Powracanie do adaptowania literackiej klasyki, już wcześniej przełożonej na ekran, nie jest zjawiskiem nowym. Zwłaszcza w przypadku Jane Austen. Jeśli spojrzymy na telewizyjne i kinowe adaptacje jej prozy dostrzeżemy, że Brytyjczycy są chorzy, jeśli raz na dekadę nie powrócą do swoich ulubionych obyczajowych klasyków. Jednocześnie, ilekroć pojawia się nowa adaptacja słychać ciężkie westchnienie „Znowu? Po co?”, świadczące, że większość z nas wątpi w sens powracania do historii, które stosunkowo nie tak dawno mogliśmy oglądać w innej wersji. Sama westchnęłam ciężko, kiedy zobaczyłam zwiastun filmowej „Emmy” bo wydawało mi się, że ostatnia telewizyjna adaptacja była dopiero co (owo dopiero co okazało się co prawda 11 lat temu, ale nikt nie powiedział, że czas ma prawo tak szybko gnać), już poza tym niewiele jest do dodania w tej kilkukrotnie przekładanej na język telewizji i kina historii. Muszę jednak wycofać się z moich wątpliwości i zarzutów. Okazuje się bowiem, że kino wciąż ma coś do powiedzenia o bohaterach Austen. Być może dlatego, że zmieniliśmy się my jako odbiory. A może dlatego, że kto inny zabrał się za opowiadanie znanych historii.
Podchodząc do adaptacji Austen stawiam zawsze filmowi czy serialowi trzy pytania. Czy twórcy wiedzą, dlaczego sięgnęli po powieść angielskiej pisarki? Czy mają pomysł na to jak opowiedzieć historię na własny sposób? I czy umieją odnaleźć się w gąszczu zakorzenionych w głowach widzów wizji z innych powieściowych adaptacji. Jednocześnie, co istotne, nie wymagam od adaptacji wierności literalnej, tak długo jak zachowuje wierność ducha – nie przeszkadza mi przycinanie wątków, czy przekładanie nacisku na różne elementy narracyjne, tak długo, jak długo z brytyjskiej opowieści zakorzenionej w konkretnych warunkach społecznych i obyczajowych nie robi się amerykańska komedia romantyczna. Jestem też świadoma, że w przypadku tego typu narracji scenarzysta czy scenarzystka mogą zrobić najwięcej właśnie wykluczając pewne wątki a inne stawiając na pierwszym planie. Stąd nie zależy mi na tym by w adaptacji znalazło się wszystko co w książce. Zwłaszcza, że przecież po pełne i dokładne adaptacje zawsze można sięgnąć a w ostateczności, no wiecie, książkę można przeczytać (ja tu ironizuję, uprzedzam, żeby się ktoś nie oburzył).
Reżyserka „Emmy” Autumn de Wilde zna odpowiedź na wszystkie te pytania i umie ją odpowiednio zaprezentować w filmie. Po pierwsze – dostajemy film, który pod względem estetycznym i narracyjnym bardzo mocno odcina się od tzw. „harritage movie” jednocześnie nie idąc w nadmierną rewolucję – obraz zarysowany przez reżyserkę wciąż wygląda jak z sielskiej miniatury (o wizualnej stronie filmu będę pisać niżej) ale już zostaje oczyszczony z wyidealizowanej wizji pięknej brytyjskiej przeszłości, która każe współczesnym kobietom tęsknić do czasów regencji. De Wilde nie dokonuje tu zmian drastycznych, ale odpowiednio rozkłada akcenty – w tym wizualne. Stałym elementem każdej niemal sceny, jest służba, często zmuszana do wykonywania zupełnie bezsensownych czynności. Pojawienie się służby w niemal każdym kadrze opowieści przypomina, że pokoje, w których rozgrywają się mniejsze lub większe sercowe dramaty bohaterów nigdy nie były puste, a ich stosunkowa swoboda by myśleć o balach i towarzyskich roszadach wynikała z faktu, że stał za nimi legion ludzi gotowych na każde skinienie szukać przeciągu. Druga sprawa to zarysowanie przestrzeni filmu – niemal cała historia rozgrywa się w kilku posiadłościach i jednej wiejskiej pasmanterii. Po pewnym czasie nietrudno dostrzec, że większość dramatów, nieporozumień i towarzyskich skandali bierze się z niesamowitej nudy towarzyszącej bohaterom na co dzień. Swatanie sąsiadów wydaje się jedyną sensowną rozrywką, którą można się zająć w wiejskiej zimnej posiadłości.
