Najnowszy film Jana Komasy wchodzi do kin w specyficznym momencie. Po pierwsze – trwa kampania wyborcza przed wyborami prezydenckimi, więc każdy film podejmujący tematykę tego co dzieje się w polityce, zwłaszcza polskiej, pada na podatny grunt. Po drugie – sam Komasa w ostatnich miesiącach wyrósł niemalże na wieszcza filmowego nowej polskiej rzeczywistości, co każe się jego dziełom przyglądać ze szczególną uwagą. Film, który jeszcze kilka miesięcy temu byłby po prostu nową produkcją od znanego młodego reżysera, urasta więc, do rozmiarów wielkiego dzieła, wielkiego mistrza, który dał nam niespodziewaną nominację do Oscara za „Boże Ciało”. I tak musimy się w głos Komasy wsłuchiwać uważnie, jakby znał on wielką tajemnicę. Tymczasem mam wrażenie, że mimo wszystko – aż tak wielkiej tajemnicy nie zna.
Zacznę jednak nie od „Hejtera” ale od „Bożego Ciała” bo moim zdaniem – te dwa filmy pokazują dwa obrazy młodego twórcy i jego umiejętności. „Boże Ciało” to jeden z tych polskich filmów, któremu udało się przełamać schemat opowiadania o polskim społeczeństwie. Zwłaszcza o mieszkańcach wsi. Nawet jeśli chwalona przez wszystkich produkcja Komasy nie podobała mi się w każdym aspekcie to mogę ją podawać jako przykład mówienia o marginalizowanej czy stereotypowanej w kinie społeczności (żeby przypomnieć chociażby „Twarz” Szumowskiej) w sposób, który nadaje całej historii niejednoznacznego wymiaru, który ma w sobie element zrozumienia, daleki od schematu. Uważam, że dawno nie było tak dobrej wsi w polskim kinie jak u Komasy. Tym bardziej zdziwiło mnie czy wręcz nieco odrzuciło, to w jaki sposób reżyser przedstawia wielkomiejskie elity. W jego obrazie dobrze sytuowanej rodziny z ambicjami, można znaleźć absolutnie każdy stereotyp jaki kiedykolwiek pojawił się w odniesieniu do liberalnych elit. Od tego, że na kolację jedzą krewetki i popijają wino, do przyjęć urodzinowych na których przemowom o groźnym trybalizmie, towarzyszą dźwięki występów na żywo muzyków klasycznych. Zresztą jest to taka elita, która słucha wyłącznie kwartetów smyczkowych. Wszystko oczywiście zestawione z brutalnym językiem jakim mówią o przeciwnikach politycznych i ideologicznych. I żeby było jasne – myślę, że jakoś tam może mnie to boleć przez jakąś bliskość do pewnych elit (nie żebym elity stanowiła, ale widziałam je kiedyś na żywo) ale bardziej dlatego, że jest to obraz tak stereotypowy, że na granicy karykatury.
Przywołuję ten element przedstawienia grup społecznych na początku, bo moim zdaniem dobrze obrazuje on to co kładzie się cieniem na całym filmie. Subtelność i niejednoznaczność przekazu, które były największą siłą Komasy w „Bożym Ciele” ustąpiły tu dość grubo ciosanym klockom, z których układa się film, który bardzo wiele chciałby powiedzieć, o bardzo wielu tematach, ale ostatecznie – sprawia wrażenie miejscami wręcz histerycznego czy nieufającego w to, że po prostu oddanie rzeczywistości wystarczy by poruszyć widza. Co więcej – co stanowi mój największy problem z tym filmem – rzeczywiście ma on pewne pokrewieństwo z „Jokerem”. Nie jest to jednak pokrewieństwo z najlepszymi elementami filmu Todda Philipsa. „Hejtera” z „Jokerem” łączy ta sama potrzeba skomentowania zjawisk społecznych z jednoczesnym pragnieniem ucieczki od jednoznacznych deklaracji politycznych. Bohaterowie obu filmów poruszają społeczeństwo korzystając z haseł społecznych, ale sami są, poza tym światem. W obu przypadkach odnoszę wrażenie pewnej próby nakręcenia filmów, które niby chcą powiedzieć coś ważnego, ale reżyser strasznie się boi, że jak powie coś za bardzo po której stronie to ktoś będzie na niego zły. To przedziwne zjawisko, w którym reżyserzy rozpoznają napięcia społeczne, widzą jak są ostre podziały a jednocześnie sugerują, że w sumie to trochę trudno zająć, wobec tego jednoznaczną postawę. Czytałam w kilku miejscach, że film nie dąży do symetryzmu, ale jednak sporo w nim takich elementów. Niezależnie od ugrupowania elity są takie same – z pianinem w domu pełnym książek, z dala od ludzi. Niezależnie od partii politycznej wszyscy korzystają z brudnego PR i to niekiedy zlecanego tej samej firmie. Film z jednej strony przestrzega przed ideologią, ale bawi się jej argumentami (zwłaszcza tymi antysystemowymi).
