Kiedy pojawia się w kinie remake filmowego klasyka pierwszym pytaniem jakie człowiek powinien sobie zadać jest „Czy naprawdę ten film jest nam potrzebny”. Cały seans musi widza więc kupić podwójnie, nie tylko opowiedzieć zaplanowaną historię ale też przekonać widza, że było warto jeszcze raz po nią sięgnąć. To trudne wyzwanie i rzadko jakiś film jest w stanie mu sprostać. Nowe podejście do Siedmiu Wspaniałych niestety ponosi tu klęskę. Choć nie jest to bardzo zły film.
Odłóżmy na bok Siedmiu Samurajów i zajmijmy się porównaniem z Siedmioma Wspaniałymi. Tym co wysuwa się na pierwszy plan to kwestia – o co tak właściwie toczy się rozgrywka. W oryginalnym filmie najeżdżający miasteczko rabusie kradli jedzenie, którego brakowało. Kradzież jedzenia jest czymś co trafia prosto do serca każdego, niedobór jedzenia – jest czymś czego nie trudno się bać. Desperacja obu stron, nadaje całej historii gorzki wymiar – nikt nie może wygrać w świecie gdzie jedzenia brakuje, wszyscy są zdesperowani i toczy się dość prosta walka o przetrwanie. W nowym filmie wątek jedzenia nie występuje. Zastąpiono je sprzedażą ziemi, a właściwie zaganianiem jej przez miejscowego rabusia/przedsiębiorcę. Z jednej strony zwierz ten zabieg rozumie – dziś współczesny Amerykanin nie cierpi dziś głodu ale wielu zna gorzki smak wykupywanej za bezcen ziemi. Z drugiej – kiedy patrzymy na rozległe przestrzenie Dzikiego Zachodu zastanawiamy się czy aby na pewno życie tylu ludzi jest warte utrzymania w posiadaniu bardzo niewielkiego i stosunkowo młodego miasteczka. Zresztą trzeba przyznać, że mieszkańcy wioski oddający wynajętym kowbojom cały swój majątek robią zupełnie inne wrażenie niż mieszkańcy miasta dzielący się resztkami jedzenia.
Jednak nawet nie chodzi o zmianę tonu filmu. Pomysł by nowa Siódemka była bardziej zróżnicowana zwierzowi nie przeszkadza. Tym co mu przeszkadza jest fakt jak niewielki wpływ ma to na ogólną fabułę filmu. Wśród naszych bohaterów znajdziemy czarnoskórego łowcę głów, zbiega z Meksyku, chińczyka, Cajuna, Komancza i trapera który przed laty sprzedawał skalpy rdzennych mieszkańców Stanów, dorzućcie do tego uroczego w założeniu hazardzistę i dostaniecie mieszankę wybuchową. Wydawać by się mogło, że taka grupa powinna się spierać, mieć różne zaszłości, różne spojrzenia na kwestię tego co właściwie się wokół nich dzieje. Napięcia w grupie powinny zostać pokonane przez wspólny cel. Albo i nie – niech każdy będzie inny nieco nieufny wobec całej wyprawy ale gotowy do pomocy. Tymczasem potencjalne spory zostają sprowadzone do kilku – w założeniu dowcipnych dialogów – ktoś wspomni że może dziadkowie dwóch bohaterów ze sobą walczyli, traper będzie chciał zamienić parę słów z Komanczem. Hazardzista pośmieje się z Meksykanina – zresztą z wzajemnością. Nic jednak więcej z tego nie wynika i ostatecznie całe nowsze podejście do mieszkańców Dzikiego Zachodu ogranicza się do zebrania zdywersyfikowanej obsady ale nie dywersyfikowania postaci. Co więcej – ten Dziki Zachód jest nieco zbyt pogodzony z różnorodnością naszej ekipy. Zastrzeżenia związane z tym że jeden z bohaterów jest czarnoskóry pojawiają się tylko w jednej scenie i zostają bardzo szybko rozwiane. Mieszkańcom miasta nie przeszkadza że broni ich Chińczyk czy Komancz. Zwierz rozumie, że mamy do czynienia z filmem przygodowym i popularnym ale żal że nie wykorzystano różnorodnej obsady. Ostatecznie wszystko kończy się na castingu.
