W pierwszym akcie filmu Steve Jobs pracuje nad prezentacją Macintosh. Nowego, lepsze, ambitniejszego komputera, który będzie przewyższał poprzedni produkt firmy – Apple II. Macintosh ma być lepszy od tego, co dotychczas uważano za jedno z największych osiągnięć na polu komputerów osobistych. Jak wszyscy wiemy z historii, tak się nie stało. Mackintosh może doskonale się zapowiadał i był odzwierciedleniem wielkiej wizji tego czym będą komputery osobiste ale ostatecznie okazał się klęską. Podobnie jest z filmem. Teoretycznie ma być jeszcze lepszy i ciekawszy od Social Network które wyznaczyło nowe trendy we współczesnej biografii filmowej. I choć Steve Jobs jest filmem niesłychanie ambitnym, doskonale się zapowiadającym i mającym niezaprzeczalne zalety, to ostatecznie mimo wielkich ambicji wychodzi się z kina z poczuciem pewnej porażki.
Tratowanie Steva Jobsa (konieczne jest pisanie pełnego tytułu bo Jobs to inny, bez porównania gorszy film) jako produkcji czysto biograficznej nie ma sensu. Przede wszystkim dlatego, że tak naprawdę twórców życie i twórczość Steve’a Jobsa interesuje średnio. Cała historia – wynalazku, upadku, powrotu – służy jako punkt wyjścia do szerszej refleksji nie mającej wiele wspólnego z komputerami osobistymi czy nawet życiem prywatnym naszego bohatera. Całość ułożona została zgodnie z zasadami sztuki – trzy akty, trzy momenty wypuszczenia nowych produktów. W każdy z aktów zobaczycie tych samych bohaterów, zostaną poruszone te same kwestie, więcej padną nawet te same słowa. Z punktu widzenia narracji teatralnej takie podejście nie razi – przyzwyczailiśmy się, że w teatrze nie musi być „jak w prawdziwym życiu”. Nieco gorzej sprawdza się to w przypadku filmu – choć został on nakręcony tak, że cały czas poruszamy się po zamkniętych zapleczach kolejnych teatrów to jednak o ile w przypadku spektaklu łatwo nam uwierzyć, że bohaterowie łatwo podejmują wątki, które porzucili w scenie dziejącej się kilkanaście lat wcześniej to w kinie wymaga to nieco większego zawieszenia niewiary. Nie jest to niemożliwe, ale umowność całej sytuacji jest dużo bardziej widoczna, przez co dużo bardziej widzimy aktorów odgrywających role, niż bohaterów.
Jak już zwierz pisał, twórców samo życie Jobsa interesuje w sposób umiarkowany. Ze wszystkich wątków i osiągnięć Aaron Sorkin – niesłychanie charakterystyczny scenarzysta – wybrał tylko kilka. Mamy więc spór Wozniaka z Jobsem o wizję komputerów i o rolę Jobsa w rozwoju komputeryzacji i firmy Apple, mamy relację Jobsa z Joanną Hoffman która mówi nam o tym jakim biznesmenem i przywódcą jest Jobs, mamy sceny z Johnem Sculley’em – szefem Apple – który z jednej strony pokazuje nam podstawy konfliktu Jobsa z firmą, z drugiej – jest po to by porozmawiać z Jobsem o fakcie że został adoptowany, jest Andy Hertzfeld jako człowiek bez porównania bardziej o Jobsa uczciwy i porządny, który jest swoistą antytezą naszego bohatera. Skromny, porządny, łatwy do zastraszenia ale moralnie stojący bez porównania wyżej. No i jest Lisa, córka Jobsa do której ojcostwa nasz bohater nie chce się początkowo przyznać, choć łoży na jej utrzymanie. Ona ma nam pokazać na jakim polu Jobs nie spisywał się najlepiej. Wszystkie te postacie służą scenarzyście do pokazywania różnych twarzy bohatera i ciągłego drążenia jednej kwestii – czy można być jednocześnie utalentowanym przywódcą i wizjonerem, jednocześnie nic samemu nie tworząc i nie będąc szczególnie miłą jednostką.
To pytanie interesujące, podjęte zresztą w pewien sposób w Social Network. W tym przypadku historia wydaje się na oko jeszcze ciekawsza. Jobs pozostanie jedną z najbardziej kontrowersyjnych postaci świata komputerów i technologii pokazując nam jak niejednoznaczny stał się geniusz nowej ery. Dziś trudno wskazać palcem i powiedzieć kto zasługuje na wielki szacunek a kto na potępienie. Wszystko się rozmyło i choć potrafimy bez chwili zawahania powiedzieć kto wynalazł telefon i choć uzgodniliśmy (trochę targiem) kto jest odpowiedzialny na wynalezienie kina, to komputery osobiste wciąż jeszcze są światem w którym musimy zmagać się z niejednoznacznymi postaciami i historiami. Za jakiś czas dzieci doskonale będą wiedziały kto w tych wszystkich zagrywkach był dobry genialny, a kto zły i oszustny ale to jeszcze nie te czasy. Kiedyś wszystko się spłaszczy, na razie jeszcze żyje.
