedzieć na co idzie. Zwierz z całego serca poleca przeczytać libetto zanim pójdziecie do kina. Rozrywce to nie przeszkodzi a nie będzie zaskoczenia
Zacznijmy od prostej deklaracji, którą zwierz chciałby wprowadzić na początek recenzji i w miarę możliwości nie wracać do tego później. Zwierz omawia filmową wersję musicalu. Tak tą złagodzoną, uładzoną i przyciętą do filmowych ram wersję. Zdaję sobie sprawę, że wśród moich czytelników istnieje silny odłam wielbicieli musicali, ale zwierz choć uwielbia musicale nie jest pasjonatem. Nie ma też w nim potrzeby tak bardzo porównywać wersję sceniczną i filmową – spokojnie żyje z obiema. Zwierz czyni to zastrzeżenie bo zawsze w przypadku adaptacji sztuki na potrzeby filmu recenzja powinna rozpadać się na dwie. Pierwsza oceniająca jak film broni się sam w sobie, druga oceniająca jak udało się przenieść język sztuki na język filmu. Zwierz jednak nigdy Into the Woods nie widział na żywo, i choć doskonale wie co zostało wycięte (i zdaje sobie sprawę, że stały za tym przede wszystkim usilne próby Disneya by może jednak wcisnąć tą historię dzieciom) to nie czuje się na siłach (ani powiedzmy sobie nie ma za bardzo ochoty) oceniać jak musical przeniesiono na język filmu. Zwierz zaznacza to na początku, bo prawdę rzekłszy – nie wyklucza, że to jest bardzo niedobra adaptacja sztuki co niekoniecznie czyni film złym. O ile ma to dla was sens (dla zwierza ma). Zastrzeżenie to jest konieczne bo o ile jeszcze o filmie zwierz cokolwiek jest w stanie powiedzieć uznając, że się zna o tyle analiza różnic w treści musicalu i filmu bez b. dobrej znajomości musicalu jest ponad jego siły.
Jakże miło mieć obsadę która umie śpiewać. Jakże nie miło czytać że muzyka w musicalu jest marna. Jakże dziwnie czytać recenzje zakładające że historia jest o postaciach z bajek. Przy czym zwierz jest w stanie sobie wyobrazić wcale nie tak bardzo alternatywną rzeczywistość, w której Disney nie rżnie głupa nie wycina kilku wątków, nie daje premiery 25 grudnia. Tylko nie udaje co nakręcił i robi około oscarową kampanię filmowi. Spokojnie mógłby się wciąć do wyścigu. Gdyby kasy z biletów wściekłych rodziców nie kochał bardziej.
To powiedziawszy zwierz musi stwierdzić, że film bardzo mu się podobał. Przy czym wynika to z faktu, że zwierz znał jednak wcześniej całą historię bohaterów udających się do lasu i doskonale widział co widzi i jakich tropów się spodziewać. Zanim wejdziemy w gąszcz interpretacji zacznijmy od prostej prawdy – nie da się nakręcić dobrego musicalu bez aktorów którzy umieją śpiewać. Zwierz musi powiedzieć, że była to przyjemna ulga dla uszu znaleźć się w końcu w kinie na musicalu gdzie nikt potwornie nie fałszuje, nie śpiewa nie potrzebnym falsetem czy też – jak niekiedy bywa – śpiewa ładnie i gładko ale zupełnie bez emocji. Dobierając obsadę (nie bez zawirowań) Rob Marshall nie popełnił błędu. Wszyscy aktorzy mają na tyle dobre głosy by znaleźć się w skomplikowanych melodiach Stephena Sondheima i na tyle dużo zdolności aktorskich by nie pogubić znaczenia tego co do nich napisał James Lapine. Przy czym zwierz jest zdania, że glos aktora musicalowego – zwłaszcza w przypadku ekranizacji nie musi być aż tak mocny jak a teatrze ale musi koniecznie przenosić emocje. I tu znajdziemy to w każdej roli, co jest olbrzymią ulgą. Zwierz nie będzie ukrywał gdy dowiedział się o Meryl Streep w kolejnym musicalu wydał z siebie jęk, na który aktorka nie zasłużyła. Widzicie nawet zwierz nie jest obojętny na coś co nazywa „klątwą zachwytu” – jeśli nad kimś ludzie za bardzo się zachwycają mamy skłonności do wyszukiwania błędów i szukania potwierdzenia że zachwyty są przesadzone. Ale Streep naprawdę jest doskonałą aktorką – która nie tylko czyni ze swojej Wiedźmy postać ciekawą ale przede wszystkim – cudownie śpiewa to co jej w tej wersji napisano – wkładając w te utwory tle znaczeń i emocji, że trudno wyznaczyć granice pomiędzy tym jak się jej słucha gdy śpiewa i gdy mówi. Zwierz uważał, ze nominacja dla niej to przejaw ślepego zachwytu Akademii. Już nie uważa. Zwłaszcza, ze Streep jak zwykle śpiewała głównie na żywo (nawet jeśli zmiksowano to potem z wcześniejszymi nagraniami) – główne dlatego, że jak przyznaje aktorka nie za bardzo umie inaczej.
