To będzie tekst o „Kotach”. Ten tekst zacznie się poważnie, bo nawet kuriozalne dzieło kultury domaga się powagi. Można wręcz rzec, że im bardziej jest kuriozalne tym bardziej domaga się owego poważnego podejścia i odpowiedzi na pytanie „Dlaczego”. Ten tekst będzie też absolutnie nie poważny, i zamierzenie złośliwy ponieważ jestem tyko człowiekiem, a człowiek który zobaczył Koty czuje potrzebę by jakoś poradzić sobie z tą traumą i jedną drogę jaką zna jest skumulowana złośliwość. Poczujcie się ostrzeżeni.
Kiedy podjęto złą decyzję dotyczącą „Kotów”? Kiedy zdecydowano się zekranizować „Koty”. I to nie jest czysta złośliwość ale refleksja, która sama przychodzi do głowy po seansie. „Koty” narodziły się jako bardzo specyficzny musical sceniczny, który w pełni wykorzystuje teatralne zawieszenie niewiary. Istnieją sztuki i musicale teatralne, które można bez zastanowienia przenosić na ekran, co więcej nawet na tym niekiedy zyskują. Są takie sztuki teatralne, które wymagają od twórców pewnego zaangażowania i kreatywności by odpowiednio oddać je na filmie. I są takie sztuki jak „Koty”. Choć mogłoby się wydawać że zekranizowanie musicalu opartego o tomik wierszy o kotach jest prostsze niż przeniesienie na ekrany kin musicalu opartego o trzytomową powieść o niedolach francuzów to jednak jest to mylna intuicja. Sceniczne „Koty” opierają się całkowicie na tym, że jesteśmy w teatrze. Wiemy, że na scenie są śpiewający i tańczący ludzie, przebrani za koty (a właściwie przebrani za ludzi, przebranych za koty) i nie mamy o to pretensji. Ostatecznie musical napisano dla ludzi a nie dla kotów. Nie zadajemy sobie pytania czy są w odpowiedniej skali, czy ich ruchy są naturalne na londyńskiej ulicy, ponieważ tak naprawdę nic w teatrze nie jest w skali, i wszystko jest w skali, bo decyduje o tym nasza wyobraźnia. Chyba nikt oglądając sceniczne wystawienie „Kotów” nie zadawał sobie pytania dlaczego niektóre koty są ubrane, mają pasku, buty i płaszcze. Wiadomo przecież że to wszystko jest cudownie umowne.
Podobnie z fabułą – musical „Koty” właściwie nie ma żadnej bardzo spójnej fabuły, cała historia kociego balu, jest tylko pretekstem by pojawiały się różne postacie i śpiewały po jednej piosence. W teatrze, nie ma problemu z tym że oglądamy ciąg niekoniecznie powiązanych ze sobą scen, bo ponownie – w przedstawieniach jest dużo więcej miejsca na umowność, na wchodzenie i schodzenie ze sceny. Liczy się przede wszystkim atmosfera uczestnictwa w czymś na żywo, radość z słuchania na żywo orkiestry, aktorów, oglądania na żywo ich tanecznych popisów. Osobiście nigdy tego musicalu nie lubiłam, ale nawet ja na przedstawieniu w Romie śpiewałam „Och, Ach to nie do wiary, co za kot to istne czary” bo nastrój uczestnictwa w przedstawieniu jest trudny do przełamania. Sukces „Kotów” nie opiera się na genialnej fabule, ani też na najlepszym udawaniu kotów na świecie, ale na tworzeniu atmosfery która przypadła części widzów do gustu. Zwłaszcza widzów młodszych.
Kiedy zapadła decyzja o przeniesieniu tego teatralnego działa na ekran, twórcy właściwie musieli odpowiedzieć sobie na pytanie. Co zrobią z tą niesamowitą teatralnością materiału wyjściowego. Właściwie mogli zrobić trzy rzeczy. Pierwsza – spróbować wygenerować cyfrowo śpiewające koty. Byłoby to absolutnie intrygujące. Zwłaszcza próba wyobrażenia sobie kotki, która śpiewa poruszające „Memory”. Nie mniej, jak można przypuszczać, wszyscy zdali sobie sprawę, że banda tańczących kotów mogłaby nie być najlepszym pomysłem. Tu pojawiła się możliwość numer dwa – ubrać aktorów w stroje podobne do tych jakie noszą na scenie i puścić ich przed kamerę jako Koty. Pewnie trzydzieści lat temu tak właśnie by postąpiono. Ale była też trzecia, straszna opcja, opcja której nikt nie powinien wypowiadać głośno, opcja która nie ma imienia. Stworzyć hybrydę kota i człowieka, a właściwie człowieka i człowieka przebranego za kota, ale nie do końca, w komputerze. Zdecydowano się na tą opcję i tu właściwie cały film poległ. O ile bowiem teatr znosi umowność, to popularne kino, zwłaszcza wysokobudżetowe, ma z nią większy problem. Ludzie pomniejszeni do rozmiaru kotów, nie mają proporcji, kotów więc cały film czujemy że wszystko jest albo za duże, albo za małe. Jest to przedziwne uczucie, kiedy siedzi się w kinie i ogląda się mnóstwo miniaturowych ludzi, z uszami, ogonami, którzy wykonują sceniczne kocie ruchy, które nijak nie przypominają kocich ruchów, ale naprawdę jedyne co nie daje ci spokoju to odpowiedź na pytanie. – czy kot jest naprawdę o tyle mniejszy od talerza i o tyle większy od Myszy. Całą teatralną umowność w kinie szlag trafia i dostajemy coś tak dziwacznie niepokojącego, że pod koniec seansu już nawet nie jesteśmy do końca pewni jak tak naprawdę wygląda kot.