Problem z Jobsem polega na tym, że choć materiał był ciekawy jak nigdy, postać kontrowersyjna jak rzadko to sam film wypadł blado. I to nie dlatego, że postawiono Jobsowi pomnik. Tak naprawdę nikt tu nikomu pomników nie stawia, ba nawet cokołu nie wznosi. Jobs jawi się tu jako postać chimeryczna, denerwująca, a jednocześnie – charyzmatyczna intrygująca. Mniej więcej w co drugiej scenie chce się dać mu po pysku, by ostatecznie zgodzić się, że w wielu punktach miał rację. Niekiedy widzimy jak doskonale scenarzysta zbudował narrację tak by podkreślić, że to co w latach osiemdziesiątych było błędem potem mogło zadecydować o sukcesie firmy. I trzeba przyznać, że w scenach w których rozmawiamy o komputerach, o roli Jobsa przy ich tworzeniu, kiedy trwa spór o słynną reklamę z Super Bowl, czy kiedy Jobs mówi o tym jak manipulować ludźmi, czy raczej dostosowywać się do ich oczekiwań – wtedy film jest naprawdę dobry. Co więcej – zbliża się do odpowiedzi na pytanie – w czym Jobs naprawdę był dobry. Bo nie chodziło o samo tworzenie rzeczy, czy nawet o wizję tego co ludzie będą chcieli kupić, raczej o wizję tego jak będą chcieli żyć ze swoimi zakupami. To przy całej megalomańskiej postawie bohatera filmu rzeczywiście pozwala mu stwierdzić, że on jest tym który gra orkiestrą nie grając na żadnym instrumencie. Dlatego też to właśnie jego rozmowy z Wozniakiem czy Hoffman stanowią najlepsze elementy filmu. Są tym czego mogliśmy oczekiwać – dialogiem z pewnymi zarzutami pod adresem Jobsa, próbą uchwycenia specyfiki tej właśnie jednostki.
Niestety zdecydowanie gorzej wypadają wątki próbujące odnieść się do życia prywatnego Jobsa. Choć można podejrzewać, że fakt bycia oddanym do adopcji, oddanym przez pierwszych rodziców adopcyjnych i walka o opiekę przez drugich mogła odcisnąć piętno na charakterze Jobsa, to jednak nie ukrywajmy – dialogi w filmie przypominają dość prostą psychologię za pięć groszy. Poza tym, zwierz nie przepada kiedy czyjeś zalety czy wady charakteru uznaje się za jednoznacznie powiązane z trudnymi początkami. Mózg naszego bohatera działa tak dziwnie, niekiedy genialnie, niekiedy pokrętnie, że równie dobrze wychowany w szczęśliwej katolickiej rodzinie, jak pragnęła jego biologiczna matka, mógłby być równie nieznośny. Jednak nagorzej wypada wątek z córką. Ponownie, nie jest złym pomysłem pokazać, to jak bardzo Jobs wmawia sam sobie, najpierw że nie jest ojcem a potem że jest dobrym ojcem. Ogólnie wmawianie sobie pewnych rzeczy, czy naginanie przez Jobsa rzeczywistości do własnej wizji, to dobry – choć za mało wykorzystywany w filmie wątek. Albo inaczej – to doskonały wątek ale zmarnowany tym, że twórcy tłumaczą że go zastosowali. Jeśli nie jesteś przekonany, że widzowie zrozumieli, że nie oglądają czegoś obiektywnego, to musisz napisać scenariusz jeszcze raz. Ale wracając do wątku córki. Otóż, byłby on nawet niezły gyby pozostawiono go otwartym. Bo rzeczywiście, na tym przykładzie najlepiej widać, jak bardzo nieznośny jest nasz bohater. Niestety zdecydowano się go domknąć i zrobiono to zbyt stanowczo, przez co w filmie, który powinien być z założenia jak najbardziej niejednoznaczny, dostajemy coś jak z produkcji Hallmarku.