Pal sześć nagrody za postarzenie Meryl Streep – to jak się ją w tym filmie odmładza zasługuje na wyróżnienie. Przy czym zwierz przyzna szczerze – to jest bardzo dobra rola, dobrze zaśpiewana bardzo dobrze zagrana. Nie będzie zwierz krytykować Streep dlatego że to się stało ostatnio modne
Cudowna jest w filmie też Emily Blunt – jako żona Piekarza. Jej rola jest trudna, a jednocześnie kluczowa dla historii. Blunt – przynajmniej zdaniem zwierza nie popełnia w tym filmie żadnego błędu. Zarówno śpiewając (ma naprawdę śliczny głos) jak i grając kobietę która jednocześnie bardzo wie czego chce i nie wie. Jej desperacja, ale także bijące od niej ciepło to rzeczy nie łatwe do zagrania a budzące sympatię wobec postaci. Zresztą to jest jedna bohaterka w całym musicalu, która naprawdę zrozumie po co do „lasu” trafiła i co może z niego wynieść. Dobry jest James Corden i Anna Kendrick – śpiewający jasno i czysto a jednocześnie na tyle zdolni aktorsko (zwłaszcza komediowo) by nie zniknąć w tle bardziej dramatycznych postaci. Niesamowicie dobre są dzieciaki – Daniel Huttlestone w roli Jacka jest doskonały ale każe się lękać o jakiekolwiek zmiany w głosie tego uzdolnionego aktora i śpiewaka (w tej kolejności), z kolei obsadzona niemal w ostatniej roli Lilla Crawford jest chyba wymarzonym (przynajmniej w tej wersji) Czerwonym Kapturkiem. Dla zwierza pewnym zaskoczeniem był Chris Pine – który śpiewa dobrze (choć ma strasznie nie pasujący do aparycji głos) ale dopiero oglądając film zwierz zdał sobie sprawę jak wiele odwagi wymagała jego rola. Na sam koniec Depp w bardzo zmienionej piosence Wilka (jednak to Disney) wypada bardzo dobrze – nadganiając tam gdzie nie daje rady głosem całkiem dobrym aktorstwem. Przy czym zwierz znalazł liczne zarzuty, że Wilk w wykonaniu Deppa jest jakiś tak niebezpiecznie zainteresowany Czerwonym Kapturkiem. Zwierz wpadł w stupor bo a.) tak powinno być b.) wymaga jednak odwagi od aktora by przyjąć rolę z takim podtekstem.
