Istnieje jedno pytanie które wielbiciel seriali, albo przynajmniej osoba o nich pisząca prawie na pewno usłyszy choć raz w swoim życiu. I choć jest to pytanie które samo się narzuca, to do pewnego stopnia jest ono zupełnie bezsensowne. Jest to pytanie którą wersję The Office lubi się bardziej – amerykańską czy brytyjską. Co jest o tyle bez sensu, że tak naprawdę są to dwa zupełnie różne seriale.
O brytyjskim The Office pisałam już lata temu, ale nie zaszkodzi przypomnieć na czym polega geniusz komedii Gervaisa i Stephena Merchanta – otóż stworzyli oni sitcom który swój komizm w dużym stopniu opiera na dyskomforcie. Obserwowanie bohaterów choć niekiedy wzrusza (jak w przypadku romantycznej historii Tima i Dawn) to głównie powoduje przeszywające ciarki żenady. Z jednej strony ten nudny świat biurowych przepychanek nas fascynuje, z drugiej – David Brent – szef biura, jest zupełnie nie do oglądania. To niekompetentny dupek, który jest jednocześnie niepoprawny, żałosny, denerwujący i w jakimś stopniu tragiczny. Biurowe życie pozbawione jest sensu, wszyscy wtłoczeni są w te same rytuały, przerywane co pewien czas równie bezsensowym szkoleniem, czy imprezą. Niekompetencja i brak sensu wykonywanych czynności jest podstawą biurowego życia, a sam serial stanowi z jednej strony śmieszną, z drugiej strony straszną refleksję nad tym jak bardzo to wszystko nie ma sensu. Fakt, że w serialu jest wątek romantyczny – dający nadzieję, że gdzieś tam poza tą beznadzieją jest cokolwiek wartego wysiłku, to moim zdaniem wynik nieuleczalnego romantyzmu Gervaisa, który zawsze, nawet w swoich najbardziej gorzkich historiach znajduje miejsce na miłość. Cóż najwyraźniej nikt nie jest tak cyniczny jak się wydaje.
Brytyjskie The Office jest w pewnym stopniu odpowiedzialne za fakt, że mockumentary stało się dziś gatunkiem który kojarzą właściwie wszyscy. Zresztą korzystało z tego formatu naprawdę sprawnie, łącznie z tym, że w jednej z najbardziej dramatycznych scen drugiego sezonu, kluczowe dla opowiedzenia historii staje się porzucenie głośnika i kamery, i dość szaleńczy bieg po to by ostatecznie wyznać swoje uczucia. Dużo większą wagę twórcy przywiązywali chyba też do wyznań bohaterów czynionych wprost do kamery – jak to zwykle bywa w dokumentach z miejsca pracy. Druga sprawa – która wydaje się kluczowa, to fakt że po zakończeniu niezwykle krótkiego (albo standardowego jak na brytyjskie kategorie) serialu David Brent nie odszedł w zapomnienie. Bohater stworzony przez Gervaisa pojawił się potem min. w filmie, gdzie tym razem starał się rozwinąć swoją karierę muzyczną, jednocześnie nie porzucając wszystkich swoich koszmarnych cech charakteru. Fakt, że Brent mógł w popkulturze istnieć poza granicami nudnego brytyjskiego biura, trochę świadczy też o tym jak komedia była skonstruowana. Głównie wokół bardzo trudnej do oglądania postaci koszmarnego szefa. Pozostali bohaterowie serialu, choć mieli swoje cechy charakterystyczne, to jednak nie byli aż tak ważni. To Brent i jego dość żałosna egzystencja były źródłem tego specyficznego humoru/nie humoru, którym Gervais tak dobrze grał i gra przez lata.