Choć twórcy starali się uczynić fabułę nieco bardziej spójną to jednak – mimo ich wysiłków, sam musical polega na tym, że ktoś wchodzi, śpiewa piosenkę i wychodzi. I ostatecznie dokładnie tym jest musical, co czyni go dla widza kinowego upiornie nużącym. Siedzisz i patrzysz jak ludzie udający koty tańczą na ekranie, co w sumie nie jest szczególnie ciekawe, bo jednak taniec jest czymś co najlepiej się ogląda na żywo. Do tego co pewien czas umysł człowieka podsuwa koszmarne pytania. Z czego są zrobione futra, które noszą niektóre koty bo wygląda na to, że z innych kotów. Dlaczego kotka grana przez Rebel Wilson, ma na sobie przylegający do ciała kostium, który jest jak druga skóra, i który może zdejmować w dramatycznym momencie. Dlaczego karaluchy w tym filmie mają twarze? Dlaczego Ian McKellen genialny aktor Szekspirowski siedzi w tym filmie w szafie i chłepcze mleko. Dlaczego kot grający kociego magika ma takie zajebiste kości policzkowe? Dlaczego Jennifer Hudson gra tak jakby spodziewała się za swoją rolę Oscara? Dlaczego ciągle cieknie jej z nosa? Dlaczego futro Idrisa Elby jest pod kolor jego skóry. Dlaczego w pewnym momencie człowiek ma wrażenie że po filmie gania nagi Idris Elba, tylko bez genitaliów, za to w futrze. Dlaczego to jest jakoś dziwnie atrakcyjne? Dlaczego te koty mają uszy, wąsy i futra ale mają zwykłe dłonie i zwykłe paznokcie, a jednak czasem te ludzkie paznokcie zamieniają się w pazury? Dlaczego część z tych kotów ma wyglądać seksownie? Dlaczego kota grana przez Rebel Wilson ewidentnie ma ludzki biust? Dlaczego to CGI wygląda tak źle. Dlaczego nikt nie krzyknął że nie tylko Idris Elba, ale także król jest nagi? Dlaczego człowiek ma wrażenie, że to się dzieje wszystko po jakiejś straszliwej atomowej katastrofie która wymiotła wszystkich ludzi, pozostawiając świat pełen strasznych ludzko-kocich hybryd. Film domaga się sensu i spójności, a w tym filmie jest wiele rzeczy (np. prawie nagi Idris Elba i tańczące karaluchy) ale nie ma sensu i spójności.
Wśród tych wszystkich pytań pojawia się jednak to najważniejsze. Dlaczego Tom Hooper ma prawo jeszcze kręcić filmy. Bo tak naprawdę, nie zawodzą tu aż tak bardzo aktorzy, ani nawet – muzyka. Zawodzi tu cała reżyserska koncepcja. Co więcej, jestem w sobie w stanie wyobrazić, jak można było ten efekt koszmarku załagodzić. I nie chodzi tylko o poprawianie CGI. Gdyby Hooper zdecydował się podkreślić teatralność całej historii od początku do końca pewnie widz nie zadawał by sobie aż tylu głupich pytań. Nie trzeba byłoby dużo. Prawdę powiedziawszy wystarczyłaby animowana kurtyna na koniec i początek. Może sprawne nakręcenie przechodzenia ze świata sceny do świata kulis. Bywały filmy, które dobrze łączyły ze sobą takie narracje. Już sobie wyobrażam, fajne sceny z ludźmi, kręcone jakby pomiędzy które mogłyby być nawet nieme, ale tłumaczyłby pewne emocje i zdejmowały z całej produkcji poczucie oglądania złego snu. Podobnie wydaje się, że zabrakło tu zrozumienia że nie wszystko to co sprawdza się na scenie pod względem układu sceny sprawdzi się na ekranie. Zbyt wiele scen w filmie, mimo że choreograficznie dobrych jest jednocześnie sztywno teatralnych. Jo Wright kiedy zdecydował się nakręcić całą Annę Kareninę niby w teatrze umiał pchnąć w ten pomysł więcej życia niż Tom Hooper kręcąc teatralne sceny teatralnego musicalu. Zwłaszcza sceny kiedy nagle ktoś stepuje, albo tańczy breakdance (do czego koty zakładają buty co prowadzi do kolejnej listy pytań) są zupełnie pozbawione sensu i energii. Do tego film ten udowadnia że Hooper ma tylko jedne pomysł na ujęcie z aktorką śpiewającą swoją jedyną wielką piosenkę. Zarówno Anne Hathaway w „Nędznikach” jak i Jennifer Hudson w „Kotach” mają tą samą scenę. Dużo płaczu, łzy i glut z nosa. Hathaway za swoją rolę dostała Oscara, Jennifer miała jednak uszy więc szans na nagrodę nie ma, bo nawet samo studio udaje że film nie istnieje. Co nie dziwi, bo po tym filmie człowiek chce szybko zapomnieć.
