Zwierz kontynuuje swój cykl notek o filmach Disneya które ogląda po raz kolejny po latach. Ponieważ najważniejsze tytuły Disneya zwierz ogląda w sumie dość regularnie to czas na kolejny z zapomnianych. Tym razem będziemy mówić o „Planecie Skarbów”. Jednej z największych finansowych porażek Disneya. A także jednym z ładniejszych filmów jakie studio kiedykolwiek wyprodukowało.
Historia powstania „Planety Skarbów” czy – jak projekt przez wiele lat nazywano – „Wyspy Skarbów w Kosmosie” to jedna z tych opowieści o tym jak proces tworzenia filmu może wpłynąć ostatecznie na jego recepcję. Po raz pierwszy pomysł by przenieść popularną powieść przygodową Stevensona na ekran w formie pełnometrażowej animacji, pojawiła się pod koniec lat 80, kiedy studio właśnie produkowało niemal zapomniany dziś film „Taran i Magiczny Kocioł”. Ostatecznie zdecydowano się jednak na nakręcenie „Wielkiego mysiego detektywa” (o nim zwierz kiedyś też napisze, wszak to Sherlock Holmes!). Później twórcy chcieli wrócić do pomysłu – problem w tym, że przedstawili go na tym samym zebraniu co propozycję nakręcenia Małej Syrenki. Nie trudno się dziwić, że Mała syrenka wygrała. Od niej datujemy renesans Disneya który przez całe lata 90 dostarczał coraz lepszych i ciekawszych z punktu widzenia młodego widza, ale też krytyków, filmów. Ostatecznie prace nad Planetą Skarbów rozpoczęły się pod koniec lat 90 (zgodnie z obietnicą studio pozwoliło je rozpocząć dopiero po tym jak pomysłodawcy wyreżyserowali Herculesa) a sam film trafił do kin w 2002 roku. Niemal dwadzieścia lat po tym jak po raz pierwszy ten pomysł pojawił się w głowach twórców.
Nie trudno dostrzec, że przez te dwadzieścia lat zupełnie zmienił się krajobraz w świecie animacji. Pomijając już rosnącą popularność Pixara i animacji 3D (Planeta Skarbów choć zawiera elementy animacji komputerowej w większości jest animowana klasyczną kreską), zmieniło się też podejście do tematyki i pomysłów jakie uchodzą w animacjach. Planeta Skarbów pojawiła się w kinach po tym jak przez ekrany nie tylko przeszły najsławniejsze filmy złotej ery Disneya – jak Mulan, Hercules, czy Król Lew ale też po wyjątkowo ciekawym z punktu widzenia filmów animowanych, początku wieku. Shrek (2001) zmienił podejście do tego co uchodzi produkcji animowanej (jednocześnie pokazując siłę jaka drzemie w dowcipach kierowanych do dorosłego widza), dystrybuowane przez Disneya Spirited Away zapoznało szerszą widownię w niesamowitym światem animacji studia Ghibli. Nawet poprzedzające planetę skarbów animacje jak Lilo i Stich czy Atlantyda odchodziły od bardzo tradycyjnego wzoru filmu przygodowego dla młodzieży, idąc nie tylko pod względem akcji, ale także wizualnie w zupełnie nowym kierunku. Na tym tle „Wyspa skarbów w Kosmosie” (bo istotnie tym jest „Planeta Skarbów”) jest pomysłem dość staroświeckim, w który twórcy co prawda chcieli tchnąć nowego ducha ale ostatecznie został im zrąb bardzo klasycznej historii z bardzo typowym, żeby nie powiedzieć – nijakim bohaterem.
Co ciekawe, dla wielu widzów największe wyzwanie stanowił w ogóle główny koncept Planety Skarbów który łączył XIX wieczną estetykę (twórcy inspirowali się głównie ilustracjami do powieści przygodowych z XIX i początku XX wieku) z opowieścią rozgrywającą się w kosmosie. Z perspektywy wielbicieli fantastyki czy sf wizja żaglowców przepływających przez kosmos nie jest trudna do zaakceptowania. Wielbiciele steampunku wskazują film jako jedną z niewielu produkcji głównego nurtu gdzie można znaleźć elementy inspiracji tą estetyką. Wydaje się też że wielu widzów w jakiś sposób związanych z fandomem doskonale zdaje sobie sprawę, że do takiej estetyki nie należy przykładać za wiele logiki, dopóki wizja jest wewnętrznie spójna. Niestety ta postawa okazuje się wcale nie taka powszechna. Poczynając od wybitnych krytyków (Roger Ebert dał filmowi tylko dwie gwiazdki właśnie dlatego, że jego zdaniem film był pod tym względem bez sensu) po zwykłych widzów, pojawia się przekonanie o tym, że żaglowce w kosmosie są konfundujące i skoro film rozgrywa się w kosmosie to dlaczego nie zafundowano widzom prawdziwych statków kosmicznych. Zdaniem zwierza te problemy części widowni pokazują jak w sumie szkodliwe jest przywiązywanie się do kojarzenia określonych gatunków filmowych tylko z jedną z góry wyznaczoną estetyką. Im więcej się eksperymentuje tym ciekawsze historie można pokazać widzom, którzy lepiej je zrozumieją. Inna sprawa – być może takie przekraczanie granic gatunku sprawdza się lepiej w filmach niszowych niż w szeroko dystrybuowanej produkcji Disneya.