Emily Blunt stanowi serce filmy choć widać jak bardzo Disney nagimnastykował się by utrudnić pierwotną interpretacje postaci gdzie żona piekarza była postacią najmocniej nawiązującą do kwestii AIDS. Ogólnie strasznie widać, jak starano się wyprać sztukę akurat z tej interpretacji
Jednak nie tylko obsada przypadła zwierzowi do gustu. Marshall zdecydował się na film, który jest miejscami bardzo świadomie teatralny. Przede wszystkim sam las po którym poruszają się bohaterowie nawet przez moment nie próbuje udawać prawdziwego lasu, jest bardzo wyraźnie dekoracjami, z bardzo wyraźnymi miejscami na odegranie kolejnych scen. Nie jest to jednak wada ale świadomy zabieg – który sprawia, że widz nie wpada – w zgubną potrzebę realizmu. Przy czym mówimy o takim prymitywnym realizmie gdzie upieramy się przy szumiących drzewach i szemrzących potokach, bo jeśli chodzi o warstwę emocjonalną film zjada na śniadanie wszystkie te „historie prawdziwe”, które nam zwykle pokazuje się w ramach reinterpretacji baśni. Ale nie chodzi jedynie o kwestie produkcyjne (film miał mały budżet nie zrobiono go w 3D i dzięki Bogu bo naprawdę efekty specjalne byłby tu jak pięść do nosa). Marshall decyduje się też na bardzo świadome prowadzenie aktorów tak by wypadali teatralnie. Chyba najlepiej widać to w genialnym fragmencie – Agony – gdzie dwaj książęta licytują się na swoje cierpienia miłosne. Ileż w tej jednej scenie przesadzonych teatralnych gestów, dłoni wyciąganych w przestrzeń, padania na kolana, rozdzierania koszul i wykorzystywania tych wszystkich „teatralnych” dramatycznych klisz. Daje to efekt przekomiczny (zamierzenie), niemal kampowy w tym jak podchodzi do materiału wyjściowego. Jednocześnie to jest ten moment w którym orientujemy się, że Chris Pine został zatrudniony do filmu jako chodząca personifikacja przeszarżowanego Księcia z Bajki, choć może chodziło o to, że w tej scenie doskonale udaje Williama Shatnera. Ta teatralność – niekiedy wprowadzająca elementy komiczne, niekiedy bardzo dramatyczna – trochę jak w Chicago (którego zwierz jak pamiętacie nie cierpi) pozwala przy dość sprawnej adaptacji filmowej jednocześnie poczuć ducha sceny gdzie aktor ma swój wielki moment i potrzebuje nieco więcej oddechu. Niekiedy zaś teatralność jest wręcz konieczna jak w scenie między Czerwonym Kapturkiem a Wilkiem, gdzie jakiekolwiek inne rozwiązanie niż to które przyjęto (Depp bardzo jest za wilka przebrany) pozbawiłoby piosenki jej dość naturalnego – choć niepokojącego – wydźwięku. Tak więc, zdaniem zwierza narzekania (liczne) na teatralność filmu są moim zdaniem brakiem zrozumienia dla pewnego założenia reżysera, który dość słusznie – nie starał się czynić olbrzymiej metafory realistyczną. Bo przecież to naprawdę nie ma sensu.
