Legion samobójców to jeden z tych filmów na który zwierz nie czekał jakoś strasznie ale był pewien że go zobaczy. Z każdym udanym trailerem czy informacją dotyczącą fabuły zwierz nabierał coraz większej ochoty na seans i nawet informacje o licznych dokrętkach jakoś go nie przerażały. Zwłaszcza że ponoć powrót na plan filmowy był odpowiedzią na niezbyt udaną konfrontację Batmana i Supermana. Niestety – w takiej formie w jakiej film zaserwowano, cała impreza nie mogła się udać (spoilery jeśli za spoiler uważa się jakąkolwiek informację o fabule).
Zwierz nie będzie omawiał tego co działo się na planie filmu. Chodzi dziś informacjami o konflikcie reżysera i wytwórni tłumaczy się problemy Legionu to jednak po pierwsze – inni opisali to lepiej, po drugie – choć są to informacje niesłychanie ciekawe z punktu widzenia zaangażowanego widza, to jednak ciekawiej opisywać to co ostatecznie do filmu trafiło. Nie zmienia to jednak faktu, że już drugi raz film z uniwersum DC trafi do nas na płytach w rozszerzonej reżyserskiej wersji która może się znacznie różnić od wersji filmowej. To ciekawe zjawisko – warte oddzielnego omówienia. Kto wie, może niedługo opuszczanie seansu kinowego będzie jedynym sposobem na to by zobaczyć film w wersji w jakiej powinien na ekrany trafić – czyli takiej zaplanowanej przez reżysera. Chwilowo jednak jest to zjawisko dość irytujące głównie z powodów finansowych – płacenie dwa razy za film – którego jedna wersja jest ciężkostrawna to dość spore wymagania względem widowni.
Wróćmy jednak do samego Legionu. Zwierz naczytał się bardzo niepochlebnych recenzji na temat produkcji więc był przekonany, że to film beznadziejny. Tymczasem nie jest to film beznadziejny tylko… przedziwnie zbędny i wyraźnie niedokończony czy – o czym już wiemy – zmontowany w sposób chaotyczny, pocięty i posklejany na łzy montażysty. Już początek filmu gdzie przy dźwięku kolejnych przebojów (wyraźnie próbuje się nam tu powtórzy efekt znany z popularnego trailera) prezentuje się kolejnych antybohaterów pokazuje pewną nieporadność. Oto bowiem twórcy nie wierzą że po prostu znajdą sposób i czas by przedstawić nam nieznane wcześniej postacie – więc wprowadzają je w serii osobnych mini filmików co niestety świadczy o pewnej słabości scenariusza. Dobrym przykładem jak można było to zrobić są Strażnicy Galaktyki – tu podobnie mamy kilka postaci których nie znamy wcześniej ale film nie tylko nam je pokazuje ale także bez większych trudności przedstawia motywacje w ramach prowadzenia akcji filmu. Wyodrębnienie w Legionie tej wstępnej sekcji trochę świadczy o braku zaufania scenarzystów, że widz zrozumie oglądając film z kim ma do czynienia. Jednocześnie ten sam film kiedy dochodzi do pokazania postaci z którą nasi bohaterowie mają walczyć, zachowuje się tak jakbyśmy wszyscy przyszli na seans po obejrzeniu jakiegoś zupełnie innego filmu, który dokładnie opowiedział nam życie i motywacje Enchantress. To przedziwna sytuacja kiedy z jednej strony wszystko podają na tacy z drugiej – ma się cały czas wrażenie że ogląda się ostatni akt jakiegoś zupełnie innego filmu. Wszystkim nagle na wszystkich zależy, słyszymy słowa o przyjaźni i rodzinie. CO GDZIE KIEDY?
