Podobno tylko twórcy, którzy nie mają weny a goni ich termin albo płaci im się od wierszówki, rozpoczynają swoje teksty od długiego opisu stanu psychicznego w jakim zasiadają do pisania. Mnie nikt nie płaci, a terminy mnie zdecydowanie nie gonią. Czuję się jednak w obowiązku by ten wpis zacząć od pewnych osobistych rozważań. Wydają mi się konieczne, gdy pisze się o dziele kultury z którym ma się emocjonalny związek.
Zacznę od tego, że kocham musicale. Sceniczne, filmowe, serialowe. Jak wiecie, razem z Patrycją Muchą – mamy osobny podcast poświęcony musicalom. Ta miłość oznacza, że dla mnie nie ma nic dziwnego w tym, że ludzie tańczą i śpiewają, nie ma nic śmiesznego ani niedorzecznego w tym filmowym momencie, kiedy emocje i uczucia są tak wielkie, że można je tylko zaśpiewać. Nie mam, wobec tego gatunku żadnego pobłażania i życzliwego dystansu. Jako osoba wychowana na operze, nie czuję bym musiała jakoś specjalnie przy musicalu zawieszać niewiarę, przebijać się przez jakieś trudy dostosowania się do gatunku. Język tego gatunku jest dla mnie wciągający, ale jednocześnie – znany. Wiem, że nie wszyscy tak mają, ale takim widzem jestem ja.
Druga sprawa – „West Side Story” o którym chcę dziś napisać nie jest dla mnie musicalem obojętnym. Zobaczyłam go pierwszy raz jako kilkulatka. Pokazał mi go tata zapewniając mnie, że jest rzeczą absolutnie konieczną bym ów film zobaczyła. Ponieważ zdaniem mojego ojca jako dziecko powinnam też koniecznie zobaczyć „Odyseję Kosmiczną” to pamiętam, że usiadłam do seansu z wielkim dystansem. I się zakochałam. Nie w bohaterach. Bo ci zawsze wydawali mi się trochę przerysowani, ale w muzyce, piosence, balecie. Nie byłam jedną z tych osób, których bawiło, że członkowie gangu tańczą balet (jak to jest często parodiowane) – wręcz przeciwnie – od początku uważałam, że to super. Ta miłość nie opuściła mnie przez kolejne dekady. Jedyna różnica – rzadziej wracałam do filmu, częściej słuchałam wykonań scenicznych, koncertowych – właściwie słuchałam każdego. Do tego stopnia, że po prostu nauczyłam się musicalu na pamięć („I feel Pretty” i „Maria” to chyba jedne z niewielu musicalowych utworów które umiem w całości zafałszować z pamięci, bo głosu mi do nich brakuje).
No i sprawa trzecia – zdecydowanie ważna – nowe „West Side Story” wchodzi do kin tuż po tym jak dotarła do nas wszystkich wiadomość o śmierci Sondheima – twórcy słów do tych słynnych utworów. Zmilczmy, ile miał lat, gdy wpisał się po raz pierwszy w historię musicalu (bo dostaniemy strasznych kompleksów) ale wciąż – gdzieś nad całym moim oglądaniem unosił się cień bólu jaki toczy serce miłośniczki musicalu chwilę po tym jak zgasła jego jedna z największych współczesnych gwiazd. To wszystko sprawia, że zarówno seans starszej i nowszej wersji musicalu odbywał się u mnie w atmosferze pewnej melancholii. Jakbym oglądała oba dzieła w jakimś momencie transformacji – z czegoś co jest żywe w coś co jest już rozdziałem zamkniętym. Pod tym względem pisanie o tych musicalach jest dla mnie jakoś emocjonalnie naznaczone – być może bardziej niż wypada w przypadku recenzji. Ale jednocześnie korzystam tu z przywileju prowadzenia bloga gdzie mogę w każdej chwili zdąć recenzencką czapkę i założyć ten kapelusz widza z pierwszego rzędu.