Jaki Chris Pine jest w tym filmie doskonały jako Prince Charming – postać egoistyczna, niespełniona, doskonale pokazująca to jak otrzymanie niedostępnego nie gwarantuje spełnienia na zawsze. Jednocześnie to bohater tak denerwująco świadom tego kim jest i dlaczego jest jaki jest. Och jak doskonale daje się go podstawić pod tylu książkowych bohaterów i zupełnie realnych mężczyzn. A przy tym film wspaniale gra jego wyglądem tworząc niemalże karykaturę idealnego księcia z bajki
Zwierz wspomniał, że dokonano wielu zmiany w stosunku do scenicznego oryginału ale zwierz nieco to rozumie. Jest Into The Woods musicalem przewrotnym, który daje widzowie zupełnie nie to czego mógł się spodziewać. Ale jest też – co nigdy nie jest zarzutem – musicalem długim, bardzo osadzonym w tradycji – siedź i słuchaj jak śpiewa się o wszystkim. To doskonale sprawdza się w teatrach gdzie chce się siedzieć godzinami, niekoniecznie w kinie, gdzie z przyczyn oczywistych widz jest zdecydowanie mniej zanurzony w świat przedstawiony (a na pewno mniej zanurzony w muzykę). Cięcia – których dokonał zresztą sam autor musicalu będący autorem scenariusza, sprawiają że cała historia choć grzeczniejsza jest przede wszystkim – bardziej płynna. Film ogląda się bez poczucia że upływa czas, co więcej – mimo licznych korekt całość wciąż jest spójną historią, choć bardzo czuć w których miejscach kończyły się akty. Albo zwierz po prostu pamięta i nie jest w stanie się tego wrażenia pozbyć. Nie mniej film dobrze daje sobie radę jako całość choć trzeba przyznać, że wątek Roszpunki jest urwany co niestety trochę zmienia jego wymowę i każe sobie zadawać pytanie po co w ogóle go pozostawiono (tzn. wiadomo po co bo bez niego nie ma musicalu, ale jednak jest problem). Natomiast co do cięć – to zdaniem zwierza kwestię Narratora i kwestię ojca Piekarza rozwiązano bardzo dobrze. Nawet jeśli oznaczało to pewne poświęcenia to pomysły realizacyjne trzymają się kupy. Zwierz ku swojemu zaskoczeniu słyszał narzekania na zmianę tonu filmu w drugiej połowie. Sam przyzna że trochę ich nie rozumie, zwłaszcza że sens całego musicalu kryje się w drugiej połowie. Choć to prawda narracyjnie jest ona bardziej teatralna.
Kolejny przeuroczy pomysł Disneya – lansujmy film nazwiskiem Deppa by potem wszyscy byli zawiedzeni kiedy okaże się jak wielka jest jego rola i jaki ma charakter. Zwierz nienawidzi takich zabiegów marketingowych bo nic nie szkodzi tak filmowi jak obecność na widowni ludzi zwabionych do kin tanimi sztuczkami
No dobra ale nie byłoby Into The Woods takie dobre gdyby nie fakt, że to jest po prostu znakomity musical. Zwierz odłoży na bok melodie (strasznie melodyjny jest w tym musicalu Sondheim czemu pomaga też chyba nieco złagodzona aranżacja) a skupmy się na samych motywach przewodnich. Przede wszystkim – zwierz daje sobie sprawę, że ten – napisany w latach 80 musical często interpretuje się jako dzieło bardzo wyraźnie nawiązujące do epidemii AIDS. Jeśli jest się świadomym tej interpretacji to pozostaje ona bardzo wyraźnie w niektórych miejscach i nadal można część motywów interpretować w ten sposób. Co nie zmienia faktu, że akurat tą wymowę najbardziej przygaszono i dziś – kiedy AIDS usunęło się nieco z listy morderczych rzeczy, które wykończą znany nam świat – można nie będąc świadomym tej interpretacji niemal zupełnie ją przegapić. Wątek pozostaje w warstwie zgonów bohaterów – często nagłych i przypadkowych, równych dla dobrych i złych – śmierci tak irracjonalnej, że jednoczącej tych którzy pozostali. Pozostają więc dwa główne motywy – jeden to pytanie o to czego „pragnąć się godzi”. Wszystkie postacie zostają skonfrontowane ze swoimi marzeniami i muszą odpowiedzieć sobie na pytanie o sens spełnienia, o to co pojawia się po tym gdy życzenie zostanie spełnione. Jednocześnie – ów brak spełnienia, ten haczyk który kryje się gdzieś w każdym marzeniu – jest nie mniej ważny. Musical doskonale rozgrywa ten temat na różnych płaszczyznach – mamy więc pytanie o to czy można się dostosować do wymarzonego życia, co zrobić gdy jednak spełnienie marzenia nie oznacza końca pragnień i czy można znaleźć jakieś miejsce po środku – pomiędzy codziennością a marzeniami. Jednocześnie jednak – niesłychanie ważne są pytania o moralność. Zwłaszcza kwestia tego jaka jest odpowiedzialność jednostki względem innych. Wszyscy chcą poszukiwać szczęścia i spełnienia ale czy to usprawiedliwia egoizm, nielicznie się z innymi, oddawanie się nawet chwilowym żądzom. Musical rozprawia się zresztą rozprawia się z wizją dobrego zakończenia, pytając przede wszystkim jak wygląda życie ludzi których życzenia się spełniły.