Legion Samobójców to pomysł całkiem dobry – teoretycznie powinniśmy mieć antybohaterów zebranych i wysłanych tam gdzie bohaterów się nie pośle. Tu niestety scenariusz też nieco siada. Oto nasza grupka zostaje wysłana do miasta nad którym władze przejęły złe siły – celem wydostanie zeń bardzo ważnej osoby. Pytanie dlaczego są potrzebni właśnie antybohaterowie pozostaje nieco bez odpowiedzi. To znaczy, jasne mają swoje moce, ale właściwie trudno powiedzieć dlaczego sięga się po antybohaterów, których trzeba szantażować i trudno im zaufać i trzeba straszyć śmiercią (a i tak są nieobliczalni). Co ciekawe teoretycznie scenariusz pozostawia dość prostą furtkę by ich obecność była konieczna. Oto dowiadujemy się, że mieszkańcy miasta pod wpływem magicznej siły zamieniają się w wojowników, których trzeba eliminować. Ale ponieważ to film który nie dostał R i nie może być w nim krwi- zostają oni zamienieni w takie pozbawione twarzy i niekrwawiące stwory. Zabieg konieczny żeby zdehumanizować przeciwników i prześlizgnąć się przez ostre sito kwalifikacji wiekowej. Tymczasem gdyby rzeczywiście zamienieni w wojowników obywatele miasta nadal wyglądali codziennie wtedy ludzie pozbawieni moralności byliby bardzo na miejscu. Tylko ponownie – film ma problem z pokazywaniem bohaterów jako ludzi bez moralności. Co dobrze widać jak się przeczyta listę wyciętych scen. Te które miały ich stawiać w naprawdę złym świetle gdzieś się ulotniły.
No dobrze ale nie zagłębiajmy się za bardzo w fabułę bo ta jest rzeczywiście prościutka i jak zwykle w ostatnich czasach opiera się na przeciwstawieniu się komuś kto robi dziurę w niebie. Ogólnie będzie na tym blogu jeszcze kiedyś wpis o dziurze w niebie jako podstawowym zagrożeniu w filmach. Zwierz przyzna szczerze, że nie ma problemu z marną fabułą bo takie filmy opierają się na bohaterach. Tak jak Avangersi, Strażnicy Galaktyki i w ogóle jakakolwiek produkcja gdzie grupa bohaterów czy antybohaterów ma zapobiec zniszczeniu świata. I tu film ponosi klęskę dość spektakularną. Po pierwsze w fabule tak naprawdę zabrakło miejsca dla wszystkich bohaterów. Mamy więc dwie całkiem dobrze (jak na standardy filmowego DC) zarysowane postacie – Deadshota i Harley Quinn. Oni mają swoje szerokie retrospekcje, motywacje i jakiś charakter. Potem mamy bohaterów słabiej zarysowanych. Tak więc jest Kapitan Boomerang i Diablo, ci dwaj mają jakieś tam cechy charakteru ale nie dostają ani za bardzo motywacji (Diablo bardziej) jak i czasu by zaprezentować jakieś głębsze cechy swojego charakteru. Ich wątki są ograniczone i miejscami trudno powiedzieć co właściwie się z nimi dzieje pomiędzy scenami. Do tego im bliżej końca tym bardziej ma się ochotę powiedzieć WTF, bo rzeczy nie są takimi jakimi się wydają ale nikt nie tłumaczy o co właściwie chodziło. Pochód zamykają Killer Croc i Katana których można byłoby spokojnie wykreślić z fabuły i nikt by nie zauważył. I to jest poważny problem bo jeśli przychodzimy na film „grupowy” to spodziewamy się pewnej równowagi – tu jej nie ma a miejscami – wyraźnie widać, że bohaterom wycięto kilka scen bo wątki się zaczynają albo np. widzimy że ktoś ma opatrzoną rękę ale nie wiemy, jak się zranił. Najdobitniej widać to jednak w scenie w której czarodziejka podsyła bohaterom wyśnione wizje ich rzeczywistości. I tak poznajemy najskrytsze marzenia… trójki bohaterów. Reszta twórców wyraźnie nie obchodzi.