Reżyserka bardzo wyraźnie nie szuka prostego unowocześnienia opowieści, ale raczej skupia się na tym by widzowie zobaczyli w bohaterach z epoki postacie dużo bardziej sobie współczesne. Choć wszyscy chodzą w przepięknych kostiumach (te materiały! te wzory!) to już język ciała pozostaje dużo bardziej współczesny. Nietrudno dostrzec w Emmie bardzo współczesną młodą dziewczynę (w filmie ma 21 lat) która się nudzi, i która musiałaby mieć chyba wybitny charakter by nie ulec lekkiemu zepsuciu przy takiej licznie komplementów jakie otrzymuje. Knightley który często jest mężczyzną nieco ekscentrycznym, ale już bardzo ustatkowanym, tu przypomina zdecydowanie bardziej współczesnych trzydziestolatków, którzy wiedzą, że powinni się zachowywać dojrzale, ale wciąż jeszcze bardziej tą dojrzałość grają niż czują. Przy czym jednocześnie – film humanizując bohaterów opiera się przede wszystkim na wymienianych spojrzeniach i gestach – tym drugim języku, który obok dialogów bohaterowie przekazują w mniej lub bardziej zatłoczonych pokojach swoje myśli i emocje. To ciekawy sposób na dodanie wielu komicznych czy romantycznych momentów, bez konieczności wkładania bohaterom do ust słów, które nie znalazły się w powieści. Jednocześnie postawienie na gesty czyni narrację bardzo realistyczną, bo nie ulega wątpliwości, że tak porozumiewali się ludzie w czasach, gdy większości rzeczy, które się pomyślało nie wypadało powiedzieć. Cały świat Emmy to przestrzeń mniejszych lub większych gestów i symboli i społecznego ładu, który się dzięki nim utrzymuje. Tu naruszenie chociażby kolejności siadania w kościelnych ławach (niewielki kościółek idealnie pokazuje jak małe jest towarzystwo Emmy) prowadzi do konfuzji, i pomieszania porządków.
Tym jednak co moim zdaniem reżyserka robi najlepiej to odwołanie się do istniejących już wcześniej adaptacji i ich stylistycznych wyborów. Jednym z najlepszych przykładów tego podejścia jest odniesienie się do zabiegu, który pojawia się od lat 90 i pamiętnej scenie z koszulą niemal we wszystkich adaptacjach Austen. Oto wiadomo, że w produkcjach kostiumowych pociągająca się pewna powstrzymana cielesność bohaterów. Fakt, że w przeciwieństwie do produkcji współczesnej – są oni ograniczeni konwenansami, obyczajowością i warstwami ubrań z epoki. Filmy kostiumowe często budowały napięcie grając tą słynną morką koszulą – wprowadzając do świata zakrytych ciał, sugestie jakiejś cielesności, która się pod tym wszystkim skrywa. Zwłaszcza męskiej cielesności – jako że przecież produkcje kierowane są głównie do kobiet. Autumn de Wilde swojego pana Knightley rozbiera do naga w jednej z pierwszych scen. Nie ma w tym nic seksualnego – mężczyzna przebiera się z pomocą służącego, po tym jak przyjechał do posiadłości i idzie w odwiedziny. Tym samym w jednym momencie reżyserka sygnalizuje nam, że oto pod tymi wszystkimi strojami bohater jest nagi. Kiedy kilka scen później widzimy Emmę, która w zimny poranek podciąga w zaciszu swojego pokoju sukienkę by przez chwilę ogrzać sobie tyłek w cieple kominka (jakkolwiek by to nie brzmiało jest to scena urocza i taktowna) dostajemy ostateczne przypomnienie – ci ludzie pod tymi strojami nie mają bielizny. Niewiele trzeba by ta myśl została w człowieku do końca seansu, czyniąc gesty, tańce, spojrzenia i uściski dłoni, nieco bardziej dwuznacznymi i naładowanymi seksualną energią. Tam nic nie ma – tylko świadomość, że są to ludzie bardziej od nas nadzy.
