Zwierz obejrzał „La la land” już w sylwestra (był to ostatni film jaki zobaczył w 2016 roku) ale postanowił poczekać z recenzją do momentu kiedy będzie bliżej premiery filmu. Pisanie o filmach z wyprzedzeniem jest fajne ale wtedy zwykle zwierz dowiaduje się po prostu, że jeszcze filmu nie widzieliście i nawet nie możecie się z nim pokłócić. A ponieważ „La la land” ma premierę już w ten weekend to przyszedł czas na recenzję.
Co roku mamy mniej więcej ten sam problem. W kinach pojawia się film o którym właściwie wiemy, że zgarnie – jeśli nie całą to większość – pulę amerykańskich nagród filmowych. Taki film trzeba obejrzeć a jednocześnie nie sposób go oglądać bez świadomości, że to ma być potencjalnie najlepszy film zeszłego sezonu. Ta świadomość i pojawiające się pewne uczucie przymusu sprawia, że na produkcję często patrzy się bardziej krytycznie a czasem po prostu zaczyna się pałać do niej niechęcią. Nie dlatego, że film sam w sobie jest zły ale dlatego, że nie podoba się nam pomysł by reprezentował kinematografię na dany rok. Jednocześnie – jesteśmy trochę zmuszeni iść tropem krytyków którzy coś w tym filmie znaleźli i zamiast wyrabiać sobie własne zdanie od zera od początku musimy decydować czy będziemy po stronie filmowego establishmentu czy zostaniemy na dany sezon kinematograficznymi hipsterami. Zwierz pisze to wszystko nie dlatego, że zapałał do „La la land” jakąś wielką nienawiścią ale przyzna szczerze – wolałby znaleźć film sam niż być nań pogoniony przez międzynarodowe forum krytyków. Wtedy być może nie miałby pewnych problemów.
No dobra ale przejdźmy do samego „La la land”. Jak zapewne wiecie to musical. Musical bardzo dobrze wykorzystujący schemat gatunku. Przy czym sporo się tu łączy. Sprawne oko musicalowego wielbiciela wypatrzy tu trochę nawiązania do „Sławy” trochę do „Chorus Line” trochę „Narodzin Gwiazdy” ale też do rzeczy tradycyjnych jak musicale z Fredem Aster i Ginger Rogers czy do chyba najbardziej tradycyjnego formalnie musicalu jakim jest Amerykanin w Paryżu. Jednak mimo wykorzystywania dość znanej i zdaniem niektórych zgranej formy reżyser Damien Chazelle nie zajmuje się tylko powielaniem musicalowych schematów. Z jednej strony mamy tu więc hołd złożony musicalom jakich się już po prostu nie robi, z drugiej – wzbogacenie tych znanych schematów o współczesny sposób filmowania. Wiele scen kręconych jest w jednym ujęciu, kamera jest dynamiczna, kolory specjalnie podkręcone, muzyka łatwo wpadająca w ucho ale bez nadmiernego koncentrowania się na popisach wokalnych. To musical dobrze śpiewających aktorów a nie śpiewaków. To wszystko tworzy niesamowicie przyjemny do oglądania film, który toczy się gładko czasem wywołując uśmiech na twarzy widza, głównie tym jak doskonale bierze te najbardziej kiczowate elementy klasycznych musicali i poddaje je przeróbce tak by nadal nas wzruszały. I nie jest to tak drastyczne podejście jak w Moulin Rogue ale jest w tym podobnie udane podejście do pokazania że musical wcale nie powiedział ostatniego słowa. Przy czym jasne mieliśmy sporo musicali w ostatnich latach na ekranie ale mało z nich było pisanych od razu na ekran a nie na scenę.
