Złote Globy są specyficzną nagrodą. Jej specyfika polega na tym, że kiedy dowiadujesz się, że przyznaje je koło 90 osób, z których niektóre nie są w stanie udowodnić że piszą o filmach, to nagle wszystko przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Jednocześnie w świecie filmu wszystko jest tak ważne jak chcemy. Jakiś czas temu ustalono, że o Złotych Globach mówi się więcej niż np. o SAG Awards i proszę – tu właśnie jesteśmy rozmawiając o tym co 90 osób uznało za najlepsze w zeszłym roku. I jakbyśmy się nie zżymali ich decyzje mają wpływ – chociażby na to jak potem płaci się aktorom, kto dostanie szansę na kolejne produkcje itp.
Tegoroczne Złote Globy nie były nagrodami, które można było oglądać z mieszaniną poczucia satysfakcji, zaskoczenia i głębokiej irytacji. Co zresztą dokładnie opisuje niemal każdy rok rozdania Złotych Globów, choć w tym roku, bardzo wyraźnie nie było jednego tytułu, który zebrałby wszystkie nagrody, pochwały i ukłony. Dostaliśmy więc nagrody rozrzucone po kilku filmach i serialach co ma swój plus i minus, choć czasem można odnieść wrażenie pewnej przypadkowości. Na pewno pewnym przegranym jest Netflix, który miał wyraźnie nadzieję, na to że pod względem filmowym ten rok należeć będzie do nich, a ostatecznie – można było odnieść wrażenie, że gremium dziennikarskie wręcz specjalnie patrzy w inną stronę, po to by upewnić wszystkich dookoła że Netflix nie będzie potentatem na rynku nagród filmowych.
Jednocześnie jak co roku – Złote Globy udowodniły, że podział na filmy komediowe i dramatyczne pozwala na dużo ciekawsze decyzje i w sumie na dość sprawiedliwie rozprowadzenia nagród wśród aktorów pracujących nad bardzo różnymi produkcjami. Przy czym pewne rzeczy stały się już bardzo wyraźnym znakiem Globów – decyzje znacząco inne od tych które podejmuje Amerykańska Akademia Telewizyjna (może poza Fleabag, ale tu nie ma się co dziwić, bo Fleabag było zbyt dobre by zignorować ten fakt), zaskakujące decyzje w kwestiach komediowych (nagroda dla Ramy Youssefa za serial Ramy jest przykładem takiej kreujące roli Globów), czy nagradzanie ludzi trochę dlatego, że się ich lubi a niekoniecznie dlatego, że zawsze na pewno są najlepsi ( trochę taki wydźwięk miała nagroda dla Olivii Colman – choć w sumie to znak wszystkich wielkich ceremonii rozdania nagród).
W moim dzisiejszym omówieniu bardziej niż na głębokiej analizie o czym świadczą Globy (świadczą o pewnym zakresie gustu wcale nie takiej niezależnej grupy 90 osób) skupię się na tym co o nich sądzę. Nigdy nie przypuszczałam że muszę to werbalizować, ale może nie zaszkodzi wspomnieć, że moje opinie o nagrodach wynikają z moich osobistych preferencji i emocji. Są poparte wiedzą o działaniu show biznesu ale jednocześnie – w dużym stopniu ta wiedza sprawia, że trudno na nagrody filmowe patrzeć jako na nagrody realnie dla filmu czy aktora – widzi się je bardziej w szerokim kontekście tego co dzieje się w Hollywood. Każda nagroda filmowa jest w istocie nagrodą od branży dla branży.
Dobrym przykładem będą nagrody dla Tarona Egertona za „Rocketman” i Reene Zellweger za „Judy”. Oba filmy (jeden widziałam, drugi jeszcze nie) są filmami biograficznymi o znanych jednostkach, których życie było skomplikowane a sukces odkupiony problemami osobistymi, nałogami i poczuciem niezrozumienia. W obu przypadkach filmy mają bardzo mieszane recenzje – od zachwytów po sugestię, że wpadają na tory wyznaczone z góry produkcjom biograficznym – które są jednymi z najbardziej skonwencjonalizowanych narracji w kinie i telewizji. Aktorzy występujący w głównych rolach w takich filmach, mają specyficzne zadanie stworzenia roli, która po części składa się z niezależnej kreacji po części z odtworzenia podobieństwa do prawdziwych osób – co jest bardzo atrakcyjne dla widowni. Dlatego też często zdarza się, że taka rola w słabszej produkcji jest wysoko oceniana – bo bardziej niż tylko rolę w filmie oceniamy proces odtworzenia osoby o której jest film. Mam poczucie, że to po części stało się w tym przypadku i też dlatego, w ogóle jest pewną zasadą, że role w filmach biograficznych przynoszą nagrody. To powiedziawszy – bardzo lubię Tarona Egertona i cieszę się z każdego wyróżnienia dla tego sympatycznego brytyjskiego aktora. Cieszy mnie też że po kilkunastu latach słabszej passy wraca Renee Zellweger bo mam poczucie, że to jest trochę inna aktorka niż wiele Hollywoodzkich gwiazd. Nie jest tak że lubię każdą jej postać czy rolę, ale kiedy udaje się jej trafić w odpowiedni ton to często gra bardzo ciekawie.