Amerykańskiej The Office początkowo próbowało iść drogą wyznaczoną przez Gervaisa. Kiedy ogląda się pierwsze sześć odcinków amerykańskiej produkcji, widać że początkowo twórcy chcieli rzeczywiście zrobić remake produkcji brytyjskiej. Pojawiają się te same sceny (zatopienie przyborów biurkowych w galaretce to taki chyba najłatwiejszy do przywołania przykład) ale też charakterystyka postaci była dość podobna. Tim i Dawn stali się Jimem i Pam – ale relacja między nimi pozostała bez zmian. Davida Brenta zastąpił Michael Scott. W pierwszym sezonie grający go Steve Carell jest bardzo wyraźnie wystylizowany na Gervaisa. Ma włosy zaczesane tak by było widać że się przerzedzają, nosi głównie białą poszerzającą koszulę, jest koszmarny i nadmiernie ekspresyjny. Jego zachowanie – przeniesione z Wielkiej Brytanii do Stanów, jest jeszcze trudniejsze do zaakceptowania. Do tego w wykonaniu Carella Brent/Scott staje się jeszcze większym idiotą. Te pierwsze sześć odcinków paradoksalnie pokazują wyższość wersji brytyjskiej, która jednak lepiej grała poczuciem zażenowania, a jednocześnie dużo bardziej korzystała ze specyficznego komediowego talentu Gervaisa, który jak nikt we współczesnej telewizji potrafi grać postacie antypatyczne.
Po tym pierwszym sezonie należałoby pewnie przyznać palmę pierwszeństwa brytyjskiemu The Office. Jednak prawda jest taka, że drugi sezon amerykańskiego remake, pokazuje, że twórcy zdali sobie sprawę, że jakkolwiek sam punkt wyjścia do serialu (beznadzieja biurowego życia) jest fenomenalny, to amerykańskiej widowni trzeba zaproponować coś zupełnie innego. Moim osobistym zdaniem amerykańskie The Office naprawdę stało się niezależnym serialem w drugim sezonie, w odcinku w którym Michael zostawia pracowników w biurze by pojechać i ostatecznie wykupić dom nad który w końcu (po zaciągnięciu kredytu) go stać. Odcinek z jednej strony gra motywami które można było znaleźć w wersji brytyjskiej. Niesamowita nuda pracy w biurze, którą pracownicy przerwą jakąkolwiek aktywnością, nawet jeśli oznacza to rywalizację w biurowej olimpiadzie, gdzie nagrodą jest medal zrobiony z wieczka od jogurtu. Z drugiej strony, kiedy Michael dowiaduje się ile lat będzie spłacał swój dom dopada go egzystencjalny lęk, i poczucie beznadziei – ponownie znane z wersji brytyjskiej. Dlaczego ten odcinek wyznacza tak bardzo atmosferę wersji amerykańskiej? Ponieważ kiedy Scott wraca do biura, Jim zauważywszy jego fatalne samopoczucie, w zaimprowizowanej ceremonii medalowej, nagradza go złotym medalem. Ten totalnie surrealistyczny i bezsensowny gest wzrusza Michaela, ale jednocześnie podkreśla to co stanie się sercem amerykańskiej wersji. W tej beznadziejnej egzystencji pozbawionej większego sensu, są jeszcze ludzie, których życzliwie i czasem głupiutkie gesty sprawiają, że beznadziejne życie nabiera sensu.
O ile brytyjska wersja The Office ma trochę przestrzeni na gesty ciepłe i niewielkie, to w swoim sercu jest historią bardziej skoncentrowaną na takim śmiechu przez łzy. Przy czym żeby było jasne – jeśli serial trafia do naszego specyficznego poczucia humoru – wtedy może nawet uratować życie – jest znana historia człowieka który chciał popełnić samobójstwo, ale akurat w telewizji leciało brytyjskie The Office. Facet się tak uśmiał że ostatecznie zrezygnował z próby odebrania sobie życia. Nie zmienia to jednak faktu, że humor brytyjskiej wersji, jest dość fatalistyczny, śmiejemy się ponieważ powszechny brak kompetencji i naruszanie kulturowych norm jest w pewnym stopniu zabawny. Albo staramy się śmiechem przykryć zażenowanie (którą to reakcję Gervais uwielbia wykorzystywać). Bohaterowie brytyjskiej odsłony serialu nie są dobrzy bo być dobrzy nie mogą. Nawet Tim jest, jeśli się nad tym głębiej zastanowimy, koszmarnym dupkiem, który radośnie dręczy swojego lizusowatego kolegę z pracy. Jim w amerykańskiej wersji też dręczy kolegę z biurka obok, ale jednocześnie stać go na małe dobre gesty, które sprawiają, że zdecydowanie łatwo czuć do niego sympatię. Zresztą lizusostwo Dwighta zostało znaczeni złagodzone względem brytyjskiego oryginału. Do tego stopnia że jest to postać którą niemal można polubić, a przynajmniej pod pewnymi względami przypomina Rona Swansona z Parks and Rec.