Mam też problem z bohaterem Komasy. Tomek Giemza, chłopak z małej wsi, przyjeżdża do Warszawy. Nie daje sobie za dobrze rady, ale po początkowych niepowierzeniach wchodzi na drogę, którą dość prosto zmierza do ustalonych celów. Jest to bohater, który przynajmniej moim zdaniem – jest nie tyle niejednoznaczny co pusty. Gdy w jednej ze scen wyjawia swoje motywacje, to brzmią one jak dość powierzchowna diagnoza co stoi za takimi ludźmi. Tymczasem reżyser każe nam oglądać bohatera przekraczającego kolejne granice, nie cofającego się przed niczym, niemal każe mu przyjąć pozę geniusza zbrodni. Ostatecznie jednak, jest to bohater bez korzeni i bez przeszłości. Autor sugeruje, że coś stało się przed jego przyjazdem do Warszawy, ale pozostawia to w domysłach. Nigdzie też nie próbuje pokazać nam jak przekraczanie granic wpływa na psychikę bohatera. Dostajemy więc postać, która niemal mechanicznie przekracza kolejne etapy, w sposób tak przemyślany, i metodyczny, że w pewnym momencie trudno już nawet zobaczyć w nim postać z krwi i kości. Być może zabrakło tu talentu aktora na miarę Bieleni, który umiałby dograć to czego nie ma w scenariuszowych dialogach. Przy czym, żeby było jasne – uważam, że grający główną rolę Maciej Musiałowski to jeden z najmocniejszych elementów całej produkcji. Co nie zmienia faktu, że przyszło mu grać bohatera, który moim zdaniem jest za dużym scenariuszowym skrótem. Być może gdyby część jego makiawelicznych planów wyciąć (bohater i tak robi w tym filmie więcej podłych rzeczy niż musi) i wstawić tam odrobinę osobowości, wyszłoby to produkcji na lepsze. Zwłaszcza, że można odnieść wrażenie, że twórca właściwie wkłada tu kilku bardzo różnych od siebie młodych ludzi tworząc specyficzny miks, człowieka trochę bez właściwości.
Zresztą gdybym miała wskazać ten kluczowy problem z filmem, to postawiłabym na nadmiar. Miejscami miałam wrażenie, że oto biorę udział w prelekcji pod tytułem „Zagrożenia współczesności”. W filmie Komasy jest miejsce na wszystko – na hejt polityczny, na hejt marketingowy, na niechęć do elit, na wykluczenie, na islamofobię, na podziały społeczne, na ambicje rodziców, na depresję młodzieży, na mobbing w pracy, na kobiety modliszki, na gry komputerowe, na radykalizowanie osób marginalizowanych, na uchodźców, na problemy z rozczarowaniem liberalną polityką, na wywlekanie życia prywatnego, na hipokryzję władzy. Gdzieś pomiędzy jedną a drugą mocną sceną, człowiek ma już trochę dość. Zwłaszcza że cały ten katalog sprawia, że właściwie chciałoby się wypełnić bingo współczesnych lęków. To w połączeniu z niechęcią do zaangażowania się po którejś stronie prowadzi do narracji, która niby ma opowiedzieć o współczesnej Polsce, ale moim zdaniem trafia gdzieś obok albo ślizga się po powierzchni. Może w jakimś innym wykonaniu te same elementy stanowiłby wirtuozerski obraz współczesnej rzeczywistości. Ale tu miałam cały czas wrażenie, że twórcy nie umieją stworzyć obraz, o którym mogłabym powiedzieć, że dowiedziałam się czegoś przełomowego o Polsce. Co więcej mam wrażenie, że czasem – jakby nie ufając materiałowi wyjściowemu Komasa podkręca śrubę (trochę idąc tropem pierwszej części „Sali Samobójców) tworząc bardzo przerysowany obraz. W tym przypadku jest to ta niesamowicie napuszona Warszawska elita, ale też agencja marketingowa, która stanowi wręcz karykaturę takiego miejsca pracy.