W procesie – mieć ciastko (ekranizację przygnębiającego i inteligentnego musicalu) i zjeść ciastko (film PG -1 3 udający produkcję familijną przynajmniej na plakacie) Disney wykasował część wątku Roszpunki. Zdaniem zwierza to duży błąd. Może na DVD będzie.
Równie ważny jest – chyba najbardziej wyeksponowany w tej adaptacji – wątek rodziców i dzieci. Wpływu jaki decyzje rodziców mają na życie i postępowanie swoich pociech. To z tego co opowiada nam się w młodości wyrastają nasze późniejsze marzenia, to do tych – baśni odnosimy potem nasze życiowe osiągnięcia i wizję szczęścia. Jednocześnie to produkcja która pokazuje jak bardzo rodzice mogą wykrzywić los swojego potomstwa. Czy to pragnąc je ochronić przed światem, czy pokazując mu jedną właściwy sposób patrzenia na świat czy też przerzucając na nie swoje marzenia. Przy czym bohaterowie nawet nie zdają sobie sprawy (poza niektórymi ) jak bardzo są dziećmi swoich rodziców – wychowani do konkretnych ról, cech i pragnień. Z drugiej strony wciąż się do ich rad i słów odwołują i mierzą swoje czyny odnosząc je do rodziców – niekiedy pragnąć spełnić ich oczekiwania (jak Czerwony Kapturek), walcząc z wycznaczonym losem (jak Wiedźma) czy uciekając przed popełnianymi błędami (jak Piekarz). Do tego dochodzi jeszcze wątek tego jak rodzice kształtują postrzeganie nas samych – jak w przypadku całkiem bystrego Jacka który w sumie głównie za sprawą swojej matki postrzegany jest jako głupek. Ale jest to też historia dorastania do bycia rodzicem, zarówno tym który chce poprawić swoje błędy jak i tym który dopiero rozumie, że je popełnił. Jednocześnie musical jest dość okrutny – nie ma dobrego wyjścia. Wychowanie dziecka jest trudne i w ostateczności zawsze ponosi się mniejsze lub większe fiasko. Choć ponownie 0 siłą napędową całej historii jest chęć posiadania potomstwa – coś co jest pragnieniem ponad wszystkie inne. Jednocześnie nie będąc pragnieniem pozbawionym egoizmu. Trzeba zauważyć, że ten wątek dzieci i ich wychowania – w kontekście wykorzystania w musicalu postaci z baśni jest chyba najbardziej przejmujący. To jakby nasycenie tych fantazji które opowiadamy dzieciom, życiem do którego te baśnie zupełnie ich nie przygotują. W ostatecznym rozrachunku wszystkie decyzje w świecie trzeba będzie podjąć samemu – a tam okaże się, że są Wiedźmy które mają racje i Olbrzymi które nie są po prostu złe, i moralne dylematy wykraczające daleko poza dobre zakończenia. Jedyne pocieszenie? Nikt nie jest z tymi problemami sam.
Film doskonale analizuje świat pragnień. Ale nie tylko – zagłębia się też w psychikę „miłych ludzi” – tych którzy składają się na większość społeczeństwa. Ani dobrych, ani złych – miłych choć często niemoralnych, egoistycznych, zdesperowanych, chciwych czy w końcu głupich.
