Wszyscy znamy tą opowieść – młody utalentowany człowiek staje w obliczu najważniejszej decyzji. Poświęcić całe życie sztuce, którą kocha i w którą wierzy czy też wręcz przeciwnie – rzucić się w świat łatwego zarobku i zapomnieć o młodzieńczych ideałach. Pisano o tym powieści, sztuki i musicale. Mało kto umiał jednak opowiedzieć tą historię tak jak Jonathan Larson. Być może dlatego, że w tych wszystkich opowieściach o życiu bohemy widział przede wszystkim siebie. W „Tick, Tick… Boom!” mierzył się z własną porażką jednocześnie wpisując ją w bardzo stary schemat.
Od razu musimy powiedzieć o słoniu w pokoju (mimo, że bardzo pragnie się schować za fortepianem). Larson stanowi przykład osoby, której życiorys ułożył się w tak dramatyczny sposób, że trudno było potem mówić o nim bez świadomości tego co stało się potem. Młody kompozytor w wieku zaledwie 35 lat, zmarł w dniu pierwszego wystawienia swojego musicalu „Rent”. Co znaczy, że nigdy nie doczekał momentu wielkiego triumfu, na który czekał. Sam „Rent” stał się nie tylko przebojem, ale też – dla wielu widzów, pozycją kluczową na liście współczesnych musicali amerykańskich.
Tragiczna śmierć, która w jak najlepszych francuskich powieściach, zbiegła się z potencjalnym momentem triumfu sprawiła, że sam Larson wyrósł na postać tragiczną, a co za tym idzie – trudną do realnej oceny. Prawda jest jednak taka, że z czasem zaczęła się pojawiać narracja, która nadawała jego działaniom nieco inny kontekst. Jak wszyscy wiemy „Rent” to przerobiona na współczesną opowieść „Cyganeria”. Jednak większość osób nie zdaje sobie sprawy, że drugoplanowe postaci (głównie osoby queer) są przeniesione niemal jeden do jednego z powieści „People in Trouble”, którą napisała Sarah Schulman. Autorka (co ważne lesbijka, czyli mówiąc o swojej społeczności – w przeciwieństwie do Larsona, który sam był hetero) napisała o tym całą – bardzo ciekawą książkę. Tym samym można zobaczyć sam „Rent” i twórcę w zupełnie innym świetle – dostrzegając, że jest to kolejny przykład przejmowania narracji qeerowych przez osoby hetero (tu ważna uwaga, że w „Rent” osoby queer są na drugim planie, podczas kiedy pierwszy jest hetero – bohaterowie queerowi umierają ale już dla tych „w normie” jest szansa”). Te informacje nie powinny sprawić, że macie nie oglądać „Rent” czy pogardzać autorem – raczej dostrzec, że nawet jeśli przełomowy pod pewnymi względami (pojawienie się postaci trans) „Rent” wciąż wpisywał się w pewien schemat. Zaś jego autor – niekoniecznie przeżył to o czym tak chętnie opowiadał. I być może gdyby nie umarł – rozmowa o tym toczyłaby się zupełnie inaczej.
Nie ukrywam, że ta wiedza sprawia, że pod pewnymi względami czuję, że „Tick, Tick… Boom!” wyprzedza w mojej głowie „Rent”. Tu nie ma wątpliwości, że autor mówi co zna i mówi tonem, który jest mu najbliższy. Oczywiście należy pamiętać, że mamy do czynienia z pewną kreacją, ale jednocześnie – to doskonale pokazuje pewien sposób myślenia. W tym przypadku głód sukcesu i przerażenie, że człowiek zbliża się do trzydziestki (nie ukrywam nigdy nie zrozumiałam tego dość chorobliwego przekonania, że trzeba cokolwiek do trzydziestki osiągnąć). Jednocześnie to historia młodego, dość aroganckiego kompozytora, który musi się pogodzić z tym, że bycie bardzo zdolnym nie oznacza szybkiej drogi do sukcesu – zwłaszcza w świcie Broadwayowskich produkcji. Przy czym głód Larsona łatwo zrozumieć – Broadway rzeczywiście wydaje się na wyciągnięcie ręki. Zwłaszcza, gdy sam Stephen Sondheim pojawia się na przesłuchaniu. Ani musical ani film nigdy talentu Larsona nie podważają, wręcz przeciwnie – nie raz możemy zobaczyć z jaką łatwością komponuje utwory i wyłapuje frazy które potem brzmią nam w uszach.
Film reżyseruje Lin Manuel Miranda, który najwyraźniej ma słabość do tych którzy są „young scrappy and hungry”. Jak na reżyserski debiut jest to film zdecydowanie udany. Tam gdzie trzeba debiutujący reżyser sięga po oryginalne nagrania z występu Larsona, pozwalając nam zanurzyć się w świecie niszowej produkcji z lat dziewięćdziesiątych, ale co pewien czas pozwala sobie na narracje, które grają na najwyższych emocjach – jak w mojej ulubionej sekwencji filmu – „Why” (cudownie zapisanej historii własnej pasji i marzeń) gdzie zdecydowanie wykorzystuje bardziej filmową perspektywę. Warto też zwrócić uwagę z jaką dokładnością zostały odtworzone realia życia kompozytora. Ubrania, które nosi w filmie Garfield są w wielu przypadkach jeden do jednego kopią ubrań Larsona z czasów gdy łączył komponowanie z pracą w knajpie. Lin Manuel Miranda ma całkiem dobrą rękę do łączenia bardzo poważnych tematów i humoru – pomaga mu też sam Larson ale tu niektóre sekwencje to fantastyczne perełki. Zwłaszcza „Sunday” – który stanowi chyba najbardziej naładowany broadwayowskimi legendami numer w historii kina – doskonale rozładowuje napięcie filmu a jednocześnie – przypomina o wielkim marzeniu o byciu częścią tej teatralnej społeczności. Można wręcz przypuszczać, że prawie każdy kto śpiewa w tej sekwencji kiedyś był w tej samej sytuacji co głodny sukcesu kompozytor.
