Bycie twórcą i bycie fanem to dwie kategorie, które lubimy rozdzielać w naszej głowie. Jednocześnie po głębszym zastanowieniu – niemal każdy twórca musi być w mniejszym lub większym fanem tego co robi. Zwierz mniema, że większość filmowców musiała się wcześniej czy później zakochać w kinie a pisarzy – znajdować ukojenie w książkach. Nie mniej zwykle udaje nam się dość dobrze rozdzielić płaszczyznę fanów od tych którzy mogą być przedmiotem fanowskiej miłości. Ale czasem te dwie płaszczyzny na siebie zachodzą. Warto zadać sobie pytanie co się wtedy dzieje.
Recytujący z pamięci całe linijki dialogu z Gorączki Tom Hiddleston nie powinien nikogo dziwić. Ostatecznie aktor wychował się na tej samej kinematografii i popkulturze co my. Choć większość z nas zapewne nie zdobyłaby się na odwagę recytowania dialogów z ulubionego filmu gdyby tuż obok siedział Robert De Niro (zwłaszcza gdyby ten film nie miałby nic wspólnego z Robertem De Niro). Nie mniej takie zachowania obserwujemy wśród aktorów – zwłaszcza tych z młodszych pokoleń co raz częściej. Cudownym przykładem jest tu Jennifer Lawrence która pięknie reprezentuje przeciętnego konsumenta kultury popularnej, który będąc jednocześnie członkiem środowiska filmowego, jest poza nim. Jennifer na czerwonym dywanie potrafiła spłoszyć się na widok Damiana Lewisa z Homeland (bo to przecież aktor z jednego z jej ulubionych seriali), uciec na widok Jeffa Bridgesa czy zrobić sobie pełne zachwytów zdjęcia z Billem Murrayem. A i tak to wszystko blednie kiedy porównamy ich reakcję do łez i pisków Emmy Stone, dla której pozdrowienia nagrały członkinie Spice Girls – jej ukochanego zespołu z dzieciństwa (czy młodości). Aktorka nie była w stanie powstrzymać ekscytacji, mimo że pracuje w przemyśle rozrywkowym od dzieciństwa. Ten rodzaj reakcji – zwykle przypisywany fanom co raz częściej staje się udziałem gwiazd ekranu. Dlaczego? Cóż możemy spokojnie powiedzieć, że taki rodzaj fanowskiej reakcji musiał istnieć od dawna ale rzeczywiście teraz aktorzy czy celebryci mają więcej kanałów by pokazać swoją pasę – mogą sobie zrobić zdjęcia na Instagramie, łapie ich wszechobecna kamera a i formuła talk show zmieniła się na tyle, że jest w nim miejsce na Benedicta Cumberbatcha udającego Chewbaccę w obecności Harrisona Forda. Oczywiście w tym przypadku mamy do czynienia z ciekawym zjawiskiem tzw. starstruck gdzie sami aktorzy – niezależnie od swojej aktualnej pozycji w Hollywood – zachowują się w obliczu swoich kulturalnych idoli mniej więcej tak samo jak my gdybyśmy kiedyś spotkali ich na ulicy. Takie zachowanie doskonale się sprzedaje marketingowo (na chwilę włączmy cynizm ale tylko na chwilę bo zwierz wierzy, że większość reakcji jest prawdziwa) bo zbliża aktora (czy jakiegokolwiek innego twórcę) do widza – pokazując że ma takie same predyspozycje do zachowań fanowskich.