Inna sprawa to zło naszych bohaterów. Swoisty urok Legionu Samobójców powinien polegać na tym, że oglądamy antybohaterów którym wcale nie chcemy kibicować ale jesteśmy niejako zmuszeni przez sytuację. Powinni więc oni zachowywać się nie po bohatersku. Problem w tym, że twórcy nie zrobili nic by ten punkt wyjścia wykorzystać. Zamiast tego zdecydowali się na bardzo prosty zabieg. Nasi bohaterowie są źli, ale właściwie to bardziej honorowi niż źli, miejscami po prostu bardzo skrzywdzeni. Deadshot niby zabija dla pieniędzy (widzimy tylko jak strzela do faceta mafii więc i tak złego człowieka) ale widać że ma skrupuły. Harley jest po prostu zmanipulowana i zakochana w Jokerze. Diablo nie umie się kontrolować, Killer Croc został odrzucony przez społeczeństwo. Boomeranga prawie nie ma ale w sumie to tylko złodziej i pijaczyna. Ale to nie wystarczy, otóż abyśmy mieli pewność że schemat jest zachowany, to do filmu zostaje wprowadzona postać gorsza od nich wszystkich. Otóż nikt w tym filmie nie jest tak „zły” i niemoralny jak Amanda Waller. Co podtrzymuje dość tradycyjny układ gdzie bohaterowie może nie są doskonali ale na pewno jest na świecie ktoś zdecydowanie gorszy od nich. Ostatecznie więc widz nie ma wrażenia by oglądał coś jakościowo innego do filmów gdzie pierwsze skrzypce grają superbohaterowie. Zresztą powiedzmy sobie szczerze, film jest tu bardzo pozbawiony subtelności bo Amanda Waller wjeżdża przy dźwiękach „Sympathy for the Devil” – co mniej więcej charakteryzuje poziom subtelności całego filmu.
Jednak paradoksalnie tym co zwierzowi najbardziej w filmie przeszkadzało to dwa drugoplanowe wątki. Po pierwsze kwestia Batmana – twórcy odgrażali się że pokażą Batmana z innej strony jak tego złego. Nic podobnego nie ma miejsca ale w filmie znajdziemy scenę gdzie Batman zachodzi w ciemnej uliczce ojca z córeczką by tam go aresztować. Powiedzmy sobie szczerze – jeśli czegoś możemy być pewni to że Batman nie będzie atakował rodzica wracającego z dzieckiem w ciemnej uliczce ze świątecznych zakupów. Zwierz uwierzy we wszystko łącznie z Batmanem strzelającym do człowieka ale nie w to, że będzie on pozbawiał dziecko rodzica w ciemnej uliczce w środku nocy. Serio ktoś kto pisał tą scenę musiałby chyba zupełnie nie rozumieć postaci Batmana który tego jednego na pewno by nie zrobił. Albo przynajmniej nie tak. Zresztą prawda jest taka, że jak Affleck jakoś dawał radę w Batman v Superman to tu ten jego Batman jest taki mdły że aż serduszko boli.
To jednak jedna scena, która ewentualnie może się zdarzyć (zwłaszcza że może ktoś rzeczywiście coś takiego kiedyś narysował w komiksie, choć zdaniem zwierza nie znaczy to, że jest to spójne z postacią Batmana).Otóż zwierza strasznie zdenerwował sposób przedstawienia związku Harley Quinn i Jokera. Teraz będzie kilka spoilerów. Film pokazuje ich nam jako zakochany w sobie duet zabójców. Kiedy ona trafia do więzienia on zaczyna knuć skomplikowaną intrygę jak ją wydostać, kiedy on namawia ją by dla niego skoczyła do kwasu to jednak zamiast zostawić na pewną śmierć rzuca się ją ratować, kiedy jeden plan się nie powiedzie – zacznie układać drugi. Wszystko by byli razem. Otóż problem polega na tym, że ten związek nie powinien tak wyglądać. To co jest między Harley Quinn a Jokerem zawsze opierało się na schemacie toksycznego związku, gdzie ona go kocha a on…. On jest nieobliczalny i szalony. To właśnie ten element czynił związek Harley i Jokera jednym z najbardziej niepokojących elementów świata DC – dobrze oddający mało rozrywkowy charakter toksycznych związków gdzie ona powinna odejść ale nie umie, a on to wykorzystuje – niekiedy posuwając się do przemocy. Tu jednak tego nie ma – mamy za to kochający się szalony duet. Zamiast być niepokojąco i przerażająco robi się schematycznie i daleko od ducha postaci. Co więcej pierwotnie w scenariuszu tak właśnie miała wyglądać ta relacja. Ale zdecydowano się to zmienić. Po co? Czy naprawdę producenci uznali, że chcemy zobaczyć Jokera jako zaangażowanego ukochanego bohaterki? Przecież nie po to jest tam postać!