Wiecie już więc wszystko – o mnie, osobie, która zasiadła dzień po dniu obejrzeć nową i starszą wersję „West Side Story”. Tą kolejność podpowiedziałam sobie sama – nie chciałam odświeżać starszej wersji tuż przed seansem by nie spędzić każdej minuty na porównywaniu decyzji artystycznych dwóch bardzo różnych twórców, których filmy pojawiają się w kinie z sześćdziesięcioletnim odstępem. Uznałam, że dam nowemu „West Side Story” wybrzmieć a dopiero potem zabiorę się za tworzenie katalogu różnic w interpretacji. Nie da się bowiem zaprzeczyć, że każda sztuka może i powinna być wystawiana jak najwięcej razy, bo wtedy każdy może dodać coś od siebie. Nie jest więc odstępstwo od oryginału wadą – wręcz przeciwnie – należałoby się tych licznych odstępstw spodziewać. Im inne jest nowe „West Side Story” od starego tym większy sens ma to, że powstało. Bo przecież to jest jedno z tych pytań, które nurtowało widzów zanim jeszcze film nakręcono – czy w ogóle jest sens wracać do tego musicalu w kinie?
Przyglądając się nowej adaptacji (co ciekawe jedną z producentek jest Rita Moreno, czyli oryginalna Anita – rola za którą dostała Oscara) można dojść do wniosku, że na pewnym poziomie jest to adaptacja bardzo potrzebna, a na pewnym – zupełnie zbędna. Zacznijmy od tego co jest potrzebne. Nowy film stara się nieco wyprostować problemy adaptacji z lat sześćdziesiątych. Dokładniej – sprawić by osoby latynoskiego pochodzenia grały latynoskie role. W pierwszym filmie właściwie tylko Rita Moreno pochodziła z Portoryko a co więcej kazano jej przyczernić skórę, bo była zbyt jasna. Zresztą podobnie było z częścią obsady grającej Rekinów. Nie wspominając już o tym, że rolę Bernardo grał George Chakiris z pochodzenia Grek.
W nowej adaptacji już takich kontrowersji nie ma – zadbano by członkowie społeczności i gangu Rekinów byli grani przez amerykanów latynoskiego pochodzenia (wciąż zastanawia mnie jednak jak bardzo pochodzenie wyrównuje narodowość – ostatecznie kraje ameryki południowej różnią się od siebie – ale to chyba refleksje europejskie). Film dużo bardziej stawia też na kwestie uprzedzeń rasowych dość jasno dając do zrozumienia, że są one podstawą sporu pomiędzy gangami. Czy ten element był w oryginalne? Był, ale nieco mniej wybrzmiewał. Tu zdecydowanie jest to temat na pierwszym planie, co nie dziwi biorąc pod uwagę, że jednak mamy do czynienia z tematem niesłychanie żywym w obecnej amerykańskiej kulturze. Inna sprawa – to jedyny sposób by pewne treści które były do przyjęcia ponad pół wieku temu dziś nie wypadły jak rasistowski stereotyp.
W imię wyrównywania historycznych zaszłości postanowiono też część dialogów zostawić po hiszpańsku – argumentując, że przecież Stany są krajem dwujęzycznym i winno się hiszpański rozumieć. Te dialogi nie mają napisów. Co ciekawe, nie mają też w wersji polskiej, bo najwyraźniej amerykański kolonializm kulturalny uznaje, że zadaniem obywatela każdego kraju jest posługiwać się językiem największej amerykańskiej mniejszości. Na całe szczęście miałam na studiach łacinę dzięki czemu rozumiem hiszpański trzy po trzy. Co ciekawe widz polski który hiszpańskiego nie zna straci wyłącznie dialogi latynoskich postaci. Trochę się zastanawiam czy to nie jest działanie pozornie dobre, ale nie będę się tu wdawać w wielkie spory, bo mi to oglądania nie zaburzyło. Intrygującym jest fakt, że nie zdecydowano się na krok, jeszcze bardziej znaczący. Swego czasu na Broadwayu wystawiano wersję, gdzie piosenki śpiewane przez Latynosów były całości po hiszpańsku (co ciekawe osobą, która robiła przekład na potrzeby musicalu był Lin Manuel Miranda). Widownia teatralna tego nie pokochała (trzeba było wrócić do wersji oryginalnych), ale przyznam wam szczerze – cały czas miałam nadzieję, że tak będzie w wersji filmowej. Zwłaszcza w przypadku, kiedy tak zwraca się uwagę na język. No ale najwyraźniej niechęć do napisów wygrała. Widzowie mogą przegapić kilka wymian zdań, ale już nie cały utwór.