Skoro już omawiamy przyczyny klęski warto też wspomnieć, że Planeta Skarbów pojawiła się w kinach w możliwe najgorszym dla siebie momencie. Jasne każdy film musi konkurować z innymi w box office ale Planecie zdarzył się wyjątkowo trudny do pokonania przeciwnik czyli Harry Potter i Komnata Tajemnic. Co prawda dystrybucja filmu była ustawiona tak, że Planeta Skarbów weszła do kin trzy tygodnie po drugiej odsłonie Pottera, ale w przypadku tak znaczącej produkcji jaką była ekranizacja książki Rowling, wciąż trzy tygodnie to za mało by film wykorzystał cały swój potencjał. Zwłaszcza, że Planeta Skarbów weszła do kin w weekend w okolicy Halloween co skłania do refleksji, że pewnie dzieciaki wolały wtedy iść nawet drugi raz na Pottera niż na Planetę Skarbów. Zwłaszcza, że nie ukrywajmy – na początku lat dwutysięcznych książka Stevensona nie należała już do podstawowych, ulubionych lektur z dzieciństwa dla większości dzieciaków. Zresztą ponowne zainteresowanie Piratami miało dopiero nadjeść – Klątwa Czarnej Perły pojawiła się w kinach w kolejnym roku – być może gdyby było inaczej także film o piratach w kosmosie cieszyłby się większym zainteresowaniem. Tymczasem Planeta Skarbów weszła do kin w okresie kiedy jedną ze złotych zasad Hollywood było „Nie rób filmów o Piratach one przynoszą tylko straty”. Warto to zaznaczyć, bo choć Planeta Skarbów nie jest pozbawiona wad (o czym za chwilę) to jednak bardzo duży wpływ na jej odbiór ma dokładny moment w którym pojawiła się w kinach. Coś o czym czasem zapominamy oceniając nawet dużo ważniejsze dla kinematografii filmy.
No dobrze ale tu pojawia się pytanie – czy Planeta Skarbów to dobry film, który stał się ofiarą swoich czasów czy może jest coś na rzeczy kiedy box office pokazuje wielką klęskę. Zwierz powie od razu – jego zdaniem to nie jest aż tak zły film jakby wskazywały jego wyniki finansowe. To jeden z piękniejszych animowanych filmów Disneya, nad którym unosi się duch wielkiej przygody. Te wielkie żaglowce w kosmosie sa po prostu przecudowne a i surfowanie wśród chmur ma swój urok. Do tego trochę dobrej ścieżki dźwiękowej Johna Newtona Howarda i człowieka aż ciągnie by pożeglować przez morza i galaktyki. Nie jest to także zły film pod względem wyciągania z oryginalnej powieści tego co najważniejsze i najciekawsze. W tym przypadku – nieoczywistej postaci Johna Silvera i jego relacji z głównym bohaterem Jimem. Nie da się ukryć, że przyjaźń pomiędzy sprytnym piratem a młodym chłopakiem napisana została doskonale. Także fakt iż film podążył za książką pokazując knującego pirata jako postać bardzo niejednoznaczną – wielce się zwierzowi podoba. Jakby się nad tym zastanowić to wątek bardzo nietypowy dla Disneya bo Jim nie stracił ojca w wypadku czy w katastrofie – po prostu jest dzieckiem z rodziny w której ojciec odszedł i zostawił go samego z matką. Stąd frustracje głównego bohatera mogą być zdecydowanie bliższe współczesnemu widzowi, zwłaszcza z rozbitej rodziny, zaś poszukiwanie zastępczego ojca niesie za sobą bardzo pożyteczną naukę społeczną że rola ojca nie jest zarezerwowana tylko dla ojca biologicznego. To wątek doskonale napisany, dobrze rozegrany i mający w sobie naprawdę dużo serca. Nawet pozbawiony jakichś głębszych cech charakteru Jim wypada najlepiej w scenach z Johnem Silverem gdzie spod zbuntowanego nastolatka zaczyna wychodzić zagubiony dzieciak który chciałby tylko by go ktoś docenił, przytulił i wskazał co ma dalej robić.