Trudno sobie wyobrazić brytyjskie The Office „męczące” widownię przez kilkanaście sezonów. Serial w sumie nie miał do powiedzenia dużo więcej niż to, że sytuacje w których ktoś narusza porządek społeczny są jednocześnie pełne dyskomfortu jak i śmiechu. Gervais bazował tu głównie na tym psychologicznym efekcie, który sprawia, że im bardziej ktoś zachowuje się niezgodnie z zasadami tym bardziej udajemy że wszystko jest w porządku. Co tworzy tą surrealistyczną sytuację w której im bardziej coś jest nie w porządku tym bardziej próbujemy udawać że wszystko rozgrywa się dokładnie tak jak powinno. Ten rodzaj komizmu jest na dłuższą metę męczący. Nic dziwnego, że do dziś można spotkać osoby, które wolą już oglądać wieczorne wiadomości, niż zobaczyć więcej niż pół odcinka brytyjskiego The Office. Z kolei amerykańskiej inkarnacji nic nie przeszkadzało ciągnąć swoją historię latami. Wręcz przeciwnie – im dalej w las tym bardziej zamieniał się serial w to co lubimy najbardziej. Opowieść o grupie osób, których codzienności możemy towarzyszyć, przeżywając za pośrednictwem ich momentów przełomowych, nasze momenty przełomowe. Innymi słowy ostatecznie The Office znalazło sobie bardzo fajne miejsce, w świecie dużo bardziej tradycyjnego amerykańskiego sitcomu. O ile w brytyjskiej wersji Tim i Dawn nie mogli się zejść w ramach serialu – bo na taki szczęśliwy wątek nie było tam miejsca (mogli razem wyjść z imprezy opuszczając tym samym beznadzieję) o tyle w amerykańskim serialu mogli doczekać się związku, ślubu i dzieci. Bo to są dokładnie te wątki których dość okrutny obraz życia w nudnym biurze nie pomieści, ale pomieści ciepły i zabawny serial o ludziach.
Inna sprawa to sam wspomniany Michael Scott. Począwszy od drugiego sezonu Steve Carell zaczął tworzyć już zupełnie własną niezależną postać. Jego Michael Scott jest postacią dużo bardziej żywą niż David Brent. W ostatecznym rozrachunku Michael Scott nie jest ani tak głupi, ani tak koszmarny ani tak bezduszny jak w oryginale. Im więcej się o nim dowiadujemy tym bardziej tworzy nam się obraz, człowieka który wyrósł z tej samej beznadziei biurowej egzystencji i niespełnionych marzeń i wciąż walczy o aprobatę – zarówno ze strony swoich podwładnych jak i przełożonych. Wraz z rozwojem serialu Scott dostawał coraz więcej scen w których miał do powiedzenia rzeczy całkiem rozsądne, w których zachowywał się szlachetnie wobec swoich podwładnych, ostatecznie takie które sugerowały, że mamy do czynienia z dobrym człowiekiem, pozbawionym umiejętności współżycia społecznego. Nie da się ukryć, że Steve Carell stworzył postać dużo głębszą niż Ricky Gervais. Jego bohater dojrzewa, zmienia się, ale jednocześnie – jest dużo bardziej świadomy jakie jest jego miejsce w świecie i jaki jest jego obraz w oczach podwładnych. O ile Brent był odrzucający, o tyle z każdym sezonem i odcinkiem Michael Scott staje się coraz sympatyczniejszą postacią. Dodatkowo Carell jest lepszym – a może bardziej wszechstronnym, aktorem od Gervaisa. Tak Michael Scott staje się bohaterem którego smutne spojrzenie ma w sobie coś co sprawia, że zaczynamy się zastanawiać do jakiego stopnia Michael Scott nienawidzi być Michaelem Scottem. I to już jest zupełnie inny poziom.