Jednak chyba największą zmianą jaką przynosi nowa ekranizacja Emmy jest pewne przesunięcie akcentów w relacji Emmy z Harriet – w wielu adaptacjach relacja bohaterek opiera się głównie na nierówności klasowej – która pozwala Emmie zarządzać życiem uczuciowym niezbyt bystrej Harriet, a Harriet marzyć o wyższym statusie i lepszym zamążpójściu, i słuchać wysoko postawionej Emmy w każdej sytuacji. Tu ten element wciąż jest obecny, ale gdzieś po drodze zostaje dodanych kilka gestów, uścisków czy naprawdę zatroskanych spojrzeń, które sugerują, że dwie młode dziewczyny łączy prawdziwa przyjaźń. To wyjście Harriet z ram wyłącznie projektu Emmy, i podkreślenie, że jednak ta przyjaźń jest prawdziwa bardzo humanizuje cały wątek i pozwala nieco życzliwiej spojrzeć na obie bohaterki. Jednocześnie co bardzo mi się podoba to rozgrywane- trochę na marginesie głównej opowieść sceny pomiędzy męskimi bohaterami historii, którzy przynajmniej w gestach i publicznym zachowaniu zdają się przeżywać niemal równie skomplikowane i nieco bezsensowne dramy co nawet młodsze od nich dziewczęta. Każda interakcja pana Knightley z panem Churchillem jest małą perełką złożoną z obrażonych spojrzeń, gestów i nieco dziecinnej rywalizacji.
Mój brat twierdzi, że tak naprawdę ekranizowanie Austen to gra w najlepszy casting, bo sama fabuła jest drugorzędna wobec aktorów i aktorek którzy zagrają znane już role. Pod pewnymi względami jest to prawda – wszyscy wiemy jaka powinna być Emma czy Panna Bates a i tak czekamy na to jak nowe aktorki podołają wyzwaniu. Pod względem obsadowym nowa Emma to strzał w dziesiątkę. Obsadzona w głównej roli Anya Taylor-Joy ma urodę lokalnej piękności, z oczami tak wielkimi, że aż niekiedy budzi to przerażenie. Na jej twarzy można odczytać wszystkie emocje, od nadąsania, przez autentyczny smutek, zdziwienie czy zauroczenie. Aktorka doskonale gra pewności siebie, która powinna charakteryzować Emmę, ale kiedy zapłacze strofowana przez pana Knightley to nie tylko budzi współczucie, ale też przypomina, że mamy do czynienia z osóbką niezwykle młodziutką. Jej Emma jest urocza, bywa irytująca i bardzo bystra, a także niekiedy zaskakująco świadoma (jak w momencie, kiedy słusznie stwierdza, że małżeństwo zabrałoby jej wolność, którą cieszy się obecnie zarządzając posiadłością ojca). Do tego chemia pomiędzy nią a odpowiednio starszy Johnnym Flynnem jest tak oczywista i tak naturalna, że obserwowanie tej pary na ekranie sprawia olbrzymią przyjemność.
Co do samego Flynna, to doskonale odnalazł się w tej konwencji humanizowania bohaterów Austen. Jego pan Knightley nadal poucza Emmę, ale widać, że jest mu jednocześnie głupio że to robi – co nieco łagodzi tą postać. Do tego cóż… to jest aktor, który wie jak powinien patrzeć na kobiety bohater filmu kostiumowego. Jest taki moment w Emmie, w którym pan Knightley już wie, że to co czuje to jest coś więcej niż zwykła sympatia, i bardzo chce powiedzieć Emmie, ale oczywiście jeszcze nie może. I w tej scenie Johnny Flynn patrzy spojrzeniem tak pełnym uczucia i pożądania, że wszyscy panowie Darcy, w mokrych i suchych koszulach, pakują swoje manatki i wyprowadzają się z mojego serca. Bo tak już jest, że aktor może nawet nie być wybitnie przystojny (na pierwszy rzut oka), może być potargany, i mieć na policzku bliznę z dzieciństwa, ale kiedy spojrzy takim spojrzeniem pełnym niespełnionego pragnienia i kiedy odgarnie grzywkę z oczu, i niekiedy nieporadnie stanie nie wiedząc co zrobić z rękami, to serce się aż rwie. I tak już będzie zawsze z brytyjskimi aktorami, i tym jak nas uwodzą, w strojach z epoki, wielkich kołnierzykach i cylindrach. I nieważne, ile by amerykańscy aktorzy nie spędzili czasu wykuwając swe przepiękne muskulatury na siłowniach, to w niczym nie zaradzą tym spłoszonym spojrzeniom brytyjskich gentlemanów z literackich adaptacji, w których kryją się obietnice takich rzeczy, że aż nie sposób ich wypowiedzieć bez rumieńca na twarzy.
