Czasy niespokojne, myśli ponure, demonstracje na ulicach. Nic tylko uciec do teatru. A jak na dodatek w warszawskim Teatrze Dramatycznym grają słynny Kabaret to nie ma co zwlekać, tylko trzeba podreptać na musical o końcu świata, bo to zawsze historia dziwnie na czasie. Poza tym akurat tak się zdarzyło, że zwierz nigdy nie widział Kabaretu na scenie (na żywo bo widział na Youtube wersję Sama Mendesa z 1993 roku) a przecież absolutnie uwielbia film Boba Fosse. I choć film znacznie różni się od sztuki (jest w nim bez porównania więcej) to jednak wciąż jest to mniej więcej ten sam musical.
Dla porządku – marne przedstawienie ma naprawdę doskonale zagranego konferansjera. Sprawia że całość jest dość nierówna. (zdjęcia we wpisie: Katarzyna Chmura-Cegiełkowska)
Och ma zwierz problem z tym wystawieniem Kabaretu ogromny. Jeśli streścić historię musicalu (bardzo streścić!) to wygląda ona mniej więcej tak – najpierw mamy wersję z 1966 (tą w której Konferansjera grał Joel Grey), potem mamy zmieniający sporo film (pojawiły się nowe utwory i mnóstwo nieobecnych na scenie wątków) a potem mamy rok 1993 i Sam Mendes bierze się za Kabaret zamieniając go całkowicie – głównie postać konferansjera (doskonały Alan Cumming który potem powtarzał rolę w licznych kolejnych wstawieniach w Londynie i na Brodwayu) i puentę (gdzie konferansjer pojawia się na końcu w obozowym pasiaku szybko streszczając nam jak się skończyła dla kabaretu cała ta „zabawa”). Zwierz przywołuje interpretację Mendesa (a potem Marchalla z Brodwayu) nie bez przyczyny. Oglądając warszawskie przedstawienie można było niemal idealnie wskazać miejsca w których pomysły reżyserki Eweliny Pietrowniak były idealnie zbieżne z tym co pokazano w Londynie czy Nowym Jorku. Zwierz mniema że trudno byłoby wymyślić coś zupełnie na nowo ale w niektórych przypadkach wydaje się, że można było nieco się odkleić od najsławniejszej wersji.
Zwierz nie wie co warszawskie sceny mają z neonami ale wszędzie ich pełno
Niestety tu pojawia się kolejny problem – kiedy pojawiają się pomysły które z wcześniejszymi wystawieniami nie mają nic wspólnego to często są albo złe albo… nijakie. Zwierz rozumie, że we współczesnym teatrze w Polsce jeśli na scenie nie ma neonów to się nie liczy, ale osobiście nie jest fanem dekoracji, zdaniem zwierza mało w tym było pomysłu i refleksji czy będzie to jakkolwiek spójne z resztą sztuki. Podobnie kostiumy – Mistrz Ceremonii wyglądał jakby ktoś z jednej strony chciał iść w stronę Mednesa i jego dość powiedzmy sobie szczerze śmiałego pomysłu na strój konferansjera ale się bał. W związku z tym konferansjer co prawda ma skórzane spodnie podtrzymywane na szelkach ale szelki te są najzwyklejsze w świecie i daleko im do prowokacyjnego zastosowania z Londyńskich czy nowojorskich produkcji. Zresztą konferansjer ma w tym spektaklu strój najlepszy. Zwierz który ogólnie nie przykłada do kostiumów aż tak wielkiej wagi tu nie był w stanie znieść kostiumów Sally Bowles – tak koszmarnie współczesnych, źle dobranych i wulgarnych. Powiecie – hej zwierzu ale to jest Kabaret czy nie ma być wulgarnie? Cóż problem polega chyba na porządkach bo kostiumy Sally były miejscami jak stroje tancerek z teledysków disco polo. Zamysł niby podobny ale porządek nie ten. Trudno to nawet jednoznacznie określić, ale zwierz cały czas miał poczucie że to chybiona estetyka.