Zwierz wspomniał o kwestii moralności i musi tu zaznaczyć, że szczególnie dobrze wypada tu postać Wiedźmy – która sprzeciwia się temu – typowo baśniowemu podziałowi na dobre i złe. Bohaterowie nie są zresztą ani dobrzy ani źli – Wiedźma nazywa ich miłymi – jakby tworząc kategorie w poprzek tych które dotychczas zwykliśmy przykładać do baśni. I rzeczywiście przyglądając się moralnym wyborom bohaterów nie trudno przyznać jej rację. Dużo w tych decyzjach wyrachowania czy okrucieństwa, ale nasza ocena nie opiera się na tym czy są dobrzy czy źli ale na tym jak dobrze dostosowali się do społeczności. Ta zaś wymaga przede wszystkim bycia miłym. Bycie miłym, w pewien sposób nieświadomym swojego braku etyki albo gotowym do tego by znaleźć dla niej szybkie i proste wyjaśnienie (cudowny Książę stwierdzający że został wychowany po to by być uroczym a nie wiernym) to jedyny sposób by w społeczności przetrwać. By żyć dalej mimo poczucia winy. Między innymi dlatego wiedźma, która nie jest ani dobra ani zła tylko (zwierz uważa że najlepiej tu skorzystać z angielskiego słowa) „right” nie będzie w stanie żyć w tej społeczności. Bo ją właśnie dopadnie to poczucie winy, które wszyscy dość szybko i sprawnie strząsnęli ze swoich miłych ramion. Przy czym to skonfrontowanie jednostki z grupą i grupy z jednostką (cudowna scena przerzucania się poczuciem winy) to rzecz naprawdę doskonale napisana i zagrana – zdecydowanie głębsza niż człowiek zwykle dostaje w musicalach. Choć to ostatnie zdanie należy odnieść raczej do stereotypu musicalu niż do stanu faktycznego. Przy czym warto dodać, że w jakiś sposób musical opowiada się po stronie moralnej ambiwalencji (przynajmniej w mniemaniu zwierza) pokazując jak natura ludzka w sumie nie zna dobrego i złego, tylko plasuje nas gdzieś po środku. Przypominając jak świat nabiera barw gdy zboczy się ze ścieżki, a nawet sugerując – jak w przypadku żony Piekarza – że to właśnie zobaczenie ze ścieżki pozwala nam jasno określić czego chcemy.
Teoretycznie puentę filmu można było by sprowadzić do „uważaj czego sobie życzysz” ale musical jednak idzie głębiej. Pokazując jak bardzo nie wiemy czego chcemy sobie życzyć i jak często wymarzone jest miejsce po środku. Doskonale pokazuje to przykład Kopciuszka. Nad którym twórcy się pochylili i zadali to niewygodne pytanie czy rzeczywiście książę i zamek to taki oczywisty wybór
Zwierz musi przyznać, że musical swoją siłę czerpie jeszcze z jednego faktu. Widzicie jednym z największych problemów współczesnych reinterpretacji baśni jest to, że zwykle nawiązują one do przetworzonego obrazu baśni – złagodzonego, pozbawionego początkowego pazura, ludowej mądrości ale także tej mrocznej strony. W czym – nie ukrywajmy duża „zasługa” Disneya wypierającego od lat baśnie z ich pierwotnych znaczeń. Twórcy stają na głowie jak załagodzona dla dzieci baśń uczynić znów mroczną – robią to dopisując krew pot i łzy zamiast wrócić do oryginału. Into The Woods sięga zaś do historii zdecydowanie jeszcze nie przyciętych przez cenzorów z Disneya (choć jest jakąś koszmarną ironią że Disney położył na tym łapę i a jakże przyciął). Jako największe pragnienie kobiety pojawia się chęć posiadania dziecka – coś bardzo pierwotnego, wyprzedzającego schemat kobiety siedzącej w domu – zbliżonego raczej do tragedii bezpłodności, której rzecz jasna bali się nasi przodkowie bez względu na płeć. Są też ptaki wydziobujące oczy, wilk który jednak jest postacią pełną seksualnych podtekstów, jest obcinanie pięt, jest w końcu cena jaką płaci się za spełnione marzenia o urodzie czy ukochanym. To wszystko w baśniach było, zostało z nich wykreślone i teraz zamiast dopisywać na nowo, musical sięga wydobywając z historii to co zawsze w nich było – wcale nie kończące się happy endem opowieści o ludziach i tym czego pragną. A pragną zwykle nie tego czego sobie życzą.