Jak na dobry musical przystało „La la land” jest historią miłosną. W nieco odrealnionym pięknym Los Angeles spotykają się oni – Sebastian – jazzman który marzy o tym by założyć swój własny klub i Mia pracująca w kawiarni dziewczyna marząca by zostać aktorką. Oboje czekają na swoje szanse, które nie nadchodzą. Sebastian co prawda wcześniej miał własny klub ale zbankrutował, Mia od sześciu lat biega na castingi ale doznaje na nich częściej upokorzenia niż dostaje jakąś rolę. Jednak ich zawodowe niepowodzenia nie wpływają na uczucie które się między nimi rodzi. Wręcz przeciwnie – wydaje się, że jeśli tylko będą razem to wszystko się uda. Wszak tak działa ten magiczny świat kinematografii gdzie miłość zawsze okazuje się odpowiedzią. Nie jest wielkim spoilerem, o ile w ogóle spoilerem stwierdzenie, że problemy zaczynają się wtedy kiedy magiczne miłosne zaklęcie działa i oboje zaczynają coś robić ze swoim życiem. Bo jak to się utarło w tych opowieściach o sławie i miłości – jedno zawsze musi zostać wyrzucone za burtę. Nigdy zwierz nie widział filmu w którym człowiek staje się coraz bardziej sławny, coraz bardziej kochany po czym dożywa szczęśliwie końca swych dni nie żałując niczego i tuląc ukochaną. Być może dlatego, że napięcie dramatyczne takiego filmu jest nijakie. Ale jednocześnie zwierz obserwując zmagania Sebastiana i Mii z przeciwnościami losu miał niemiłe poczucie, że od chwili kiedy ich poznajemy już wiemy jak potoczy się ich los. Są za ładni, za zdolni i za bardzo niedocenieni by czekała ich inna ścieżka.
Damien Chazelle który zafundował nam Whiplash – film o tym, że bez ciężkiej pracy nie ma sukcesu a na końcu i tak są mali ludzie i wielkie ambicje, tym razem postanowił pochylić się nad marzycielami. Nasi bohaterowie mają swoje marzenia i choć czasem mogą się spierać na temat tego jak je zrealizować (czy można np. porzucić swoje przekonania odnośnie muzyki by zarobić na bar który przyniesie szczęście i możliwość grania tego co się chce) a czasem mogą zwątpić (po sześciu latach nieudanych przesłuchań nie jest to takie szalone) to ostatecznie posiadanie przez nich marzeń jest kluczowe. To ono pcha ich do przodu, łączy ale też dzieli. Ponownie nie ma tu nic nowego, do tego stopnia, że można niemal potraktować film jako zapis obecnego stanu umysłu społeczeństw zachodnich. Bo marzenia stały się w pewnym momencie elementem centralny pewnego układania filozofii życiowej. Nasi bohaterowie są tu ciekawsi głównie dlatego, że ich marzenia wiążą się z twórczością – a te zwykliśmy traktować jako nieco trudniejsze ale też chyba ważniejsze niż inne. Ostatecznie walka o swobodę artystycznej wypowiedzi czy w ogóle o możliwość stania się częścią artystycznej społeczności jest tematem przewodnim tylu filmów, że można spokojnie powiedzieć że Hollywood niczego nie kocha bardziej niż opowieści o Hollywood.
Zwierz przyzna szczerze, jego zdaniem sama historia jest najsłabszym elementem filmu. Zwierz wie, że twórca ujął swoje przemyślenia sprawnie i odpowiednio rozłożył muzyczne i emocjonalne akcenty. Nie jest to źle opowiedziana historia. Więcej pod koniec jest cudownie melancholijna – co jest cenne w świecie w którym coraz mniej ceni się melancholię. Ale niestety, zwierz ma wrażenie że Chazelle nie mówi nam niczego nowego. Jego przemyślenia na temat marzeń, sławy, uczuć, życiowych dróg. My to już wszystko widzieliśmy. I jasne nie każdy kto bierze się za opowiadanie historii musi się zabierać za wymyślanie od nowa podstawowych wątków w kulturze. Ale niestety w tym filmie zabrakło mi niedopowiedzenia, wyciszenia, jakiejś przestrzeni którą można wypełnić własnymi rozważaniami. Tak było w doskonałym Whiplash – dzięki czemu film uniknął popadania w banał. Niestety mimo, że realizatorsko i wizualnie film zachwyca to historia jest jednak banalna. Można oczywiście zarzucić to wielu produkcjom musicalowym, ale zwierz miał nadzieję, że tu uda się coś dorzucić – jakiś nieoczywisty element, który by nas wyrwał ze znanej opowieści o uczuciach, błędach i wykorzystywanych talentach.