A skoro przy duchu postaci jesteśmy to warto porozmawiać o castingu. Najwięcej w kontekście filmu mówiło się o Jaredzie Leto jako o Jokerze. Do widzów docierały informacje o tym jak ponoć całkowicie poświęcił się roli i na planie zachowywał się bardzo niepokojąco. Tymczasem jego rola jest… co najmniej nijaka. Zwierz odniósł wrażenie, że gra on Jokera trochę tak jak zagrałby go kilkanaście lat temu Johnny Depp. Trochę wystylizowanych gestów i niezbyt wyraźna wymowa. Nic w tym przerażającego, zwłaszcza że mimo zielonych włosów i złotych zębów twórcy nie zrobili za wiele by uczynić Jareda mniej atrakcyjnym. Wręcz przeciwnie ich Joker to bardzo pięknie wystylizowany gangster, w którym sporo zostało z rozsądku i obliczalności. W porównaniu z bardzo campowym występem Jacka Nicholsona i z apoteozą chaosu jaką był Joker Ledgera ten wypada bladziutko – jak facet ze słabością do kolorowych ciuszków. Serio to jest ten moment w którym jak rzadko widać jak nakręcona promocja zaszkodziła roli. Inna sprawa – może w końcu ludzie zaczną rozumieć że fizyczna metamorfoza nie znaczy od razu dobrej roli. Trzeba jeszcze coś w to włożyć.
Zupełnie inny problem zwierz ma z Margot Robbie jako Harley Quinn. Otóż Robbie gra doskonale – gdyby ktoś zapytał zwierza jaka jest najbliższa komiksowemu pierwowzorowi postać w uniwersum DC to wskazałby właśnie Harley Quinn. Jest doskonałym połączeniem szaleństwa, wrażliwości i poczucia humoru. Jest słodka ale jednocześnie nie wygląda dziwnie kiedy z radością rozwala przeciwników. Do tego w tych scenach w których trzeba pokazać wrażliwość bohaterki wychodzi to bardzo naturalnie i jakoś nie stoi w sprzeczności z tym że kilka scen później jest nieustraszona. Co prawda scenariusz nie daje jej bardzo dużo do zagrania ale z tym co ma radzi sobie wyśmienicie. Ale zwierz ma problem z tym jak śledzi ją kamera. Nie ma bowiem wątpliwości, że poza pierwszą sceną w której Harley się przebiera (zatrzymując tym samym ruch w męskiej bazie wojskowej) film powinien nieco mniej miejsca poświęcać jej wyglądowi. Jedno zwrócenie uwagi na jej wygląd czy seksowność wystarczy (zwłaszcza że nie jest to element konstytuujący postać). Tymczasem film cały czas pokazuje nam Harley tak, że koncentruje się na jej wyglądzie. Zwierz zwrócił uwagę, że kiedy bohaterka odchodzi spoglądamy na jej skromnie odziany tyłek. Zwierz nie ma nic przeciwko bo Robbie to śliczna dziewczyna ale w filmie gdzie wszystkie kobiece bohaterki poza jedną chodzą w skąpym odzieniu można byłoby się powstrzymać.