Ale to nie jedyny problem filmu. Otóż zwierz zaryzykuje, że problemem jest scenariusz. Tak to prawda że sama koncepcja jest doskonała. Zdaniem zwierza w ogóle wszystkie produkcje biograficzne powinny tak wyglądać. Skoro nie jesteśmy w stanie powiedzieć nic prawdziwego (a takie są firmy biograficzne) to po co udawać, że nie kłamiemy. Umowność konstrukcji narracji – trzy akty, trzy momenty – zwierzowi się niesłychanie podoba. Dialogi – jak to u Sorkina, są takie, ze nie sposób uwierzyć że ktokolwiek tak mówi. Wszyscy są odpowiednio dowcipni, elokwentni i zawsze mówią odrobinę za szybko. Słucha się tego doskonale ale nie próbujmy udawać, ze to ma cokolwiek wspólnego z tym jak ludzie rozmawiają. Gdzie więc problem? Otóż scenariusz – nawet taki jak ten musi mieć jakieś punkty kulminacyjne, jakieś emocje, musi fundować widzom choć trochę nerwów. Ten tego nie robi. Historię Jobsa znamy wszyscy. Wiemy gdzie się skończy. Dramatyczne wydarzenia pomiędzy upadkiem a triumfem rozgrywają się jednak w większości poza naszymi oczyma (poza jedną sceną która niestety nie pasuje do reszty choć sama w sobie jest dobra). Tak więc właściwie cały czas poziom emocji pozostaje ten sam. Co jest swoistą zbrodnią, bo w przypadku Josa zawsze najbardziej liczyły się emocje. Tu zaś nawet jeśli jesteśmy zainteresowani bohaterem, to nie mamy szansy ani go pokochać ani znienawidzić, film nigdy nie wypuszcza nas z pozycji obserwatora. Ale jednocześnie nie jest na tyle dynamiczny byśmy musieli co chwila zmieniać zdanie.
Jak zwierz pisał Steve Jobs jest filmem ambitnym i jest w nim kilka doskonałych posunięć. Jak chociażby fakt, że każdy kolejny akt kręcony jest w coraz większej rozdzielczości, co nawet niewyrobiony widz od razu zauważy, i co sprawi, że kiedy dochodzimy do ostatniej prezentacji rzeczywiście czujemy upływ czasu. Także, opisywana powyżej prze zwierza forma filmu jest doskonała i bardzo precyzyjnie rozpisana. Byłoby dla filmu lepiej gdyby całkowicie trzymał się tej konstrukcji nie pozostawiając żadnych scen ani sekwencji rozgrywających się poza kolejnymi korytarzami na zapleczu jakiegoś wielkiego audytorium. Wtedy byłaby to chyba jeszcze bardziej precyzyjna robota. Do tego film ma naprawdę kilka fenomenalnych ujęć i dobrych pomysłów na to, jak zilustrować sposób myślenia bohaterów. Do tego – obecna właściwie we wszystkich produkcjach Sorkina zasada „Walk and Talk” – gdzie bohaterowie mówiąc są w ciągłym ruchu, daje nam poczucie dynamiki, mimo że realnie właściwie nic się nie dzieje a informacji przekazywanych przez bohaterów jest całe mnóstwo. Jednak tym czym Jobs najbardziej wygrywa jest obsada.
Zacznijmy oczywiście od grającej główną rolę Fassbendera. Po pierwsze, strasznie widać, ze scenariusz został napisany z myślą o Christianie Bale – serio było w tym filmie kilka scen które zwierz niemal widział w wykonaniu Walijskiego aktora. No ale Bale, nie zagrał i zostaliśmy z Fassbenderem, naprawdę gorsze rzeczy się światu przytrafiały. Co Fassbender umie doskonale to oddać przedziwne połączenie paranoi i charyzmy. To wychodzi mu doskonale, zresztą dlaczego miałoby wyjść źle, biorąc pod uwagę, że aktor specjalizuje się ostatnio w rolach skompilowanych, niejednoznacznych bohaterów. A jednocześnie w scenach w których musi być dowcipny czy nawet delikatny nie wypada sztucznie. Zresztą trzeba tu od razu zaznaczyć, że rzeczywiście różnicuje swoją grę w zależności od tego jaki mamy akt. Najlepiej widać to w trzeciej odsłonie, gdzie gra już tego nowego Jobsa, w charakterystycznym stroju. Jest tu jakiś taki miększy, łagodniejszy –rzeczywiście starszy. Nie mniej zwierz widzi w filmie jeden błąd. Otóż Fassbender nadal jest zbyt przystojny by grać Jobsa. Serio niezależnie od tego czy biega w mało twarzowej marynarce z lat 80, czy wygląda jak Jezus we wspomnieniach z czasów garażów, czy jest w końcu tym Jobsem w sweterku i jeansach, cały czas jest piekielnie przystojny. Gdzie problem? Otóż reszta obsady (łącznie z ubieraną w mało twarzowe ciuchy Kate Winslet) wgląda zupełnie normalnie, niekiedy nawet średnio. Na tym tle nasz przystojny Jobs nie ma szans wyróżnić się tylko charyzmą. Widzimy go lepiej, jest wyraźny ze względu na wygląd, dopisuje się do tego popularnego tropu – ładni ludzie, lepsi ludzie. Zwierzowi trudno to nawet wyjaśnić, ale na tak wyglądającego Jobsa rzeczywiście wszyscy zwracaliby uwagę. A przecież charyzma Jobsa nie brała się z wyglądu. Trudno oczekiwać, ze Hollywood zacznie zatrudniać mało pięknych aktorów do głównych ról, ale mimo olbrzymiej przyjemności estetycznej to zwierzowi zgrzytało. I to nie stoi w sprzeczności z ty jak Fassbender gra, bo gra doskonale, raczej z tym jak stworzyć na ekranie taką postać jak Jobs. A właściwie jak oddać jej swoisty fenomen. Nie mniej zwierz byłby bardzo zawiedziony gdyby Fassbendera nie nominowano do Oscara, chociażby za taki prosty fakt, że nie przeszarżował tej roli, nie zrobił z niej jakiegoś roziskrzonego od fajerwerków popisu, tylko skoncentrował się na bohaterze. Zwierz jest sobie w stanie wyobrazić wielu aktorów którzy by się nie powstrzymali. Poza tym ktokolwiek zapamiętał tyle kwestii powinien dostać jakaś nagrodę.
