W świecie platform streamingowych mamy do czynienia z polityką cios za cios, a właściwie program za program. Skoro Disney + przyciągał do siebie „Hamiltonem”, a Apple TV + „Come from Away” to Netflix nie mógł pozostać gorszy. W październiku postanowił zrobić coś bezprecedensowego i pokazać nam musical „Diana”, który przez covid miał opóźnioną premierę na Broadwayu. O ile „Hamilton” i „Come from Away” to musicale nagrodzone i uznane to „Diana” jest absolutną nowością. Nigdy jeszcze nie działo się tak, żeby musical miał najpierw premierę na stramingu a dopiero potem na Broadwayu.
Musicale biograficzne to jest niełatwy gatunek. Z jednej strony, jeśli nie opowiadamy o postaci zupełnie nie znanej, pojawiają się pewne wymagania. Z drugiej – każdy biograficzny musical powinien być o czymś więcej niż tylko o swoim bohaterze czy bohaterce, można by rzec – musi mieć jakiś temat przez pryzmat którego uda się opowiedzieć historię która będzie rezonować z widzami. W przypadku „Hamiltona” udało się to doskonale – tak jasne to jest serial o ojcu założycielu, ale też o ambicji, życiu imigranta i tym jak zapamięta nas historia. Właśnie dlatego, tak dobrze rezonuje z widzami.
Ów brak pomysłu o czym mógłby być musical o księżnej „Dianie” jest jednym z największych problemów całego przedsięwzięcia. Otóż wydaje się, że twórcy wiedzą, że Diana była dla ludzi ważna i że jej publiczny wizerunek miał znacznie. I plus minus tyle. Nie umieją z tej dość tragicznej historii wynieść żadnej więcej opowieści. Nie ma tu elementu uniwersalnego, żadnej refleksji nad ludzkim życiem która wychodziłaby poza to, że nie jest dobrze brać ślubu z facetem którego się nie kocha. Cały czas czekałam, aż twórcy się pozbierają i znajdą jakiś pomysł na całość, ale nie – do samego końca dostajemy po prostu kalejdoskop scen z życia księżnej Diany, które mają nas przekonać, że była ona wielka, niezwykła i pełna miłości ale zniszczyła ją prasa i nieszczęśliwe małżeństwo.
Problem z tym, że sama historia księżnej Diany, opowiedziana w ten sposób, właściwie nie odcina się od tego co działo się wokół Diany w mediach tylko wręcz trochę bezmyślnie pogłębia medialną narrację. Nie ma znaczenia czy krytykujemy czy wynosimy na piedestał Dianę – wciąż nie jest to osoba z krwi i kości tylko element medialnego budowania wizerunku. To jest fascynujące, że ten sam musical krytykuje medialne zainteresowanie Dianą, ale jednocześnie – sam wykorzystuje jej prywatne życie i późniejszą – zdecydowanie łaskawszą narrację o tym co działo się w pałacu. Jakby nie da się ukryć – to jest musical który mówi, że bardzo nie ładnie jest plotkować i fotografować osobę gdziekolwiek jest po czym korzysta z tych samych plotek i nawiązań do zdjęć by budować swoją opowieść.
Być może dałoby się ten paradoks dość dobrze ograć gdyby nie fakt, że to sztuka zaskakująco bezrefleksyjna. Przyjmuje z góry dość jasną historię, rozpisuje wszystkim role, i trzyma się swojego. Diana to ta dobra, Camilla to ta zła, Karol też jest zły, nie kochający i niewierny, Królowa trochę nie rozumie co się dzieje. Całość w swoim tonie bardziej przypomina opowieść rodem z Dynastii niż cokolwiek co miałoby pochylić się nad tym kawałkiem życia zupełnie prawdziwych osób. I wiecie co – tam gdzie co pewien czas musical skręca w kierunku campu (pojawia się Barbara Cartland) jest nawet zabawnie, ale twórcy nigdy nie zostają w tych rejonach zbyt długo zajęci budowaniem wielkiej historii o wielkiej kobiecie (której jednak nie znają na tyle dobrze by powiedzieć o niej cokolwiek poza banałem).
Co ciekawe – nie uważam historii która rozegrała się w pałacu za zupełnie pozbawioną dramaturgicznej wartości. Wciąż jednak – to jest niesamowite jak wiele w tym serialu kliszy i nieporadności. Nie tylko w warstwie dramaturgicznej ale też w tej inscenizacyjnej. Jesteśmy w latach 80 i 90 ale paparazzi latają w kapeluszach i długich płaszczach – zupełnie jakbyśmy byli w latach czterdziestych. Podobnie w czasie wyprawy Karola i Diany do Walii można pomyśleć, że biedni Walijczycy są pół wieku za resztą świata i u nich też głębokie lata czterdzieste. Nie mówiąc już o genialnych słowach – moja ukochana piosenka zawiera frazę „It’s the thrilla in manila/with Diana and Camilla”, podobnie jak naprawdę cudowny i jakże naturalny rym „The Russian plays on and on/ Like an endless telethon/ How I wish that he were Elton John,” choć jest to blisko cudownej linijki „Serves me right for marrying a Scorpio” ale wszystko wygrywa linijka „Harry my ginger-hair son”. A to tylko kilka przykładów – to jeden z tych musicali, w których niektóre rzeczy są tak od czapy że człowiek zastanawia się czy ktokolwiek przemyślał słowa piosenek.