Zwierz przyzna szczerze, że jedną z rzeczy która mu zgrzytała cały spektakl był fałt że akorka grająca gospodynię bohaterów była po prostu za młoda
Kolejny problem to fakt, że ten konkretny Kabaret jest o niczym. Tak zwierz doskonale wie, że w Kabarecie są liczne wątki i każdy z nich zasługuje na refleksję i przeplata się z innym. Mamy więc i wątek interesowania się / nie interesowania się polityką (przekonanie Sally że to nie wpłynie na jej życie), mamy dwoje zakochanych w sobie ludzi, z którego to uczucia jednak nic nie będzie ale przez chwilę oszukują się że będzie długo i szczęśliwie, mamy w końcu kwestie tego co jest moralne i nie moralne, no i nazistów. Coś trzeba wybrać, wiedzieć gdzie podkreślić, gdzie pozwolić wybrzmieć, gdzie mrugnąć, co zaznaczyć symbolicznie. Tymczasem tu Kabaret gna przed siebie i w ostatecznym rozrachunku nie czujemy by udało się powiedzieć cokolwiek nowego, ciekawego czy chociażby przerażającego. Tak to niestety jest że nie wystarczy wszystko po kolei zagrać i zaśpiewać by nagle sztuka sama z siebie nabrała sensu. A tu pomysłu nie ma za bardzo.
Problem z niektórym scenami w Kabarecie polega na tym, że jak się ma je w głowie z filmu to na scenie wypadają bardzo blado.
Problem leży w tym, że nawet gdyby reżyserka miała jakiś problem to na przeszkodzie do jego realizacji stałby fakt że jest to spektakl koszmarnie nierówno zagrany. Zacznijmy od pochwał – Mistrza Ceremonii gra Krzysztof Szczepaniak, aktor którego zwierz (rzadko jednak bywający w warszawskich teatrach. A przynajmniej rzadko pamiętający kto w czym gra) chyba wcześniej w niczym nie widział. Była to bez wątpienia najlepsza rola spektaklu wyprzedzająca wysiłki wszystkich innych aktorów o kilka długości. Szczepaniak nie tylko bardzo dobrze śpiewa (co jednak nie pozostaje bez znaczenia w przypadku musicalu) ale do tego jeszcze doskonale rusza się po scenie, i ma cała tą nonszalancję potrzebną do roli. Jednocześnie w tej interpretacji zdecydowanie bliżej Mistrzowi Ceremonii do wersji z 1993 niż te z 1966. Choć ponownie zwierz ma wrażenie, że postać znacznie złagodzono. Nie mniej wyszło doskonale i tu właściwie nie sposób się czegokolwiek przyczepić. Zresztą zwierz nigdy nie widział na scenie tak przeuroczej przemiany. Aktor wychodząc do oklasków nie był już Mistrzem Ceremonii więc wyglądał na zdecydowanie mniej pewnego siebie, nieco spłoszonego i zaplątał się nieco w swój własny płaszcz. Tym większe brawa bo jednak zwierz zawsze jest pod wrażeniem kiedy zmiana w zachowaniu jest tak drastyczna. Teoretycznie dobry Mistrz ceremonii to podstawa – nie masz dobrego Mistrza nie masz dobrego spektaklu, niestety wystawienie warszawskie pokazuje że jedną rolą sztuki udźwignąć się nie da.