Poza tym akcja filmu rozgrywa się w dość prostych trzech aktach – najpierw mamy zebranie drużyny, potem przygotowanie mieszkańców niewielkiego miasta do walki i ostateczną rozgrywkę. Co ciekawe – na początku jest ciekawiej niż na początku. Interesuje nas kto dołączy do Siedmiu, jakie będą ich motywacje i historie. Nie jest to część fascynująca ale ogląda się ją z niejaką satysfakcją bo po prostu to ciekawy zabieg narracyjny – nie jakiś bardzo innowacyjny ale zwykle takie wprowadzanie bohaterów jest przyjemne – widz wie, że ostatecznie wszyscy się zgodzą ale chce zobaczyć jacy są fajni z pewnej perspektywy. Niestety po zebraniu drużyny film nie za bardzo wie co dalej robić z bohaterami – ostatnie pół godziny filmu to po prostu zwykła strzelanka – gdzie jakoś brakuje ducha. Dlaczego? Jednym z problemów jest fakt, że nasi bohaterowie właściwie nie nawiązują żadnych związków z mieszkańcami miasteczka. Poza wściekłą wdową która przyjeżdża ich zatrudnić wszyscy pozostali mieszkańcy miasta są trudną do rozpoznania grupą, którą słabo znamy i nawet nie do końca wiemy kim są. Mamy jakiegoś nauczyciela, jakiegoś dzieciaka, jedną wdowę. Ale w sumie to tyle. Chciałoby się zobaczyć nieco więcej tych mieszkańców, poznać przynajmniej ich imiona, zobaczyć – jak w oryginale – jak stają się dla naszych bohaterów kimś więcej niż tylko ludźmi płacącymi za ich pomoc. Bardzo tego w filmie brakuje.
Wiele osób wybiera się na film ze względu na obsadę. Zwierz ma mieszane uczucia głównie dlatego, że dobrzy aktorzy niekoniecznie dostają tu dobry materiał do grania. Denzel Washington gra przywódcę grupy, zawsze branego na czarno stróża prawa. Nie jest w tej roli zły, ale też powiedzmy sobie szczerze – nie wymaga ona od niego zbyt wiele. Musi być spokojny, prawy i dzielny. I taki jest – co w przypadku Denzela nie dziwi bo doprowadził granie takich postaci do perfekcji. Zwierz ma większy problem z bohaterem granym przez Chrisa Pratta. Jego Josh Faraday ma być uroczym hazardzistą i wesołkiem. Zwierz nie przypomina sobie kiedy ostatnim razem widział bohatera którego tak by nie lubił. Pratt gra go bardzo podobnie jak swojego bohatera z Strażników Galaktyki ale tu nie ma ani odrobiny uroku. Jest niesamowicie denerwujący i zwierz przyzna szczerze, że znielubił go bardziej niż głównego złego bohatera filmu. Zwierz nie ma pretensji do aktora ale raczej do autorów scenariusza którzy chyba celowali w uroczego luzaka a wyszedł im bohater absolutnie nieznośny. Bardzo fajny jest w filmie Ethan Hawke w roli Goodnighta Robicheaux – wybitnego snajpera za którym jednak ciągną się duchy przeszłości. Zwierz miał nadzieję, że dowie się o jego bohaterze sporo więcej ale w tym filmie nie ma za bardzo na to czasu. Na całe szczęście Hawke jest na tyle dobrym aktorem że umie zasugerować że w duszy jego bohatera dzieje się dużo więcej niż znajdzie się w kolejnych linijkach scenariusza.
Reszta naszej wspaniałej siódemki została potraktowana nieco po macoszemu bo film nie ma czasu naprawdę przedstawić Siedmiu bohaterów. Zwierzowi szczególnie żal zmarnowanego występu Vincenta D’Onofrio. Po Daredevilu chyba nikt nie ma wątpliwości że to jest fantastyczny aktor, szkoda że dostał niewielką drugoplanową rólkę w której nie za bardzo może się popisać swoim aktorskim talentem – może poza umiejętnością mówienia bardzo wysokim głosem. Równie zmarnowany jest występ Byung-hun Lee – aktor dostał klasyczną rolę Azjaty który niewiele mówi, w związku z tym nie trzeba mu pisać za bardzo scenariusza. Podobnie jest z Martinem Sensmeierem grającym tu dobrego Komancza. On z kolei naprawdę mówi tylko parę prostych zdań i głównie groźnie patrzy i strzela z łuku. Mamy więc tak naprawdę film w którym zamiast Siedmiu bohaterów mamy ze trzech. Do tego twórcy postanowili dodać do filmu postać kobiecą. Wdowę Emmę Cullen gra Haley Bennett, z początku wydaje się, że będziemy mieli do czynienia z nieco lepiej napisaną postacią. Trochę niezależną, trochę szukającą własnej zemsty, pewną siebie. Ale kiedy dochodzi do ostatniego aktu właściwie film o naszej Emmie zapomina. Wykorzystuje ją w jednej scenie – trochę deus ex machina – ale nie jest nią zupełnie zainteresowany. Inna sprawa – poza jedną kobiecą bohaterką w tle to właściwie w całym filmie jedyna postać kobieca. Wiadomo – takie są westerny. A właściwie takie były kiedy nikomu nie przeszkadzał fakt że w filmie prawie nie pojawiają się bohaterki kobiece. Jednak i tak te wszystkie narzekania są niczym wobec tego co dostał do zagrania Peter Sarsgaard – te doskonały aktor gra tu głównego przeciwnika naszych bohaterów, złego przemysłowca – Bogue’a który zabija bez mrugnięcia okiem, podpala, straszy i demonicznie rusza szczęką. No właśnie Bogue to taki komiksowy zły – ponownie brakuje mu tylko białego kota. Patrzy na mord i zniszczenie bez mrugnięcia okiem, straszy dzieci i niewiasty. Szkoda że twórcy poszli w tak komiksowego złego bo w sumie to co wiemy o tych którzy wykupują ziemię zostawiając rodziny z małymi odszkodowaniami są raczej spokojni, pragmatyczni i sami nie sięgają po broń, wolą by nikt się nie dowiedział o ich niecnych sprawkach.