Jedno to sama radość czy ekscytacja ze spotkania jednej sławy z drugą. Ale zdarza się niekiedy, że bycie fanem odciska piętno na działalności twórcy. Dobrym przykładem są ludzie pracujący nad Doktorem Who – David Tennant i Peter Capaldi byli od dzieciństwa wielbicielami serialu. Tennant w jednym ze swoich wypełnianych w młodości kwestionariuszy deklarował, ze Doktor byłby dla niego wymarzoną rolą, Peter Capaldi pisał do BBC w imieniu fan klubu Doktora, tak często że BBC ma nawet wewnętrzne pismo w którym sugeruje się zrobienie czegoś by pozbyć się namolnego fana. Zarówno Tennant jak i Capaldi ostatecznie zagrali rolę Doktora. Zresztą w przypadku Doktora takich wypadków było więcej – od scenarzystów (w tym scenarzysty głównego Moffata), przez twórców gościnnych (Neil Gaiman) i szereg innych osób zaangażowanych w serial. Wyjątkowość Doktora bierze się z jego znaczenia dla brytyjskiej kultury popularnej, nie mniej dobrze pokazuje, jak aktorzy czy twórcy chętnie wracają do projektu którego byli wielbicielami. Jednak to nie jedyny przykład fanowstawa które odciska się na karierze. Dobrym przykładem jest Christopher Lee – olbrzymi wielbiciel twórczości Tolkiena który dość wcześnie zaczął działać na rzecz „przyznania” mu roli Gandalfa. Kiedy ostatecznie doszło do ekranizacji Lee na Gandalfa był za stary ale jasne było, że bez niego nie da się ekranizacji twórczości Tolkiena nakręcić. Ostatecznie Lee zagrał Sarumana co odpowiada za swoisty renesans jego kariery w ostatnich dekadach. Ciekawe były wysiłki Nicholasa Cage’a który bardzo chciał zagrać Supermana – będąc jego olbrzymim fanem. Film ostatecznie nie powstał (są zdjęcia z tego jak Cage przymierza kostium) ale dowodem miłości do super bohatera może być fakt, że aktor nazwał swojego syna Kal-El (czyli kryptońskim imieniem Supermana). Zresztą to nie jedyny przypadek takiego manifestowania sympatii do wytworów kultury popularnej – Robin Williams nie tylko reklamował grę Zelda ale też nazwał tak córkę – na cześć bohaterki z gry komputerowej. Co ciekawe w przypadku Ryana Reynoldsa – którego starania jako fana doprowadziły ostatecznie do powstania osobnego filmu o Deadpoolu – aktor jednocześnie składał obietnice, ze odkupi swoje winy (w Wolverine Origin grał bardzo niekanonicznego Deadpoola) i film będzie wierny duchowi komiksów. Oczywiście nie zawsze historie wielkiej miłości twórcy do jakiegoś dzieła dobrze się kończą, Jeff Bridges latami zabiegał o ekranizację Dawcy – ale kiedy ostatecznie film trafił na ekrany okazał się nie tylko mało wierną ekranizacją co dodatkowo, dość średnim filmem.
Peter Capaldi bije na głowę większość fanów – nie dość że by samozwańczym prezesem oficjalnego fan klubu Doktora to jeszcze przyszło mu go grać.