Warto też zaznaczyć, że właściwie nie ma w tym filmie źle obsadzonych ról. Bill NIght w roli ojca Emmy daje doskonały popis tego, ile może zrobić aktor ze swoją rolą bez zbyt wielu dialogów. Jego postać jest przekomiczna, ale związek ojca i Emmy jest tu głęboki prawdziwy, i wykraczający poza schematy klasycznych adaptacji. Gdy spłakana Emma wyrzuca z siebie wszystkie swoje przewinienia, jej ojciec staje obok niej w milczeniu – jest w tym rodzinna bliskość, którą nieczęsto widuje się w tego typu filmach. Wątek jest zarysowany delikatnie, ale tak, że absolutnie rozumiemy czemu Emma absolutnie swojego ojca zostawić nie może. Idealny jest Josh O’Connor w roli pana Eltona, kolejnego z koszmarnych duchownych Austen. Szeroki uśmiech O’Connora połączony z jego pełnym wyższości spojrzeniem i wysokim tonem głosu czyni z niego cudowną karykaturę egzaltowanych duchownych pragnących piąć się po drabinie towarzyskiej. Aktor, którego kojarzę głównie z rolą Karola z „The Crown” powoli wyrasta na nazwisko, którego wypatruję w obsadzie filmu. Przecudowna jest też Tanya Reynolds jako żona pana Eltona – tak karykaturalna, że może to niektórym przeszkadzać, mnie zaś bawiło. Nie ukrywam, że bardzo podobał mi się Rupert Graves Mr. Weston, i to nie tylko dlatego, że zawsze jestem gotowa zobaczyć Gravesa na ekranie, ale też dlatego, że dzięki niemu postać pana Gravesa jest naprawdę łatwa do polubienia.
Jednak najlepszą decyzją castingową było obsadzenie Mirandy Hart jako panny Bates. Ta postać paplającej i nudzącej sąsiadki Emmy często jest obsadzana tak by widz rzeczywiście miał jej dość w równym stopniu co sama bohaterka. Tu jednak paplająca zubożała panna Bates zagrana jest z całym ciepłem i humanizmem jakim Miranda Hart potrafi obdarzyć wszystkie swoje bohaterki. Być może dlatego, niezależnie czy w kinie w Londynie czy w Warszawie moment, w którym Emma obraża pannę Bates witany jest z głośnym, pełnym dezaprobaty westchnieniem widowni. To zresztą jedno z największych zwycięstw reżyserki, która oddaje temu towarzyskiemu nietaktowi, pełen wymiar okrucieństwa. Poza tym jeszcze – na marginesie – podoba mi się, że Callum Turner grający Franka Churchilla nie jest jakiś niesamowicie przystojny. Oczywiście to urodziwy młodzieniec, ale nie żeby przebijał wszystkich na około swoją urodą i prezencją. To dobrze oddaje te lokalne plotki o przystojnych mężczyznach, którzy charakteryzowali się zwykle tym, że wyglądali nieco lepiej niż reszta wąskiego i dość nudnego towarzystwa.