Niestety tu właściwie kończą się w filmie dobre pomysły. Nie dlatego, że twórcy pozmieniali za dużo w stosunku do oryginału. Wręcz przeciwnie, mimo całej fantastycznej otoczki zaproponowali widzom historię dość prostą, tak prostą że mało emocjonalną. Co więcej – już trochę niezgodnie z czasami,opowiedziano ją z zaskakująco niewielką dawką humoru. Za dowcipy w drugiej części filmu ma być odpowiedzialny B.E.N – pozostawiony na planecie skarbów robot. Niestety ten rodzaj dowcipnej postaci, która mówi za dużo i za szybko był już w 2002 roku dość przestarzały i nawet dziś wydaje się wyjęty z zupełnie innego porządku opowiadania historii. Poza tym humoru nie jest za wiele. Mamy za to dość prostą opowieść, która może byłaby bardziej pociągająca gdyby nie fakt że w sumie dość dobrze ją znamy – bo nawet nie czytając Wyspy Skarbów znamy mniej więcej zarys fabuły. Na tyle dobrze by nie czuć się zbytnio zaskoczonymi rozwiązaniem. Do tego film ma problem z bohaterem, który jest po prostu zwykłym buntowniczym nastolatkiem. NIe ma w nim zbyt wielu indywidualnych cech, buntuje się bo się buntuje a potem dość łatwo zostaje bohaterem. To postać bardzo schematyczna i nawet nie ma za wiele ciekawego do powiedzenia. Widać też że twórcy mieli pewien problem z kwestią płci. W powieści Stevensona właściwie nie ma kobiet. W filmie zdecydowano się, wprowadzić postać Kapitan Amelii – która jest rzeczywiście doskonale napisana. To pewna siebie, bardzo kompetentna kapitan statku na którym podróżują nasi bohaterowie. Ale jednocześnie gdzieś pod koniec filmu ta super kompetentna postać zostaje ranna i musi się nią zająć Doktor Doppler, co sprawia, że przez spory fragment filmu wypada ona z narracji. Co ciekawe – jeśli o płci mówimy, ponieważ bohaterowie – Kapitan Amelia i Doktor Doppler są kosmitami, filmowcy mieli ciekawy pomysł. Pod koniec kiedy widzimy ich z potomstwem, pojawiała się linijka tekstu sugerująca że dzieci urodziła nie pani kapitan a doktor. W końcu są kosmitami. Niestety studio zdecydowało że taki pomysł będzie zbyt skomplikowany dla dzieci i porzucono go przed realizacją filmu. A szkoda bo to byłaby cudowna nowość.
Zwierz nie będzie ukrywał, że sam oglądając film był przede wszystkim zaskoczony jak bardzo Jim – główny bohater, jest postacią bezbarwną i napisaną zgodnie ze wszystkimi możliwymi kliszami opowieści przygodowej o młodym bohaterze. Ze scenariusza filmu wypadły sceny, które miały nas przekonać, że chłopaka poza skłonnościami do pakowania się w kłopoty charakteryzuje też dobre serce. Ostatecznie dostaliśmy więc dość typowego zbuntowanego nastolatka, który wrzucony na statek natychmiast znajduje sobie mentora, szybko uczy się okrętowego życia i jest tak wspaniały i zaradny, że aż trudno znaleźć w nim jakąś bardziej „ludzką” cechę. To znaczy tak, ma moment załamania – kiedy pokazuje, że jest zagubionym nastolatkiem ale to kropla w morzu. I wiecie, zwierz nie ma nic do bohatera jako takiego – wydaje się, że nie jest gorszy od jakiejkolwiek postaci z typowej produkcji przygodowej lat osiemdziesiątych. No ale właśnie, film powstał w latach dwutysięcznych gdzie chyba widownia zaczęła już oczekiwać nieco innych bohaterów. Mniej zaradnych, mniej kompetentnych, popełniających więcej błędów. No i mających jakieś wyraźniejsze cechy charakteru, a na pewno dużo więcej poczucia humoru. Zdaniem zwierza ponownie, nie jest to wina samego filmu co faktu, że jak już wspomnieliśmy – pomysł przeleżał w zamrażarce Disneya niemal dwadzieścia lat. Przez ten czas, sam Disney, przyczynił się do ukształtowania się zupełnie nowych wymagań wobec bohaterów. Zmieniły się też chyba trochę wymagania wobec postaci drugoplanowych i widz oczekiwałby, że obok naprawdę dobrego Johna Silvera pozostałe postacie dostaną nieco więcej uwagi. Tymczasem postać Kapitan Amelii – choć świetnie pomyślana (i dubbingowana przez Emmę Thompson!) tak naprawdę ma w całej akcji bardzo mało miejsca. Jak to kiedyś drzewiej bywało z postaciami na dalszym planie.