Oczywiście najciekawszy przykład mamy wtedy kiedy uwielbienie dla jakiegoś wytworu kultury wpływa bezpośrednio na twórcze działania. Nawiązania do Gwiezdnych Wojen – obecne w wielu tekstach które wyszły spod pióra Simona Pegga, a zwłaszcza we wczesnym Spaced – to wynik miłości aktora i scenarzysty do serii filmów Lucasa, Daren Criss uczynił ze swojej fanowskiej twórczości (np. Very Potter musical) przepustkę do świata filmu i serialu. Hit ostatnich lat czyli Sherlock powstał – jak głosi miejska legenda – z czysto fanowskiej refleksji Setvena Moffata i Marka Gatissa nad możliwością przeniesienia ich ulubionego bohatera w czasie. Zresztą zarówno Moffat jak i Gatiss (zwłaszcza ten drugi) miłość do Sherlocka Holmesa deklarowali już wcześniej – zanim ich fanowska interpretacja stała się przebojem. Z kolei Kenneth Branagh wielokrotnie opowiadał o tym jak niesamowite wrażenie zrobił na nim oglądamy za młodu Hamlet z Derekiem Jacobim. Ostatecznie Jacobi stał się jednym z aktorów, których reżyser chętnie zaprasza do współpracy. Jednym z najdziwniejszych przypadków (o jakich zwierz słyszał) w którym bycie fanem wpłynęło na jakiś wątek było… pojawienie się Pirnce’a w New Girl. Piosenkarz pojawił się w jednym odcinku trochę ni z gruszki ni z pietruszki. Dopiero potem można było doczytać, że piosenkarz oświadczył wcześniej że w telewizji ogląda wyłącznie wiadomości i New Girl. I że chętnie by zagrał rolę w serialu. Jak sami widzicie – jeśli jesteście Princem rzeczy dzieją się same. Zwierz pisząc ten wpis zastanawiał się też gdzie włożyć to co stało się z Dziennikiem Bridget Jones i Colinem Firthem. Autorka książki, bez wątpienia była fanką aktora i jego występu w Dumie i Uprzedzeniu. To z kolei sprawiło, że twórcy filmu obsadzili aktora w ekranizacji powieści. Co więcej – powieść zawiera rozdział w którym bohaterka robi wywiad z Colinem Firthem i ten fragment też został nakręcony (choć nie trafił oficjalnie do filmu). To ciekawy przykład jak sympatia do aktora odbiła się na ostatecznym kształcie ekranizacji.
Zachowania fanowskie wśród gwiazd mogą budzić różne uczucia. Czasem jesteśmy absolutnie rozczuleni – jak wtedy kiedy Vin Disel mówi o Dungons and Dragons i widzimy, że to człowiek, który naprawdę kocha RPG. Czasem mogą się nam wydać elementem kształtowania wizerunku – wszyscy lubimy kiedy nasi aktorzy zachowują się podobnie do nas. I choć zwierz zwykle wierzy w wybuchy fanowskiego entuzjazmu, to zawsze ma to w pamięci. Widać to zwłaszcza w czasie tras promocyjnych, gdzie okazuje się, ze wszyscy od lat są fanami reżyserów, współautorów i materiału wyjściowego. Dzieje się tak niezależnie od tego czy ekranizujemy komiks, czy inne dzieło kultury popularnej. Niekiedy są to deklaracje jak najbardziej prawdziwe (możemy założyć że Olivia Munn nie planowała od lat że zagra w X-menach i po to udzielała się wcześniej w ramach geek culture) niekiedy – słychać szelest promocyjnych historii które z przeglądanego w dzieciństwie komiksu zrobią życiową pasję.
Co ciekawe – fakt, że twórcy są fanami (a właściwie bywają) niekoniecznie wpływa na fanowską postawę w czasie produkcji. Możemy założyć, że ten sposób myślenia o materiale wyjściowym jest w sumie dość rzadko obecny – pięknie prezentuje go Bryan Fuller w Hanniblau – przejmując pełne spektrum fanowskich zachowań. Jednak dla większości fanów/twórców ważniejsze jest przede wszystkim zrealizowanie wybranego projektu, niekiedy dbałość o jego wierność w stosunku do oryginału. Zjawisko twórcy, który jednocześnie tworzy fan fiction (a tym jest Hannibal) jest zdecydowanie rzadsze. Co więcej uznaje się je często za przejaw braku szacunku do oryginału – zwierz podejrzewa, że mało kto nazwałby tworzącego rozszerzoną wersję Hobbita Petera Jacksona fanem Tolkiena, a przecież, reżyser zrobił to o czym pewnie nie jeden fan marzy. Odtworzył na ekranie nie tyle to co działo się w powieści ale to co sam chciałby w niej widzieć. Przy czym ważniejsze tu od zadowolenia widza wydaje się samo zadowolenie twórcy. Inni twórcy/fani niekoniecznie przekładają swoje pasje popkulturalne na życie zawodowe. Jeszcze innym taki fanowski zachwyt może przeszkadzać – rację miała Anne Hathaway (w tym samym odcinku co Tom Hiddleston), że zanim zaczęło do niej dochodzić że ma sceny z Meryl Streep to czas kręcenia filmu się skończył. To w ogóle jest ciekawe zjawisko – to spotkanie się aktorów z różnych aktorskich pokoleń. Gdzie młodzi aktorzy właściwie wychowali się na filmach osób z którymi teraz pracują. Nic dziwnego, że części trudno jest przyjąć, że współpracują z ludźmi których podziwiali czy byli fanami.