Przy czym zwierz jest ostatni by powiedzieć, że „La la land” to zły film. Postawcie obok siebie na ekranie Ryana Goslinga i Emmę Stone a dostaniecie parę w której uczucie od razu uwierzycie. Zwierz uwielbia Emmę Stone i jest ona w tym filmie dokładnie taka jaka powinna być. Sympatyczna, urocza, inteligentna i śliczna. Aktorsko – lepsza od Goslinga, zwłaszcza w scenach śpiewanych gdzie wychodzi jej doświadczenie z Broadwayu. Fakt, że zebrała za swoją rolę więcej nagród niż Gosling nie powinien dziwić. Z kolei Ryan Gosling doskonale sprawdza się jako bohater trochę czarujący, trochę irytujący, pewny i niepewny siebie jednocześnie. No i nie da się ukryć, każdy ładnie śpiewający, grający i tańczący mężczyzna nagle robi się jakoś tak podejrzanie atrakcyjny. Podejrzanie bo nikt przystojny nie powinien umieć wszystkiego na raz. Aktorzy grają ze sobą a nie obok siebie a ich interakcje są naturalne, niewymuszone i pełne tej aktorskiej chemii którą trudno zdefiniować. Poza jedną kłótnią która brzmi jak fragment szkolnego wypracowania ‘Rozważ za i przeciw postawy oportunistycznej” dialogi są sympatyczne i dowcipne. Kostiumy są fenomenalne i chce się mieć wszystkie urocze ciuchy bohaterki granej przez Emmę Stone.
Film jednak wcale nie musi być zły by rozczarowywać. Wracając do początku wpisu. Gdyby zwierz odkrył „La la land” na własną rękę, jako jeden z tych cudownych filmów po których człowiek niczego się nie spodziewa z góry pewnie miałby mniej wątpliwości. Ale niestety to ten film sezonu co oznacza, że nawet nie czytając recenzji i nie wiedząc zbyt wiele o fabule trudno go oglądać bez świadomości ile nagród dostał i dostanie. No i niestety – zwierz wolałby żeby tym wyróżnianym dziełem kinematografii z zeszłego roku był film, który jednak dodawałby coś nowego do świata historii które sobie opowiadamy. Jasne technicznie czy muzycznie zwierz nie ma wiele do zarzucenia ale miał nadzieję, że zobaczy na ekranie coś co uczyni całą tą opowieść wyjątkową. I tej wyjątkowości niestety nie zobaczył. Nie znaczy to, że będziecie się źle bawić w kinie, ale zwierz woli kiedy filmy startujące po najważniejsze nagrody są bardziej złożone, odważniejsze w opowiadaniu swoich historii, zaskakujące. Wtedy zwierz ma poczucie, że idziemy do przodu. Tu zaś miał wrażenie, że cały film byłby lepszy gdyby wyjąć z niego nieco kinematograficznej nostalgii. To znaczy zwierz wie, że fajnie czasem obejrzeć „taki film jakich się już nie robi” ale jednocześnie – fajnie kiedy jest w nich nieco więcej nowej myśli. Inaczej można po prostu pooglądać stare filmy.
Zresztą gdyby zwierz miał najlepiej opowiedzieć o filmie to stwierdziłby, że dla jego ucha jest on dokładnie taki sam jak jego ścieżka dźwiękowa. Ładna, wpadająca w ucho, miła do przesłuchania, dobrze zagrana i zaśpiewana. Ale po kilku odsłuchaniach zwierz doszedł do wniosku, że choć to miłe i urocze to niczego w nim nie porusza. Być może dlatego, że zwierz ogólnie za całym tym wielkim przemysłem marzeń nie przepada a kiedy widzi, że bohaterowie się wahają czy nie wrócić do domu i nie zająć się studiami to ma ich ochotę wyściskać za zdrowy rozsądek. Nie mniej jak może wiecie zwierz nie ma serduszka i dlatego, woli jak czasem ktoś przypomni, że ci wielcy marzyciele czasem są właśnie przez owo marzenie najbardziej skrzywdzeni. No ale to temat na inny wpis. Na razie pobiegnijcie do kina bo tańczą, śpiewają i stepują w słonecznej Kalifornii a to dobra odtrutka na styczeń w Polsce gdzie jak zwierz ostatnio sprawdzał jest problem z słońcem, stepowaniem i marzeniami.
Ps: Zwierz powie tak gdyby rozdawał Oscary to na pewno nagrodziłby muzykę, kostiumy, zdjęcia i Emmę Stone.