Być może mój największy kłopot z nową produkcją Komasy nie leży w samej treści, ale w tym jakim językiem została opowiedziana całość? Mam wrażenie, że tym co najbardziej odróżnia „Hejetra” od „Bożego Ciała” jest brak wizualnej subtelności. Czy nawet symboliki. Cały czas miałam wrażenie, że za wiele tu dosłowności, dramatycznych długich zbliżeń na twarz aktora (który nie umie jednak spojrzeć aż tak dobrze jak Bielenia) i za dużo wykorzystywania tego samego chwytu z muzycznym kontrapunktem. Zwłaszcza pod koniec filmu, kiedy zmaga się dramatyzm pokazywanych sytuacji, miałam wrażenie jakiejś kiczowatości, podczas kiedy spokojnie można byłoby to ograć symbolem. Nie jestem jakąś dziką fanatyczką symboliki w kinie, ale było kilka scen w których by się zdecydowanie przydała. Inna sprawa to sam rytm filmu jest moim zdaniem trochę za bardzo rwany. Od momentu, kiedy widz wie, co bohater chce zrobić, pozostaje mu bardzo długie oczekiwanie na realizację planu, który to plan rozgrywany jest powoli, ale bez żadnego zaskoczenia. Nie każda produkcja musi dążyć do fabularnego twistu, ale jednak, jeśli twórca poświęca na jakieś działania bardzo dużo czasu to widz chciałby wiedzieć, dlaczego to robi. Tymczasem film spokojnie można byłoby nieco przyciąć i nadać mu dynamiki.
Zwłaszcza w przypadku elementów opowieści rozgrywających się w fikcyjnym świecie gry MMO, miałam wrażenie, że element ten istnieje w Hejterze tylko po to by jakoś powiązać produkcję z „Salą Samobójców” co o tyle nie ma sensu, że to są jednak bardzo różne filmy. Fabularnie styczne właściwie tylko symbolicznie, podobnie pod względem wykorzystania Internetu w narracji. Oglądając sceny rozgrywające się w świecie gry nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że są one w filmie głównie po to by powiązać jakoś tą produkcję z wcześniejszym filmem Komasy. Wizualnie niekoniecznie pasowały do świata wykreowanego przez reżysera. Nie mówię, że film, który tylko na tym by się koncentrował (radykalizowaniu się ludzi grających w WoWa? Nie wiem czy takie zjawisko występuje) byłby bez sensu. Po prostu mam wrażenie jakby to był dokładnie ten element, który pojawił się w filmie by można było stworzyć wrażenie jakiejś stylistycznej kontynuacji z pierwszą „Salą Samobójców”. Pod pewnymi względami byłoby dużo lepiej gdyby film nie miał tego podtytułu, który sugeruje jakąś ciągłość refleksji. Co ciekawe – mimo wszystkich zastrzeżeń do „Hejetra” wciąż uważam go za film bez porównania lepszy od „Sali Samobójców”. Być może dlatego, że reżyser nie ponosi tu klęski tworząc problem, tylko raczej nie ogarniając za dobrze problemu, który rzeczywiście istnieje.