Jak zwierz pisał na wstępie – możemy założyć, że każdy twórca jest w jakiś sposób fanem. Nie da się tworzyć jednocześnie dystansując się do medium w którym się tworzy (choć niekiedy zwierz ma wrażenie, że tak czyni część reżyserów i pisarzy – ale niemal wyłącznie francuskich). Samo bycie jednocześnie fanem i twórcą wydaje się absolutnie urocze, dla niektórych stanie się też głównym sposobem funkcjonowania w kulturze popularnej jak w przypadku Felicii Day (z Supernatural). Jednak zwierz ma wrażenie, że wciąż fakt, że twórca może być fanem nie tylko jest swoistą nowością ale budzi sprzeczne uczucia. Bo tak (co zwierz pisał) fajnie, że oni są tacy jak my. Z drugiej strony – dla wielu osób takie zachowanie fana jest nieprofesjonalne, czy nawet kompromitujące. Sam zwierz ma też wrażenie, że mimo pewnej fantazji, że ktoś z „naszych” może stać się jednym z „nich”, jest jeszcze swoista zaborcza postawa fanów wobec swojej kultury. Trochę tak jak można się naśmiewać że Martin Freeman nie robi nic innego tylko przegląda Tumblr (a wiadomo, że na pewno tam zajrzał) ale niekoniecznie chcielibyśmy by pisał fan fiction czy dorzucał własne fan arty do Sherlocka. To zaburzyłoby pewną równowagę, i zabrałoby przyjemność poczucia że bawimy się między sobą. Choć może to tylko uczucie zwierza. W każdym razie jedno jest pewne – mimo, że łatwo podzielić twórców i fanów na dwie osobne kategorie to ostatecznie nachodzą one na siebie zdecydowanie częściej niż się nam wydaje. Co znaczy że jest nadzieja iż my też kiedyś zostaniemy poważnymi twórcami. I nadal będzie wolno nam piszczeć
Ps: Zwierz nie dopisał w tej liście wielu pisarzy którzy np. piszą książki będące kontynuacjami czy wariacjami na temat znanych dzieł literackich choć można założyć że jak ktoś pisze Dumę Uprzedzenie i Zombie to zaczyna od bycia fanem Dumy i Uprzedzenia. A tak przy okazji wiecie, że już niedługo będzie ekranizacja ? Zwierz nie może się doczekać.
Ps2: Zwierz nie wie czy zauważyliście ale ten rok na blogu został przez zwierza otagowany. Tagów jest sporo ale ogólna zasada jest taka, że przy recenzjach filmów pojawia się dodatek czy zwierz recenzował premierowo czy nie (to po to by np. wiedzieć czy recenzja była pisana ze spoilerami czy bez), dodatkowo w przypadku większości filmów znajdziecie nazwiska obsady – głównie trzech pierwszych aktorów którzy wyświetlają się na Imdb, chyba że ktoś grający drugoplanową rolę jest na tyle ważny że zwierz go dopisał. Poza tym tagi są dość ogólne tak by zmieściło się w nich jak najwięcej wpisów, podobnych do siebie. W przypadku wpisów wyliczanek staram się by w tagach były wszystkie obecne w zestawieniu filmy.