Najsmutniejsze jest to, że ta musicalowa część historii w sumie wyszła całkiem nieźle. Pierwszy raz od dawna byłam na filmowym musicalu (na podstawie znanego mi wcześniej przeboju Broadwayu), który nie był całkowicie zafałszowany. W filmowej obsadzie nie ma wpadek typu Johnny Depp czy Russel Crowe. Obsada umie śpiewać, a nawet jeśli nie śpiewa zawsze czysto to jest to dopasowane do muzyki. Sama muzyka brzmi jak niezły soundtrack. Młoda tancerka Francesca Hayward, jest przeurocza i widać że dobrano ją odpowiednio. Chemia między nią a Laurie Davidsonem grającym Mistoffeleesa jest taka, ze człowiek czuje się bardzo niekomfortowo, bo jedna są to ludzie w kostiumach kotów, i nie powinni nigdy na siebie patrzeć takim wzrokiem. To zresztą jest problem całego tego filmu, że po prostu uświadamia ci że nawet jeśli Judi Dench miejscami nieźle gra to nie chcesz oglądać jak tuli się do niej banda ludzi albo jak leży ona niczym kot na posłaniu. Po prostu nie chcesz. W ogóle ten film uświadamia widzowi jak wielu rzeczy nie chce oglądać na ekranie. I głównie są to ludzie w kostiumach ludzi udających że są kotami. I prawie nagi Idris Elba, ale jednak w futrzanym kostiumie. Nie mniej myślę, że płytę z piosenkami z tego filmu będzie się dało słuchać. Choć skoro już słuchać to można znaleźć lepsze obsady z Broadwayu.
Kiedy pojawiło się kino, wieszczono koniec teatru. Teatr jednak nie upadł, i pod pewnymi względami ma się lepiej niż kiedykolwiek. „Koty” to film, który przypomina dlaczego teatr będzie miał zawsze przewagę nad kinem, bo o ile w teatrze da się wystawić niemal każdą opowieść, zaprzęgając do działania wyobraźnię widzów, to nie wszystko da się pokazać w kinie. Można w kinie pokazać podróże kosmiczne, można pokazać smoki, nieznane lądy, fantastyczne stworzenia, wspaniałe pałace, podróże w czasie, końce i początki wszechświatów. Ale nie da się pokazać śpiewających kotów. Co jasno wskazuje, że kino wciąż nie wie jak poprawnie zwracać się do kotów. Może więc nie powinno zwracać się ku nim w ogóle. A teraz idę pooglądać godzinami filmiki z kotami w sieci bo po tym filmie naprawdę nie jestem w sobie w stanie przypomnieć jak wygląda kot.
Ps: Wiele osób twierdzi, że ten film powinien być idealny dla wszystkich którzy nigdy nie brali lekkich używek a chcieliby poczuć jak to jest. Zwolennicy lekkich używek uważają to za potwarz, bo przecież nie po to się zażywa żeby chodzić z traumą
Ps2: Proponuję by efekt wrażenia że ktoś jest nago a to tylko przylegający cielisty kostium nazywać od dziś „efektem Idrisa Elby”
Ps3: Jestem niesamowicie ciekawa ile osób straci po tym filmie pracę. Mam wrażenie że kilku agentów będzie się musiało długo tłumaczyć swoim klientom
Ps4: Ostatnie moje podejrzenie jest takie, że pewna grupa ludzi, która uważa że hybrydy ludzi i zwierząt są seksowne, stworzyła ten film by przetestować ile na świecie jest osób które myślą tak samo jak oni.
Ps5: Jeśli macie kota przytulcie go mocno i przeproście w moim imieniu.