Kiedy po tej scenie widownia rzuca się do oklasków to jest trochę głupio a troechę przerażająco
Najbardziej zawiedziony był zwierz Cliff (Mateusz Weber) i Sally (Anna Gorajska). Po pierwsze oboje grali tak drętwo że cała historia ich wzajemnych uczuć i złudzeń pozostała tylko na papierze bo na scenie były dwie obce sobie osoby. Co niestety odbija się na całym wątku bo trudno słuchać deklaracji uczuć (lub ich braku) w sytuacji gdy temperatura pomiędzy dwójką aktorów jest najwyżej pokojowa. No ale dobrze można byłoby to przeżyć gdyby nie fakt, że nawet najważniejsze sceny spektaklu zagrane są koszmarnie sztywno. Zwłaszcza końcowa rozmowa kiedy Sally w pełni obnaża swoje autodestrukcyjne skłonności – jest zupełnie bez duszy. W ogóle zwierz ma wrażenie, że aktorka powinna odejść od kilku bardzo teatralnych gestów bo Sally to dziewczyna która musi być przede wszystkim radosna i beztroska a tego zupełnie w jej grze nie widać. Inna sprawa że akurat Sally została w tym wystawieniu skrzywdzona. Otóż nie dano jej zaśpiewać Mein Herr – piosenki nie ma w oryginalnym libretto (pojawia się w filmie) ale jest bardzo często śpiewana na scenie. I słusznie bo ma kluczowe znaczenie w kształtowaniu naszej wiedzy o charakterze bohaterki. Podobnie wycięto Maybe This Time. I tak Sally nie dość ze prawie nie śpiewa to jeszcze – nie dostała tego swojego kluczowego materiału do pokazania nam kim jest jej bohaterka. Co do Clifforda zdecydowano się go pokazać bliżej oryginału wycinając jasno wyrażoną w późniejszych (znów po1993) roku deklarację że nasz bohater jest homoseksualistą, któremu na jego własne nieszczęście zdarzyło się zakochać w kobiecie. Zwierz nie mówi, że wątek biseksualizmu bohatera został całkowicie wykasowany ze sztuki – pojawia się w pewnych sugestiach, ale prawda jest taka, ze te kilka linijek które można usłyszeć w wersji z Londynu idealnie wpasowują się w sztukę i czynią ją ciekawszą. Poza tym w sumie – dlaczego by nie powiedzieć tego wprost skoro przecież Kabaret jest ostatnim z długiego pochodu dzieł które powstały bazując na opowiadaniach Christophera Isherwooda, który wszak był homoseksualistą. Zwierz nie uważa tego za absolutnie kluczowe ale ma wrażenie, że te kilka linijek dialogu dobrze zastępowało nieobecnego w sztuce (a bardzo dobrego w filmie) barona.
Znajoma wyszła ze spektaklu z jedną ważną radą dla twórców”Trzeba poprawić małpę”
Inna sprawa to fakt, że właściwie na cały musical człowiek powinien się jednak wybrać dopiero za jakiś czas. Jak powszechnie wiadomo musicalom daje się trochę czasu na to by ekipa się rozśpiewała. Tu nawet nie rozśpiewanie chodzi ale o dość dramatyczne poczucie (wśród widzów) że zwłaszcza w przypadku scen tanecznych wszyscy liczą jeszcze w głowie kroki. Niemal widać w tych tańca jak ktoś odlicza „trzy, cztery, obrót, w lewo”. Ta niepewność i drżenie może jest urocze w pierwszej scenie gdzie jak dobrze wiemy kabaretowe tancerki nie powinny popisywać się za bardzo talentem ale potem – niemal czeka się aż ktoś zapomni kroków. Zresztą w ogóle zwierz miał wrażenie że cały spektakl przygotowano na scenę dużo mniejszą. Bo kiedy osiem osób pląsa po scenie Teatru Dramatycznego to wygląda to dość dramatycznie ubogo. Przydałoby się trochę statystów albo inna – ukrywająca niewielką obsadę choreografia. Warto tu zauważyć, że pod względem pewnych pomysłów sztuka jest koszmarnie niekonsekwentna. Np. na początku aktorzy wchodzą pomiędzy widzów, scena z telefonem jest rozegrana właściwie na widowni. Dobry pomysł, pozwalający wypełnić kabaret. Niestety po jednej czy dwóch scenach pomysł kompletnie znika. Z kolei Tommorow Belongs To Me kończy się spuszczeniem z sufitu wielkiego lustra w którym przejrzeć się może widownia. Problem w tym, że zanim widownia zdąży poczuć się w jakikolwiek sposób poruszona, błyskawicznie opuszcza się kurtynę na koniec aktu trochę psując efekt. Zresztą powiedzmy sobie szczerze nic tak efektu nie wzmacnia jak burza oklasków następująca parę sekund po zakończeniu utworu. Tak ładnie wszyscy śpiewali razem to trzeba zaklaskać. Czyż nie?