Natomiast zdecydowanie zagrało obsadzenie Willa Smitha jako Deadshota – sprawdza się w scenach akcji, sprawdza się jako czuły ojciec i od czasów Focusa ( bardzo przyjemnego filmu którego Warner Bros chyba się przestraszył bo wprowadził go do kin tak, że nikt nie zauważył) ma dobrą i naturalną chemię z Margot Robbie. O reszcie obsady trudno coś konkretnego powiedzieć. Zwierz ma olbrzymi problem z aktorem którego miano brzmi Jai Courtney ale zwierz nazywa go „tanim Tomem Hardym”. Otóż facet wygląda jak Tom Hardy, gra jak Tom Hardy i ogólnie sprawia wrażenie jakby był dokładnie tą osobą którą się zatrudnia kiedy Tom Hardy akurat jest zajęty adoptowaniem kolejnego psa. Zwierzowi jego rola się podobała ale chyba głównie dlatego że … przypomina Toma Hardy’ego. Cara Delevingne zajmuje się tu głównie dziwnym wyginaniem się w skromnym stroju a Joel Kinnaman – chmurnym patrzeniem przed siebie. I tak ma więcej do zagrania niż Scott Eastwood który wygląda na głęboko zaskoczonego że w ogóle w tym filmie jest. Bardzo dobrze wypada za to Viola Davies w roli diabła w biznesowym kostiumie. Szkoda tylko, że ta dobra rola jest miejscami mocno przeszarżowana. Ale nie za sprawą aktorki tylko raczej jej otoczenia – muzyki czy np. faktu, że swój plan przedstawia jedząc krwistego steka i popijając winem. Żeby nie było wątpliwości że jest zła i krwiożercza.
Legion Samobójców to film którego spokojnie mogłoby nie być. To chyba największy zarzut jak zwierz ma do tej produkcji. Jeśli ma budować świat filmowego DC to robi to nieporadnie, pośpiesznie i bałaganiarsko. Trudno określić dlaczego dzieje się po Batmanie i Supermanie a nie równolegle co byłoby dużo bardziej logiczne (tworzenie składu super złoczyńców kiedy super bohaterowie się biją między sobą brzmi logicznej niż lęk przed następnym superbohaterem). Do tego z jednej strony twórcy bardzo dokładnie pokazują nam kolejnych bohaterów z drugiej – każą przyjąć że w tym świecie istnieje magia. Bo tak. Żeby było jasne – Marvel zdecyduje się wprowadzić magię dopiero w listopadzie wraz z Doktorem Strange. Czyli po kilkunastu filmowych tytułach. I zrobi to w osobnym filmie z obsadą złożoną z ludzi o najdziwniejszych twarzach w Hollywood. Tymczasem DC które pośpiesznie buduje swój świat robi to zaskakująco chaotycznie – jeśli chce wielkimi skokami nadrabiać stracony czas to ich produkcje powinny być bardziej precyzyjne, spójne i korzystające ze szlaków jakie przetarł im Marvel. Jednak oglądając Legion Samobójców można odnieść wrażenie że nikt za bardzo nie wie po co ma być ten film, jak dokładać się do budowy świata i jakie mieć znaczenie dla widzów i wielbicieli komiksowych bohaterów. Niby to wszystko ma się razem łączyć ale tam gdzie w filmach Marvela mieliśmy spójną logikę tu mamy coś szytego grubymi nićmi, mało pociągającego i takiego… łatwego do zignorowania.
Zwierz każdy kolejny film DC wita z nadzieją że może tym razem mechanizm zaskoczy. Bo przecież powinien – DC nie ma gorszych bohaterów niż Marvel, wręcz przeciwnie – ma kilku zdecydowanie ciekawszych. Ale wciąż nad filmami wisi jakieś fatum. Tak jakby odpowiedzialne za nie studio nie umiało pogodzić się z faktem, że albo daje się reżyserom artystyczną wolność – i wtedy mogą wyjść produkcje bardzo różne i niekoniecznie zgodne z pewnym schematem kina super bohaterskiego, albo przejmuje się całkowitą kontrolę ale wtedy wychodzi produkt często pozbawiony jakichkolwiek cech indywidualnych. W tym zawieszeniu gubią się wszystkie zalety produkcji. I tak wracamy do sytuacji gdzie najbardziej wyczekiwanym filmem super bohaterskim ze stacji DC jest Lego Batman.
Ps: Zwierz musi powiedzieć że czytając listę wyciętych scen dochodzi coraz bardziej do wniosku, że to mógł być całkiem niezły film. Ale już nie będzie.