Ostatecznie nowa odsłona Siedmiu Wspaniałych średnio broni się jako niezależny film ale przede wszystkim – zupełnie nie broni się jako remake. Oglądając zmagania bohaterów do których tym razem strzela się z broni maszynowej pojawia się pytanie – czy naprawdę o to chodziło. Film nie dodaje nic do znanych schematów, nie idzie w stronę współczesnego westernu ani anty westernu. Trudno powiedzieć co właściwie miałby wnieść. Gdyby był doskonale zagrany, gdyby wykorzystano potencjał zróżnicowanej obsady – wtedy może udałoby się pokazać nieco inną wizję Dzikiego Zachodu. Ale tak pokazano tylko, że we współczesnym kinie remake staje się po prostu wymówką do bardziej spektakularnej rąbanki. To zaś – przynajmniej zdaniem zwierza – podważa sens opowiadania historii jeszcze raz. Bo spokojnie taka spektakularna rąbanka może znaleźć się w filmie z nowym scenariuszem. Zresztą zwierz przyzna szczerze – ma trochę dość filmów gdzie ostatni „rozdział” polega właściwie wyłącznie na strzelaniu i krzyczeniu do siebie po więcej amunicji. To jednak mimo wszystko trochę za mało bawi. Zwłaszcza że dobrze napisane sceny i dialogi robią większe wrażenie niż setki wystrzelanych kul przed którymi nasi bohaterowie zaskakująco dobrze się uchylają.
Zwierz musi powiedzieć, że podobały mu się zdjęcia. Film jest rzeczywiście przepięknie nakręcony – kolory są absolutnie wspaniałe i widać że wykorzystano najlepsze momenty dnia i poranka by złapać najpiękniejsze światło. To w ostatnich latach stał się nieco wyznacznik filmowego westernu – piękne światło, wspaniałe krajobrazy i sporo poszanowania dla wizualnego piękna przyrody. Zwierz chciał też pochwalić muzykę ale kiedy w napisach końcowych pojawił się motyw przewodni z oryginalnych Siedmiu Wspaniałych zwierz zdał sobie sprawę że ta nowa ścieżka dźwiękowa nawet się nie umywa do arcydzieła (przynajmniej zdaniem zwierza) jakim była ścieżka do oryginalnego filmu – muzyka która w dużym stopniu ustaliła dla wielu widzów to jak „brzmi” Dziki Zachód. Jednak to właściwie tyle jeśli chodzi o wyróżniające się elementy filmu. Cała reszta sprawia, że zwierz raczej nie ma wątpliwości, że nowa odsłona Siedmiu Wspaniałych raczej nie będzie wspominana za kilkadziesiąt lat. I to jest w sumie przykre bo takich niepotrzebnych filmów co roku powstaje coraz więcej. A i tak w ostatecznym rozrachunku nic tak nie rusza jak pierwsza odsłona tej historii. Więc idźcie obejrzeć Siedmiu Samurajów. Zobaczycie jak wielkie kino się nie starzeje, nie wymaga poprawek i nadal porusza. Pod tym względem Kurosawa zawsze ostatecznie wygrywa z Hollywood.
Ps: Zwierz ogląda kilka nowych seriali więc wkrótce da wam znać co sądzi ale jakoś chwilowo brak wielkich zachwytów. Może zwierz coś ważnego przegapił?