Przydałoby się trochę odczekać zanim wybierzecie się ewentualnie do teatru bo chwilowo bardzo widać że choreografia to praca w toku
Zawsze w przypadku musicali pada pytanie – a jak tłumaczenie. Zwłaszcza, że tym razem wziął się za libretto Wojciech Młynarski. Jak jest? Ponownie trudno o jednoznaczny sąd. Nie ma tu niczego żenująco złego, ani takiego od czego bolą zęby. Ale jest trochę… lenistwa? Wilkommen ma tak mało polskiego tekstu, że można przegapić, w „Money, Money” zostało to „money” choć przecież można wymyślić jak je polskim słowem zastąpić, w „Tommorow Belongs To me” pozostał zaś Fatherland choć da się tam wstawić Ojczyznę. To trochę denerwuje bo śledzenie jak tłumacz poradził sobie z najtrudniejszymi momentami i zakrętami tekstu daje dodatkową frajdę właściwie każdemu widzowie przetłumaczonego musicalu. Jednak tym czego zwierzowi najbardziej w tym tłumaczonym tekście brakowało to pewnej płynności. Trudno to nawet jednoznacznie uznać za błąd, bo jednak muzyka pisana jest pod słowa angielskie, ale w oryginale Kabaret tak pięknie płynie – po polsku jednak trzeba sięgać po podział zdania, szyk przestawny czy duży skrót. Konieczne ale jednak oryginał brzmi w uszach lepiej.
Zweirz nie jest w stanie wybaczyć twórcom że nie dodali Mein Herr. Zdecydowanie jednej z lepszych piosenek jakie dopisano do musicalu
Zwierz po wystawianym współcześnie Kabarecie wiele sobie obiecywał. Zwłaszcza, że przecież nie jest to jednoznaczna przestroga przed jednym momentem w historii ale raczej przed sposobem myślenia. Doskonale współczesna jest Sally mówiąc że przecież polityka nie wpływa bezpośrednio na jej życie, fenomenalna jest Fräulein Schneider wyliczająca ile już przetrzymała i deklarująca że następną władzę też wytrzyma. Te wszystkie głosy (Mendes kazał w 1993 roku tym wszystkim zdaniom wybrzmieć jeszcze raz pod koniec) składają się na swoistą diagnozę katastrofy a właściwie nastroju w którym już widać że coś się stanie ale trudno do siebie dopuścić wizję by świat naprawdę miał się skończyć. Te przestrogi są zawsze ważne, zawsze istotne. A już na pewno w chwili kiedy nad Europą krąży i zniża się co raz bardziej duch wszystkiego co napędzało swego czasu niemieckie społeczeństwo do takich a nie innych wyborów. Tylko że to trzeba umieć wyciągnąć i odpowiednio zestawić, podkreślić. Nie można nad tym przeskoczyć i gnać dalej. Najbardziej rozczarowujący jest koniec. Mocny akcent który – tak jak w tej przełomowej Londyńskiej produkcji czy jak w doskonałym filmie powiedział nam dokładnie co tych naszych bohaterów czeka czy jaka jest ich rzeczywistość. Tu scena obraca się pod koniec i cały czas czekamy aż ujawni nam tą puentę… ale wydaje się nie tyle banalna co… ponownie pozbawiona czasu by wybrzmieć. I tak nic nie zostaje z tego wstrząsu który zwierz czuje za każdym razem kiedy na Youtube odtwarza sobie wersję sceniczną z 1993. Ostatecznie zwierz wyszedł z Kabaretu zawiedziony. Zawiedziony tym, że wystawiając w tych mało optymistycznych czasach Kabaret udało się twórcom kompletnie chybić. Zwierz wyszedł z teatru bez emocji, pozostawiając za sobą jednak widownie szykującą aktorom owacje na stojąco. Ale jeśli z musicalu biegnie jakaś boczna nauka, to może lepiej mieć wątpliwości do czegoś co się tak masowo podoba. Jednak dla tych którzy chcieliby się zapoznać z Kabaretem. Jednak film.
PS: Zwierz serio napisze kiedyś cały wpis o tym jaki ma problem z oklaskami. Zwłaszcza z tymi w trakcie trwania sztuki.
Ps2: Druga sprawa – zwierz musi napisać tekst o wpływie państw osi na rozwój musicalu. To niesamowite w ilu musicalach są naziści.