Chyba najlepszym wyborem Mirandy było obsadzenie Andrew Garfielda w głównej roli. Nie chodzi jedynie o pewne fizyczne podobieństwo aktora do kompozytora. Garfield doskonale przenosi na ekran zarówno niewinność i ambicję swojego bohatera, jak i jego egoizm i do pewnego stopnia – okrucieństwo wobec wszystkich, wokół którzy mają inne ambicje niż on. To połączenie zawsze dobrze wychodziło Garfieldowi, który w tych wielkich brązowych oczach nosi każdą emocję. Co ciekawe, kiedy oglądałam musical zupełnie nie podważałam wokalnych umiejętności aktora – jakoś mi do niego pasowało, że umie śpiewać. Dopiero potem dowiedziałam się, że wcale nie było to takie oczywiste. Jak się okazuje musiał spędzić sporo czasu trenując swoje możliwości i wyszło mu to całkiem nieźle. Zwłaszcza, że tu wyraźnie widać rękę reżysera, któremu zdecydowanie zależałoby mieć na pokładzie dobrze śpiewających aktorów. Za co Mirandzie dziękuję, bo akurat w przypadku takich musicali wolę by były dobrze zaśpiewane niż żeby miały najsławniejszą obsadę.
„tik…tik…Boom!” to ciekawy przykład filmu, który będzie zapewne zupełnie inaczej rezonował z wielbicielami musicalu – zwłaszcza w wydaniu broadwayowskim a inaczej z tymi którzy nie są zanurzeni w ten świat. Dla pierwszych to przede wszystkim produkcja, która ten broadwayowski świat stawia w centrum i stanowi jakiś głos, o tym czym ma być amerykański musical i kim są jego twórcy. To nie tylko musical o słynnym twórcy, ale też musical innego twórcy, który odcisnął swoje piętno na historii Broadwayu. Jeśli nie musisz sprawdzać w Wikipedii, ile lat miał Stephen Sondheim kiedy skomponował „West Side Story” to jest to film dla ciebie. Bo to dokładnie jest produkcja dla ludzi, którzy robią głęboki wdech, kiedy na ekranie pojawia się Bradley Whitford, który ma charakterystyczną brodę i przechyloną głowę. Jakby jeśli kiedyś powstał film, który pozwala w 100% rozpoznać wielbicieli teatralnego musicalu – to właśnie ten.
Jeśli jednak nie należymy do tej grupy – wtedy sama produkcja wybrzmiewa zupełnie inaczej. Wciąż to niezła opowieść o ambicjach, o tym co jest ważniejsze – kasa czy artystyczne spełnienie, ale już niektóre momenty nie będą brzmiały tak samo. Nie da się bowiem ukryć, że jeśli grupa klientów śniadaniowi w piosence „Sunday” nie wydaje ci się dziwnie znajoma, ogląda się tą scenę zupełnie inaczej. Nie znaczy to, że film jest hermetyczny – sama historia jest stosunkowo przejrzysta i dobrze znana. Raczej dostajemy dwie opowieści w jednej – tą która reżyser kieruje bezpośrednio do wielbicieli gatunku i do całej reszty. Osobiście uważam, że ta pierwsza narracja wychodzi Mirandzie lepiej, ale być może dlatego, że czuję, że trochę kierował ją do mnie. Być może też jeśli spojrzymy na film bardziej umownie mniej nam przeszkadzają pewne schematy jak np. pojawienie się AIDS na drugim planie, ale głównie po to by pierwszoplanowy bohater mógł sobie coś uświadomić. Nawet jeśli sięgamy tu do realnych wspomnień kompozytora to wciąż – wpisują one epidemię w bardzo konkretną narrację.
Muszę jednak pod koniec przyznać, że choć nie mam żadnych zarzutów wobec „Tick, Tick… Boom!” to nie mam wrażenia by był to film, który zyska kultowy status. To jeden z tych filmów który ogląda się z przyjemnością, nawet słucha się potem piosenek, ale niekoniecznie jest w tej opowieści coś czego nie słyszeliśmy wcześniej. Nawet muzycznie słychać tutaj „Rent” (za którym nie przepadam) co nie dziwi, bo ostatecznie część utworów brzmi jak próba przed ostatecznym musicalem. Nie wiem, skąd we mnie ten konflikt. Może jednak nie umiem zapomnieć, że legenda Larsona jest w dużym stopniu wykreowana, może znam tą opowieść za dobrze. W każdym razie – nie mam żadnych zarzutów do filmu, ale nie wiem, czy obejrzę go jeszcze raz (no może poza „Sunday” bo to jest po prostu przepiękna rzecz). Co sprawia, że jestem rozdarta. To jest dobry film. Ale w przypadku musicalu muszę poczuć wszystko na raz. Tu niekoniecznie dałam się ponieść uczuciom. Być może też dlatego że musical stworzony jako muzyczny one man show wymaga by być „in the room when it happens”. A może po prostu czasem coś jest dobre ale nie zawsze jest dobre dla nas. I tak właśnie czuję się z tym musicalem.
Ps: Nadal nie jestem w stanie uwierzyć że to pierwszy musical Andrew Garfielda – człowiek na niego patrzy i wydaje się, że powinien mieć na koncie co najmniej trzy musicale i jeden występ na Broadwayu (musicalowy bo scenicznie tam grał)