Nie jestem też zasmucona nagrodą dla Brada Pitta w „Pewnego razu w Hollywood”, nawet jeśli mam poczucie, że w istocie nagrodę dostał za to, że wyglądał w tym filmie fantastycznie (jak stwierdziła jedna z moich znajomych na Twitterze – nie ma się co oszukiwać – to jest nagroda głównie za to, że wyglądał doskonale bez koszulki w scenie wymiany anteny). Przy czym oczywiście to jest w pewnym stopniu złośliwość choć nie do końca. Ostatecznie Brad Pitt uosabia w filmie Tarantino pewien archetyp takiego wyluzowanego faceta z Hollywood, którego włosy zawsze są blond o kalifornijskiego słońca a ruchy nigdy nie są zbyt szybkie, bo niektórzy ludzie nie muszą się spieszyć. Wiem że nie wszyscy kochają „Pewnego razu w Hollywood” ale ja należę do grupy której ten film się autentycznie niezwykle podobał dlatego cieszą mnie także wyróżnienia za najlepszy scenariusz i dla najlepszej komedii. Choć nie ukrywam – absolutnie nie ukrywam – że uważam za największą komedię fakt, że ten film znalazł się w tej kategorii. Trochę zaczyna mi się nie podobać to jak wykorzystuje się tą kategorię by pozwolić filmom dramatycznym startować nie robiąc sobie wzajemnie konkurencji.
Jeśli chodzi o decyzje serialowe, to nie ukrywam – moje emocje rozciągają się od zrozumienia i entuzjazmu po irytację. „Sukcesja” i „Fleabag” to dwa przykłady fenomenalnych seriali z zeszłego roku i trudno nie cieszyć się ich zwycięstwami. Nagroda za rolę królowej w „The Crown” dla Olivii Coleman wydaje się raczej potwierdzeniem ogólnoświatowej sympatii do aktorki niż naprawdę oddawać nastrój po trzecim sezonie „The Crown”. Z drugiej strony jak nie nagradzać aktorki, która w jednym roku musiałaby wchodzić na scenę dwa razy – zarówno w kontekście zwycięskiego „Fleabag” jak i po własną nagrodę. Hollywood dostrzega to co brytyjczycy wiedzą od dawna – nie ma granic talentu Olivii. Wracając do Fleabag – wszystko bardzo pięknie z tymi nagrodami, ale żałuję że jednak Globa za swoją rolę nie dostał Andrew Scott. Nie byłoby drugiego sezonu produkcji gdyby nie on i jego rola, i jego charyzma i jego umiejętność zagrania tak powalająco seksownego faceta (mówię zagrania bo uważam że to coś więcej niż kwestia urody i prezencji). Lubię Stellana Skarsgarda i uważam ze jego przemowa wskazująca, ze to wszystko kwestia brwi była przezabawna. Wciąż jednak Skarsgard to nie Scott.
Uważam że nagroda dla „Czarnobyla” była jak najbardziej zasłużona – zwłaszcza jeśli zdamy sobie sprawę, że serial stał się głównym tematem dyskusji zaledwie chwilę po tym jak HBO prawie straciło całą widownię przez koszmarny sezon „Gry o Tron”. Trzeba naprawdę doskonałej produkcji by utrzymać zainteresowanie widzów po tym jak coś ich tak zawiodło. Bawi mnie trochę że zarówno Russel Crow jak i Brian Cox dostali nagrodę za bardzo podobną rolę – dużych, potężnych facetów krzyczących na wszystkich wokół siebie. Obaj grają głównie głosem i w sumie nie jestem w stanie się gniewać na ten wynik bo były to bardzo dobre role. Do tego nieobecność Russela Crowe przypomniała o tragedii w Australii, która stała się kolejnym tematem polityczno-społecznych przemów tego wieczora (czemu trudno się dziwić biorąc pod uwagę, ze właściwie Ameryka jest na granicy wojny a jeden kontynent nam się pali). Nikogo chyba też nie zdziwiła nagroda dla Michelle Williams za „Fosse/Verdon”, najmniej zaś aktorkę bo jej przemówienie było tak bardzo przemyślane i spójne że nie ma wątpliwości że wymyśliła je wcześniej (w przeciwieństwie do przeuroczego przemówienia Olivii Colman która zdecydowanie się nie przygotowała).