Partnerująca Fassbnderowie Kate Winslet jako Joanna Hoffman – głos rozsądku, jest z jednej strony bardzo dobra, z drugiej – zamknięta w swojej roli, rozsądnej, pouczającej i dowcipniej postaci, która jako jedyna nie pozwala sobie w kaszę dmuchać i mówi Jobsowi co myśli i co ma robić. To dobra rola, ale właściwie bohaterka nigdy nie wychodzi z pewnych jasno ustalonych ram. I choć Winslet gra ją doskonale (z cudownym akcentem) to brakuje tu jakiejś niejednoznaczności. Natomiast zaskoczeniem filmu był dla zwierza Steh Rogen jako Steve Wozniak. Zwierz wie, że Rogen ma możliwości i umie grać, ale był przyjemnie zaskoczony tym jak doskonale zagrał w tym filmie. Prawdę powiedziawszy jest to jedna z najlepszych jeśli w ogóle nie najlepsza rola filmu, zaś jego dialogi z Jobsem (a co za tym idzie sceny z Fassbenderem) to najlepsze sceny filmu – które zresztą pokazują jak dobra mogła być to produkcja gdyby twórcy dali sobie spokój z grzebaniem w prywatnym życiu szefa Apple i skoncentrowali się na jego drodze zawodowej. Niezły jest także jeden z ulubionych aktorów Sorkina – Jeff Daniels,który ponownie ma jedną naprawdę dobra scenę w filmie, ale w pozostałych jest gównie po to by pogadać z Josem o jego rodzinie. I to jest minus, kiedy tak wyraźnie widać, że postać jest tylko po to by dostarczyć swojej części scenariusza.
Być może to jest w ogóle problem, że zdaniem zwierza to jest bardzo film Sorkina i w dużo mniejszym stopniu Dannego Boyle’a. Trochę szkoda że tego Jobsa nie nakręcił Fincher, który, przynajmniej zdaniem zwierza nadawałby się do tego scenariusza i do tej historii bez porównania lepiej niż zrobił to Boyle. Zwłaszcza. że jednym ze znaków rozpoznawczych filmów Finchera są takie niejednoznaczne zakończenia jego filmów. A tego właśnie w Jobsie brakowało. Nie uważa jednak zwierz, że jest to film aż tak zły jak twierdzą niektórzy. Na pewno nie okazał się nudny, co wieściła część Internetowych krytyków, wręcz przeciwnie, dwie godziny mijają niesłychanie szybko. Co prawda zwierz znalazł w produkcji nie jedna scenę którą Sorkin sam sobie ukradł z innego scenariusza, ale tam gdzie ma być dowcipnie jest dowcipnie, a tam gdzie dialog szuka ładnej puenty daje jej wybrzmieć. Ostatecznie dostaliśmy film z dobrym pomysłem, wielkimi ambicjami, który mimo starań nie jest w stanie nic nowego powiedzieć. I choć zwierz jest nieco zawiedziony to nadal woli taki film, od kolejnej próby opowiedzenia wszystkiego po kolei. Jesteśmy dorośli i nie musimy się już bawić w dosłowność.
Ps: Jak zwykle w przypadku takich filmów zwierz zastanawia się czego nie pokazano bo ktoś nie miał praw czy nie chciał się komuś narazić. Wielka wada produkcji które są tak bliskie współczesności.
Ps2: W filmie Jobs wspomina Turinga o który nikt nie pamięta. Jest pewna ironia w tym, że dokument o Turingu startował w podobnym około oscarowym wyścigu biograficznym rok temu.