Jednym z najciekawszych elementów „Planety Skarbów” jest fakt, że to film w którym nie ma klasycznego złoczyńcy. John Silver przecież tak naprawdę zły nie jest. Być może jedynym prawdziwym złym byłby Flint ale w tej wersji historii nie mamy do czynienia z członkami jego załogi, ale z ludźmi szukającymi legendarnego już skarbu. Flint co prawda był okrutnym piratem i zastawiła na swojej planecie pułapki ale nikt nie ma z nim osobistych porachunków. Stąd głównymi przeciwnikami bohatera jest zła piracka załoga statku – choć tu właściwie poza jednym paskudnym robalem, reszta sprawia raczej przyjemne wrażenie. Tym samym przeciwnika nie ma. Byłoby to z pożytkiem dla filmu, ale niestety w ostatecznym rozrachunku trochę tego autentycznego przeciwnika brakuje. Chociażby dlatego, że film kończy się pewnie dla niejednego widza pewnym zawodem. Oczywiście dobrze że zachowano odejście Johna Silvera ale cała historia – w przeciwieństwie do wciągającego oryginału, wypada dość płasko. Przy czym zwierz składa to na karb nie tylko braku przeciwnika ale też konsekwentnego pomysłu jak tą starą historię opowiedzieć na nowo. Bo to jest problem filmu – mimo kosmosu i statków latających w komosie, wciąż więcej tu XIX wiecznego Stevensona niż sf. Być może gdyby postarano się jakoś zagrać tym kosmosem i przyszłością – zamiast korzystać z niej tylko jako dekoracji, wtedy wyszłoby coś lepszego. Największą wadą Planety Skarbów jest to, że nie jest filmem samym z siebie tylko Wyspą Skarbów w kosmosie. A to nie jest aż tak dobry pomysł jak się wydaje twórcom.
To powiedziawszy – zwierz zna całkiem sporo osób które mają do filmu olbrzymi sentyment. Głównie za sprawą tego jak cudownie jest animowany. Ale sporo osób słusznie zauważa, że to w sumie nie jest zły film. Ma dobrą muzykę, w sumie tylko jedną piosenkę (a szkoda bo akurat zwierz chętnie posłuchałby sobie piosenek piratów – na całe szczęście jest Wyspa Skarbów z Muppetami) i dobrze poprowadzone niektóre wątki. ma też fajną postać kobiecą, która niezbyt reklamowana jednak była pewną nowością w świecie Disneya, bo pani kapitan jeszcze wtedy w filmach animowanych nie było. A jednocześnie, co ciekawe – zwierz znalazł analizę której autor wskazywał, że filmy animowane filmy sf bardzo rzadko okazują się sukcesem. Bez względu na to kto je produkował, jaką techniką i kiedy dokładnie trafiły do kin. Może więc tak naprawdę największym problemem z Wyspą skarbów w kosmosie jest fakt, że widownia wcale tak nie kocha animowanego kosmosu. Choć to dziwne i przykre, bo animowany kosmos daje naprawdę nieograniczone możliwości. W każdym razie w wielkim pytaniu – czy Planeta Skarbów jest tak zła jak jej wyniki w box office można spokojnie powiedzieć – nie. Ale na odpowiedź – czy Planeta Skarbów jest takim filmem co lepiej żeby powstał dwadzieścia lat wcześniej, odpowiedź brzmi – chyba tak. No i tyle o kosmicznych okrętach. A następną pozycją na liście zwierza jest… Atlantyda. To dopiero przykład ciekawej finansowej klęski. Ale o tym za jakiś czas.
PS: Wpis jest dziś późno bo zwierz pracował nad nowym projektem. Musicie wiedzieć zwierz się nigdy nie leni tylko najwyżej pracuje tam gdzie go nie widzicie.