Emma to film lekki, nie uciekający przed komizmem i szukający go nawet w drobnych scenach (jak np. niespodziewane opady śniegu, czy wizyta siostry Emmy z dziećmi) – zachowując swoją lekkość film pozbywa się wszelkiej pretensjonalności, zostawiając nas z historią ludzi, których większość problemów wynika z faktu, że o swoich uczuciach i emocjach nikt nie może mówić wprost. Jednocześnie ta lekkość przenosi się fenomenalnie na stronę wizualną. Emma to film bardzo jasny, utrzymany w pastelowych kolorach. Zwykle ujęcia rozpoczynają się od statycznych szerokich planów, często pokazując nam posiadłości, pobliskie miasteczko, zazielenioną okolicę. Powtarzające się wizualne motywy – jak np. uczennice pobliskiej pensji spacerujące w czerwonych pelerynach, wyznaczają rytm opowieści, w której nie dzieje się nic aż tak wielkiego. Gama kolorystyczna filmu jest bardzo uspokajająca, a jednocześnie pozwalająca wziąć całą opowieść w pewien nawias – bohaterowie żyją raczej w świecie jak z miniatury niż w realistycznej przestrzeni. Jasno żółty, błękitny, pudrowy różowy, jasno zielony – to najważniejsze kolory filmu. Niekiedy stroje bohaterów korespondują z otaczającą ich przyrodą. Film zresztą dzieli rytm zmieniających się pór roku. W ostatnich letnich scenach – Emma nosi biżuterię, która zgrywa się z kolorem liści na drzewach. Pieczołowitość w doborze strojów pozwala też od razu dostrzec klasę społeczną bohaterów. Harriet choć niekiedy ubrana jest podobnie co Emma, to jednak jej stroje są uboższe, w bardziej stonowanych „tańszych kolorach”. Zresztą bardzo wyraźnie gama kolorystyczna strojów i pomieszczeń dzieli klasy społeczne. Duże jasne przestrzenie należą do tych którzy są zamożni, im ciemniej i bardziej ziemiście tym niższy status bohaterki. Z drugiej strony – twórcy nie szaleją – piękne koralowe kolczyki Emmy widzimy w kilku scenach, co jest o tyle ważne, że rzeczywiście – bohaterka nie zmieniałaby codziennie biżuterii na zupełnie inną. Najbardziej ekscentryczne (i najpiękniejsze) stroje ma w filmie ojciec Emmy co ładnie podkreśla jego pozycję finansową i towarzyską.
Nie tylko wizualnie jest to adaptacja trochę na przekór dotychczasowym historiom. Także muzyka nie przypomina tradycyjnej ścieżki dźwiękowej do filmów kostiumowych na podstawie prozy Austen. Jest bardziej żywa, miejscami wręcz folkowa, anachroniczna, choć nie współczesna. Tworzy to doskonałe połączenie, które wzmaga jeszcze poczucie, przebywania w bardzo zaplanowanym i spójnym świecie, który jest wizualnie, aktorsko i muzycznie alternatywą dla istniejących dotychczas adaptacji. Przyznam, że chętnie zobaczyłabym wszystkie adaptacje Austen nakręcone w tym stylu. Nawet nakręcone przez tą samą reżyserkę. Najchętniej zobaczyłabym nowe „Perswazje” które nigdy jeszcze nie doczekały się wersji filmowej (TAK moi drodzy filmów kinowych na podstawie Austen wcale nie ma tak wiele – większość to produkcje BBC, które wypełniają ramówkę raz na dekadę).
Zamiłowanie do adaptacji klasyki literatury przyjmuje się często jako przejaw daleko posuniętego eskapizmu do „lepszych czasów”. Często też patrzy się nań z góry, zakładając, że kolejne adaptacje są nam zupełnie nie potrzebne. Odnośnie pierwszego zarzutu – mam wrażenie, że to przede wszystkim ucieczka od historii opowiedzianych w duchu swobody obyczajowej. Jeśli bohaterowie mogą się po prostu ze sobą przespać, to znikają te wszystkie pełne pożądania spojrzenia i te wszystkie niewypowiedziane emocje. Nikt nie chce powrotu do czasów regencji (serio, nie znam żadnej wielbicielki Austen, której marzy się haftowanie przez pół dnia), ale z drugiej strony miło sobie w czasach Tindera pomarzyć, że ktoś choć raz spojrzy na nas jak pan Knightley. Co zaś się tyczy przekonania, że raz wystarczy, to mam wrażenie, że nigdy nie wystarczy. Kino się zmienia. Jeszcze dekadę temu taka Emma pewnie by nie powstała. Zmieniają się też osoby, które takie filmy kręcą. Emma w nowej odsłonie została adaptowana przez scenarzystkę (Eleanor Catton), wyreżyserowana przez kobietę, obsadzona przez kobietę, ubrana przez kobietę, i nawet muzykę napisała kobieta (Isobel Waller-Bridge, siostra Phoebe). I oglądając tą Emmę miałam głębokie poczucie, że to ma znaczenie. Kiedy kobiety, pokazują to co kobiety chciały zobaczyć i co widziały w tej książce, a nie wtedy, kiedy mężczyźni próbują zgadnąć co kobiety chciałby zobaczyć. I to jest zmiana, która sprawia, że nigdy dość nowych adaptacji.
PS: Tak przy okazji przypominam mój wpis o tym, że Jane Austen nie pisała romansideł.