Nie ukrywam, że ten musical strasznie mnie rozbawił – głównie tym jak bardzo starał się być poważny, smutny i wzruszający, jednocześnie korzystając z niesamowitych klisz, słabego aktorstwa (co nie jest nawet winą obsady – raczej reżyserii, bo obsadzeni aktorzy i aktorki maja doskonałe role na koncie), i tego zupełnego braku refleksji nad tym czym właściwie jest opowieść o księżnej Dianie. Jednocześnie, nie ukrywam, że moim zdaniem twórcy przegapili niesamowitą możliwość. Bo przecież czas pokazał, że historia Diany i Karola była jednak bardziej skomplikowana. Karol nie tyle miał romans z Camillą, co po prostu – Camilla jak wszystko wskazuje była miłością jego życia. I to z dzisiejszego punktu widzenia jest zupełnie inna historia – w której być może najgorszym elementem nie są charaktery poszczególnych osób ale kretyński pomysł by w XX wieku dobierać partnerów biorąc pod uwagę „kto się najlepiej nadaje”. O ile lepszy byłby to musical gdyby opowiadał o trójce osób zamiast stawiać koniecznie koślawy pomnik tyko jednej.
Inna sprawa – zawsze mnie bawi jak łatwo przyjęliśmy narrację o Dianie jako dziewczynie znikąd, z zewnątrz która zmieniła skostniałą arystokrację. Tak Diana rzeczywiście zachowywała się zdecydowanie swobodniej i pobiła serca części brytyjskiego społeczeństwa. Ale Diana nie była przypadkową dziewczyną z zewnątrz. Diana pochodziła z jednego z najważniejszych arystokratycznych rodów brytyjskich, żyjących w bliskich związkach z rodziną królewską. Serio nazwisko Spencer to nie jest nazwisko Smith. To nie była dziewczyna z ludu, ale młoda arystokratka, z tych kręgów społecznych z których wybiera się partnerki na następcę tronu. To jest sprzeczne z jej legendą – ale serio już Kate Middleton jest bardziej dziewczyną z ludu niż Diana. Co ponownie prowadzi nas do tego problemu, który ma musical – potrafi streścić legendę Diany ale nie umie nigdzie się do niej krytycznie czy nawet refleksyjnie odnieść. Serio miejscami miałam wrażenie, że gdyby kiedykolwiek powstał w Polsce musical o papieżu byłby zrealizowany w podobny sposób.
Nie da się też uniknąć refleksji, że „Diana” to typowy przykład amerykańskiego spojrzenia na brytyjską kulturę. Brytyjskie media rozjechały Dianę – chociażby za język jakim się posługuje i kompletny brak zrozumienia brytyjskiej kultury. Niektórzy krytycy dość poważnie zastanawiali się, czy jedynym sposobem by spojrzeć na musical przychylnie nie jest potraktować go jak satyrę. Jednocześnie jednak – musical doskonale wpisuje się w tą wizję tego czym jest dla amerykanów brytyjska rodzina królewska. To bardzo wyraźnie element kultury popularnej, który obecnie nie ma nic wspólnego z prawdziwymi, żywymi osobami. Więcej sama dynastia jest raczej czymś egzotycznym niż elementem życia społecznego i politycznego, która w równym stopniu jest kochana, co uważana za ciężar (to drugie zresztą coraz bardziej). Nie da się chyba uczciwie opowiedzieć historii Diany bez zrozumienia na jakim tle się rozgrywa. Trochę próbowało to zrobić „The Crown” (jestem ciekawa jak pójdzie dalej) ale też trochę musiało skapitulować przed niezwykle silną medialną legendą tragicznie zmarłej księżnej.
Czytałam, że wiele osób „Diana” wzruszyła. Trudno się dziwić – została napisana jako musical który ma być przede wszystkim wzruszający. Ale to wzruszenie oparte o ten prosty rodzaj historii gdzie ktoś jest dobry ale nieszczęśliwy a potem umiera. A jeszcze, jeśli po drodze spotka taką osobę niesprawiedliwość, to tym lepiej. Tu twórcy zrobili wszyscy, żeby nas wzruszyć. Dlatego Diana jest najpierw bardzo biedna, potem bardzo dobra (niekiedy na granicy świętości) a potem bardzo martwa. Tylko, że właśnie, to pewnie tylko jedna z wielu narracji, wpisanie czyjegoś realnego życia w ten model opowiadania historii który w danym momencie najbardziej pasuje. Zresztą jestem bardzo ciekawa jak do tej całej historii odniesie się film „Spencer” bo choć pewnie będzie to coś lepszego to kto wie – może się okazać równie bezradny wobec tak zbudowanej i wciąż silnej legendy.
Jeden z anglojęzycznych tekstów poświęconych musicalowi nosił tytuł „Kiedy damy Dianie spokój”. Wydaje mi się to pytanie całkiem intrygujące. Z jednej strony – przyjęliśmy dość słusznie narrację, że jednym z kluczowych elementów który najpierw czynił jej życie nieznośnym, a potem doprowadził ją do śmierci było dzikie zainteresowanie medialne. Teraz – media wciąż nie dają sprawie spokoju, nawet nie bacząc na to, że przecież mówią o realnej osobie. I tak można sobie zadać pytanie – ile w tym wszystkim legendy a ile tej samej potrzeby plotki i dramy, który ostatecznie doprowadziły do dramatu.
Ps: Niesłychanie bawi mnie, że najlepszą chyba piosenkę w całym musicalu o „Dianie” ma królowa Elżbieta.