W kategorii najlepsza muzyka wygrała Hildur Guðnadóttir. To znaczy, że po raz pierwszy w historii Złotych Globów nagrodę za najlepszą muzykę do filmu dostała kobieta. Z jednej strony – nie sposób się nie cieszyć, zwłaszcza że ścieżka dźwiękowa do „Jokera” to jedna z jego najmocniejszych stron. Z drugiej, jest jakieś takie dziwne uczucie, kiedy oglądasz 77 ceremonię rozdania jakichś nagród, jest rok 2020, a ty się dowiadujesz że kobieta wygrała coś po raz pierwszy. No bo nie ukrywajmy – niby duma i radocha ale tak naprawdę to jest szalenie przygnębiające że kobiety wciąż są w świecie gdzie udaje im się osiągnąć coś po raz pierwszy. Za rok nie będzie nominacji dla Hildur i wróci wszystko do zastanego ładu. Zwłaszcza, że to znów był rok bez nominacji dla jakiejkolwiek kobiece reżyserki, mimo, że znów mamy rok w którym bez zastanowienia można wymienić dobre filmy zrobione przez kobiety, które nie mniej zasługują na nagrody. Rok w rok kobiety reżyserują świetne filmy tylko po to by ignorowano je na nagrodach a w dyskusjach internetowych pojawiało się zdanie „a może po prostu nie było żadnych dobrych filmów wyreżyserowanych przez kobiety”. Argh.
Z miłych zaskoczeń – nagrodę za najlepszy film animowany dostał „Praziomek” – absolutnie przecudowna produkcja, która zdecydowanie na to zasługiwała. Ponownie – nie podejrzewam by to się powtórzyło na Oscarach ale cieszy, że inne studio, które inwestuje w inny rodzaj animacji dostało nagrodę. Inna sprawa że ja ten film uważam po prostu za cudownie przeuroczy i pamiętam jak namawiałam absolutnie wszystkich żeby poszli do kina. Była jedna z tych animowanych produkcji zeszłego roku, która po prostu nie zawodziła – niezależnie czy poszło się jako osoba dorosła czy jako dzieciak. Nie ukrywam – zawsze mnie cieszy przełamanie monopolu Disneya/Pixara bo to są studia które nagród nie potrzebują, bo i tak w dużym stopniu monopolizują świat popularnej animacji.
Tak naprawdę mam poważne wątpliwości co do trzech – dość tradycyjnie, najbardziej prestiżowych wyróżnień. Zacznę od nagrody dla Jaquina Phoenixa za „Jokera”. To była taka nagroda z gatunku oczywistych – głównie dlatego, że jeśli już za coś nagradzać „Jokera” to za rolę Phoenixa. Jednocześnie jednak nie ukrywam jestem zmęczona tym dość toksycznym trendem nagradzania aktorów którzy do roli przechodzą drastyczne fizyczne transformacje (zwłaszcza chudną). Christian Bale zbudował na tym całą karierę i nadal mam wrażenie, że wcale nie robi go to lepszym aktorem. Do tego wciąż mam wątpliwości czy aby Hollywood nie powinno się zatrzymać i zastanowić dlaczego tak kocha nagradzać aktorów grających osoby z zaburzeniami psychicznymi. Zwłaszcza, że jednocześnie koszmarnie traktuje aktorów którym się zdarzy załamanie psychiczne czy kryzys. Cały czas mam poczucie, że stoi za tym takie dość niebezpieczne przekonanie, że zagranie kogoś z zaburzeniami jest od razu ciekawe i odważne. Jednocześnie zaś jak w przypadku każdej niepełnosprawności – właściwie tylko osoby sprawne dostają nagrodę za to jakie były dzielne i zagrały kogoś z niepełnosprawnością czy zaburzeniem. Co nijak się nie przekłada za zwiększaniem szans dla osób z niepełnosprawnościami i czy zaburzeniami. To są rzeczy, które są obok roli Phoenixa, ale są jednocześnie znakiem pewnej kultury przyznawania nagród, która mi osobiście się nie podoba. Dużo bardziej w tym roku ceniłam rolę Adama Drivera w „Historii Małżeńskiej”. Która też była odważna, bo nie łatwo zagrać osobę, która rozkłada na części pierwsze pewne bardzo toksyczne męskie zachowania. Plus kocham Adama Drivera a do Jaquina Phoenixa mam kilka zastrzeżeń natury zupełnie poza filmowej.