Przyglądając się różnicom między amerykańskim a brytyjskim The Office nie sposób zwrócić uwagi na fakt, że amerykańskie remake brytyjskich komedii zaskakująco często kończą się fiaskiem. Nie da się ukryć, że gdyby amerykanie chcieli, tak jak w pierwszym sezonie podążać niemal krok w krok za wzorcem brytyjskim dostalibyśmy serial właściwie nie do oglądania. Sukces przyszedł wtedy kiedy amerykanie tak naprawdę wrócili do tego humoru który znają. Nie znaczy to, że The Office amerykańskie jest głupsze czy prostsze od tego brytyjskiego. Jest po prostu inne, dużo lepiej osadzone w amerykańskim sposobie opowiadania historii. Tymczasem tak naprawdę brytyjskie The Office, sprawdza się głównie dlatego, że ma niewiele odcinków, ale też dlatego, że brytyjska komedia uwielbia żerować na poczuciu dyskomfortu i wychodzącego z tego absurdu. Mówi się, że humor jest jedna z najtrudniejszych do przełożenia rzeczy – wydaje się że dwie wersje The Office doskonale to potwierdzają. Z drugiej strony to już drugi doskonały serial komediowy który ostatnio powtarzam (po Parks and Rec) który dopiero po pierwszym sezonie znalazł pomysł na siebie. I w obu przypadkach to znalezienie klucza do swojej historii polegało na zupełniej zmianie podejścia do postaci. Mam wrażenie, że dziś (oba seriale są sprzed ponad dekady) jest coraz mniej miejsca, na takie próbowanie. Nawet platformy streamingowe nie mają dziś tyle cierpliwości. A szkoda bo wydaje się, że w przypadku komedii trzeba trochę popróbować by znaleźć swój rytm.
Nie jestem bezkrytyczna w swoim podejściu do amerykańskiego The Office. Uważam, że podobnie jak Parks and Rec, to serial który osiągnął swój szczyt po kilku sezonach, a potem już nigdy nie wrócił do tej formy którą prezentował wcześniej. Nie mniej mam poczucie, że to nie jest aż tak ważne. Dlaczego? Mam teorię że oglądanie seriali komediowych – zwłaszcza za jednym posiedzeniem, ma takie cudowne oczyszczające działanie. Towarzyszymy ludziom przez kilkanaście sezonów w ich życiowych zmaganiach. Wiemy, że to się dobrze skończy, ostatecznie oglądamy serial komediowy, więc nie ma w nas wielkiego lęku. Jednocześnie oglądając ich życie na pewnym przyśpieszeniu, możemy przeżywać rzeczy których nam albo brakuje, albo mamy nadzieję, że spotkają też nas. Miłości, zmiany pracy, śluby, narodziny, nowe mieszkania, niekiedy momenty smutne. To wszystko sprawia, że po obejrzeniu kilku sezonów sitcomu, mamy z jednej strony poczucie, że u nas też wszystko dobrze się skończy, z drugiej, że ostatecznie coś zawsze się zdarzy. Życie bohaterów sitcomów nie znosi pustki więc niezależnie jak karykaturalna jest postać, ona też przejdzie przemianę. A to znaczy, że my nie jesteśmy na straconej pozycji. Nic dziwnego, że do seriali komediowych ludzie wracają często, niekiedy właśnie po to by odtworzyć jeszcze raz momenty przełomowe. Czasem by przypomnieć sobie moment kiedy oglądali to wszystko po raz pierwszy.
No dobra to który serial jest lepszy? Ten brytyjski czy amerykański? Cóż odpowiedź jest w sumie prosta. Oba są doskonałe, choć tak naprawdę łączą je tylko tytuły i punkt wyjścia. Oba warto obejrzeć i niekoniecznie potem warto wybierać, bo piękne w kulturze jest to, że wcale nie musimy decydować. Być może dlatego, że tylko złudzeniem jest że twórcy tych seriali chcą byśmy wybrali. Zadowolą się jeśli obejrzymy jeden a potem drugi. I będziemy świadomi, że do beznadziejnej pracy biurowej można podejść w bardzo różny sposób. Oraz że naprawdę nie jest dobrym żartem zatapianie zszywacza w galaretce. Choć trudno się nie śmiać.
PS: Wpis przyszedł mi do głowy bo oglądam teraz The Office na Amazon Prime. I powiem wam szczerze, że fakt że Amazon Prime ma kilka takich komediowych tasiemców, których nie ma Netflix sprawia, że ostatnio jestem tam dużo częściej. Inna sprawa – to jest taka genialna funkcja – że jak zrobi się pauzę na Amazonie to ci mówi kim są wszyscy aktorzy występujący w danej scenie. Funkcjonalność idealna dla ludzi którzy rozpoznają twarze ale za Chiny nie są w stanie sobie przypomnieć nazwiska.