Niezwykle ciekawą postacią jest Piekarz któremu ostatecznie przychodzi zmierzyć się z konsekwencjami całej wyprawy do lasu
Zwierz wszedł – jak zwykle po obejrzeniu filmu na Imdb. Film ma ocenę sześć z groszami. Taką ocenę mają zwykle dość słabe filmy. Takie wiecie, które naprawdę nikomu się do końca nie podobały. Zdaniem zwierza to nie wina musicalu, ani aktorów ani reżysera. Zwierz wini Disneya. Wini studio za przycięcie musicalu tak że od razu wzbudziło to niechęć fanów wersji scenicznej. Wini studio za sprzedawanie filmu tak, by przekonać wszystkich że to cudowny radosny musical, zamiast przestać udawać głupa i przyznać, że to jest historia która właśnie podważa sens i istnienie happy endu. Disney zrobił absolutnie wszystko by do kina ludzie szli z mylnym nastawieniem, albo od razu negatywnym nastawieniem. Przy czym zwierz znalazł potwierdzenie swojej tezy w kilku recenzjach z których ewidentnie wynikało, że ludzie poszli do kina na musical z elementami baśni i fantasy i kompletnie nie zrozumieli (tak zwierz oskarży część widzów o niezrozumienie ale nie dlatego że im się nie podobało), że to w ogóle nie jest musical który jest o baśniach. Bo Into The Woods bardzo wyraźnie gra z konwencją baśniową jednocześnie – szukając tej samej baśniowej struktury która każe szukać morału. Morału zresztą zdaniem zwierza poruszającego, z którym wychodzi się z kina i o którym się myśli. Tak więc jeśli nie jesteście świadomi to zwierz was w tym momencie uświadamia. Into The Woods nie jest o baśniowych postaciach. Nie jest musicalem reinterpretującym na nowo baśnie. To musical o ludziach, ich pragnieniu, spełnieniu i jego braku. Musical o tych którzy opowiadają sobie baśnie. Po to by się czegoś nauczyć. Ale niestety jeśli szukacie prostego morału to musicie poczekać do marca. Wtedy będzie w kinach Kopciuszek, który urwie się dokładnie tam gdzie zaczynają się pytania. I pamiętajcie. Jakiej baśni byście nie opowiadali – dzieci słuchają.
Ps: Zwierz spędził jakąś godzinę czytając recenzje ludzi, którzy odradzali zabierać na ten film dzieci i oburzali się, ze Disney zrobił coś zupełnie bez sensu. Po cichu zwierz kibicuje polskiemu dystrybutorowi który jednak produkcji nie zdubbingował. Choć zrobił to pewnie tylko dlatego, że właściwie w musicalu prawie nie ma recytatywów. Ale z drugiej strony – czy w świecie gdzie jest internet ludziom naprawdę nie przychodzi do głowy by sprawdzić na co idą? A może Disney bardzo chciał by nie wiedzieli? W każdym razie Sondheim powinien pozwać Disneya, za to, że sprzedawał jego doskonały musical jako przebój ze swojej stajni.
Ps2: Ok jeszcze jedno – bo może nie wiecie to jest musical Sondheima co oznacza jednak mimo wszystko dość konkretny rodzaj komponowania muzyki do musicali. Zdaniem zwierza tu było jak na kompozytora bardzo melodyjnie ale nie spodziewajcie się takich bardzo łatwo wpadających w ucho piosenek. Jeśli np. nie lubicie kiedy musical ma bardzo silne motywy przewodnie albo kiedy nie przepadacie za wsłuchiwaniem się w słowa piosenek – wtedy może się wam nie podobać. Warto przetestować na youtube czy ma się do Sondheima ucho. Nie wszyscy mają co jednak nie czyni kompozytora gorszym. Zdaniem zwierza ( i nie tylko) czyni go to być może najwybitniejszym musicalowym kompozytorem z ostatnich lat
Ps3: Zwierz byłby zapomniał. Film jest miejscami niesamowicie zabawny.