Przy czym zanim skończę – moim zdaniem to film nieudany, ale nie zły sam w sobie. Jestem w stanie założyć, że są widzowie – być może mniej zaangażowani w polityczne spory, który uznają ten seans za cenny. Aktorsko produkcja stoi na wysokim poziomie. Komasa po raz kolejny udowadnia, że umie kręcić młodych ludzi, i wykorzystać potencjał młodych aktorów. Starsza aktorska gwardia nie zawodzi, Sthur, Stenka, Kulesza – wszyscy grają bez fajerwerków, ale zdecydowanie dobrze. Nie jest to też produkcja wyjęta zupełnie z rzeczywistości, sporo tu nawiązań do realnych problemów społecznych i politycznych. Nie da się też ukryć, że film nabrał dodatkowego znaczenia po zabójstwie Pawła Adamowicza, które sprawiło, że inaczej zaczęliśmy patrzeć na groźby rzucane w sieci i ich wpływ na życie polityczne w kraju. Jestem w stanie założyć, że ludzie, którym ta produkcja się podobała nie są w zupełnym błędzie, czy udało im się znaleźć do niej jakiś pasujący klucz. Ja osobiście jednak cały czas miałam wrażenie pewnej porażki, nadmiernych ambicji i zbyt powierzchownych diagnoz. Przede wszystkim zaś braku umiejętności zdecydowania się na historię albo dosłowną, albo symboliczną.
Nie ukrywam, że film nieco mnie znudził a właściwie zmęczył. Nie poruszył ani nie zdziwił. Nie opowiedział mi o czymś o czym bym nie wiedziała. Nie dodał perspektywy, której bym nie znała. Być może odbyłam w życiu zbyt wiele dyskusji starających się zdiagnozować sytuację we współczesnej Polsce. Być może za mało ufam narracjom, które sprowadzają całe elity do klonów Krystyny Jandy w jej internetowym wydaniu. Być może uważam, że jeśli kreuje się postać polityka, który pod niemal wszystkim względami przypomina Rafała Trzaskowskiego (no może poza skrywanym homoseksualizmem – co jest już w ogóle niesłychanie słabo potraktowanym wątkiem w tym filmie) to trzeba to wszystko osadzić w jakimś szerszym politycznym tle. Cały czas miałam wrażenie oglądania jakiejś takiej przypowieści dla stroskanych wielkomiejskich liberałów. Nawet jeśli miejscami krytyczna pod adresem tej grupy. Być może nie jest łatwo stworzyć film o największym problemie współczesnych społeczeństw. O tej cienkiej granicy jaka przebiega pomiędzy prawdziwą ideologią a wykreowanym hejtem. Może nie sposób opowiedzieć o świecie idei przez pryzmat bohatera zupełnie bezideowego. Może nie można nakręcić takiego filmu tak by wciąż móc powiedzieć, że nie jest się po żadnej ze stron. Może gdzieś trzeba się zdecydować – na opowieść symboliczną czy jednoznacznie komentującą realia. Może jednak Polska się wciąż wymyka niezależnie, ile podsłuchów jej założymy.
PS: To myśl właściwie obok recenzji, ale pomyślałam, że się z nią podzielę. Komasa ze swoimi dwoma filmami o współczesnej Polsce, oboma w pewien sposób nawiązującymi do wydarzeń prawdziwych, staje się specyficznym filmowym rewersem Vegi. Żeby było jasne nie porównuję stylu dwóch reżyserów, czy ich talentu, ale raczej tą pokusę szybkiego filmowego komentarza rzeczywistości, jedynie odrobinę przesuniętego w bok od prawdziwych wydarzeń. Z jednej strony wydaje się, że to jest sposób na przepracowanie rzeczywistości i zaoferowanie jakiejś jej interpretacji. Z drugiej – obaj reżyserzy nie mają czasu by w pełni wyciągnąć wniosków z tego co się wydarzyło, mogą więc tylko relacjonować te najszybciej pojawiające się emocje czy reakcje. Choć w przypadku Vegi ten schemat już się powoli wypala (widz masowy jest już znudzony) to jednak film Komasy jakoś się w ten szerszy trend filmów niczym komentarz do nagłówków gazet wpisuje. I nie wiem co o tym myśleć. Bo z jednej strony – cieszę się, że nie wszystko w Polskim kinie jest czernią i bielą Pawlikowskiego, z drugiej – mam wrażenie, że czasem z oddali widać lepiej.
PS2: Ten komentarz dodaję dzień później, ale właśnie zorientowałam się jak bardzo ten film ze mną nie został. Ani pod względem tematyki ani symboliki. Właśnie to jest problem z produkcjami, które może i mówią ważne rzeczy ale wykorzystane środki wyrazu są na tyle bezpośrednie, że nie zostają w głowie bo nie ma tu do czego wizualnie wracać, czy symbolicznie odcyfrować.