Nie jestem też do końca przekonana co do wyróżnień dla Sama Mendesa i jego „1917”. Ponownie – jak słusznie zauważył mój ojciec – niezależnie od tego jak dobry byłby to film – przerabia dość mocno rzeczy, które już w kinie mieliśmy – chociażby w „Galipoli”. Inna sprawa – ponownie mam poczucie, że trochę za często w Hollywood nagrody dostają filmy w których nie ma kobiet. Nie jestem przeciwna kinu wojennemu i wiem, że nie w każdym filmie musi być kobieta ale jest różnica pomiędzy – świadomością, że są różne opowieści do opowiedzenia a obserwowaniem jak często kino bez kobiet czy prawie bez kobiet, zostaje wyróżnione. Czy to znaczy, że uważam „1917” za zły film? Nie, ale mam paradoksalnie wrażenie, że taka nagroda powinna choć trochę odbijać atmosferę wokół produkcji. Mimo, że osobiście uważam „Jokera” za film nieudany, a „Irlandczyka” za produkcję trwającą o godzinę za długo to oba te filmy rzeczywiście w zeszłym roku odcisnęły swoje piętno na dyskusji o filmach. Dla wielu osób stały się produkcjami roku – nie spotkałam się z takimi opiniami o „1917”, który to film oceniano wysoko, ale widać było, że nie budzi takiej potrzeby dyskusji i przeżywania jak nawet „Historia Małżeńska”. Mam dziwne wrażenie, że ten wybór wynika z niechęci do nagrodzenia filmu dystrybuowanego przez Netflix i z wciąż istniejącej bariery przed nagrodzeniem tak wysoko filmu inspirowanego komiksem.
Patrząc z boku na całą ceremonię nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że najlepiej wypadły te momenty, w których w ogóle nikt nie skupiał się na rywalizacji. Tom Hanks popłakał się na sam widok własnej rodziny i to było takie miłe, bo już wiemy, że jest jedna stała rzecz na świecie – Tom Hanks płaczący gdy ma powiedzieć dwa zdania o swojej żonie. Ellen DeGeneres mówiła krótko ale cały moment przyznania jej nagrody i przypomnienia czym był jej coming out w popularnym sitcomie – był ładnym przykładem tego ile znaczy odwaga cywilna osób robiących w popkulturze. Naprawdę rozbawiły mnie tylko dwie uwagi w przemowach – Brad Pitt mówiący że nie przyszedł z mamą bo ilekroć stanie obok jakiejś kobiety to wszyscy mówią że się z nią umawia i to byłoby dziwne. Zabawna była też Laura Dern dziękująca za to że mogła w końcu przemówić w filmie w imieniu nierozumianej mniejszości czyli prawników od rozwodów. Powoli mam wrażenie, że złośliwi aktorzy, którzy już wiedzą że to wszystko nie ma sensu są zdecydowanie lepsi od komików, którzy niby mówią to co mają w sercu, a wszyscy i tak wiemy, że budują przemyślaną markę osobistą. Ricky Garvais tak naprawdę nie może powiedzieć nic naprawdę dowcipnego bo musi pogłębiać swój wizerunek faceta który mówi prawdę Hollywood. Bywa to śmieszne czy nieprzyjemne ale naprawdę jest to tak skalibrowane by zbudować już dość nużącą (przynajmniej mnie) markę. Pierwszy czy drugi raz było to nawet ciekawe, ale dziś połowę tych dowcipów mogliście sobie napisać sami w domu jedynie zagadując kogo można się przyczepić.
Fakt że rozdano Złote Globy oznacza tylko jedno – już za chwilkę, już za momencik czekają nas nominacje Oscarowe. Jestem bardzo ciekawa czy Akademia podobnie jak dziennikarze pójdzie w stronę dominacji (nie przekładającej się na nagrody) tytułów Netflixowych czy może znajdzie coś innego do nagrodzenia. Nie mniej tak naprawdę to pytanie – kto wydał najwięcej kasy na promocję. I patrząc z tego punktu widzenia nagle okazuje się że nic nie ma większego znaczenia. No może poza łzami Toma Hanksa.