Nowe „West Side Story” stara się dodać nieco głębi postaciom. Zwłaszcza należy pochwalić jakiś heroiczny wysiłek by Tony stał się postacią choć trochę interesującą. Trzeba bowiem powiedzieć, że Tony to postać żadna i niezależnie od wersji wydaje się równie mdły. Tu zaś w tej roli mamy najbardziej rozpoznawalnego aktora (Ansel Elgort) i próbuje zrobić wszystko byśmy zwrócili na niego uwagę. Pojawia się więc dość szeroko zarysowane tło jego przemiany (odsiadka za pobicie) a także dostaje do zaśpiewania „Cool” w rozpaczliwej próbie stworzenia z niego jakiejś postaci. Od razu mówię – nie za bardzo się udaje, bo Tony to nie jest jakaś wielka postać. Zresztą nie tylko w przypadku Tony’ego scenarzysta Tony Kushner stara się dodać więcej tła. Kluczowe jest wprowadzenie wątku wyburzania dzielnicy i jej przemiany w obliczu budowanego w okolicy Lincoln Center. To wątek, który sprawia, że nowe „West Side Story” zazębia się nieco tematycznie z niedawnym „In The Hights” gdzie mamy dwie społeczności poddawane procesowi gentryfikacji. Wśród tych nowych wątków jeden przykuł moją uwagę – bo jest ciekawy na tle innych. Otóż w nowej wersji Porucznik Schrank wygłasza pogadankę na temat tego, że członkowie Jetów należą do ostatnich niedobitków białych imigrantów, którzy nie dali rady awansować społecznie. To nieco zmienia pewną dynamikę. Portorykańscy emigranci jawią się tu jako ci którzy jeszcze mają szansę piąć się w górę. Dla młodych wyrostków z West Side nie ma takiej szansy. Niestety ten wątek nie jest dalej prowadzony a szkoda, bo mógłby nieco poszerzyć kontekst tego konfliktu.
O ile musical z lat sześćdziesiątych wybrzmiewał złością młodych ludzi na świat, który ich nie rozumie (jedno z moich ukochanych zdań brzmi „You were never my age” – rzucone jako wyrzut wobec starszego pokolenia które nigdy nie będzie przeżywało tego co pokolenie następne) o tyle nowy jest tego pozbawiony. Najwyraźniej w latach sześćdziesiątych dużo bardziej wyczuwało się emocje narastającego buntu nowego pokolenia. Co ciekawe – filmowy oryginał jest też dużo bardziej anty policyjny niż obecna wersja no ale ponownie – kontekst powstania filmu determinuje co będzie się wybijać na pierwszy plan. W młodzieżowych gangach lat sześćdziesiątych widać znużenie tym, że rzeczywistość nie ma nic do zaoferowania młodym mężczyznom, w latach dwudziestych dwudziestego pierwszego wieku dużo bardziej czuć napięcia rasowe. Zresztą o ile Spielberg pokazuje nam świat który się kończy, to w filmie Roberta Wise był to świat zdecydowanie żywy (u Spielberga film otwierają ruiny budynków zburzonych pod budowę Lincoln Center, Wise zaś rzuca nam niesamowitą panoramę całego Manhattanu). To w ogóle jest ciekawe, bo Wise kręci przecież musical niemal współczesny podczas kiedy Spielberg stara się klasykę uczynić za wszelką cenę ważną dla współczesnego widza. Dwie zupełnie różne perspektywy.
Spielberg robi też jeszcze jedna sporą zmianę – podmienia Doca – właściciela sklepu i baru na Valentinę. Valentina to starsza pani, która z jednej strony scenariuszowo spełnia rolę Doca, z drugiej jest Marią, której się udało – portorykańską kobietą, która wzięła lata wcześniej ślub z białym mężczyzną. To dobry pomysł wprowadzić taką postać (w oryginalne nie ma starszych osób latynoskiego pochodzenia) ale najodważniejsze jest dać Ricie Moreno do zaśpiewania „Somewhere” – utwór, który w oryginalne śpiewa Tony z Marią. W ten sposób ta romantyczna ballada o pragnieniu ucieczki dwójki kochanków zamienia się w refleksję dużo szerszą – nad tym czy wspólne życie jest w ogóle możliwe. To jest zdecydowanie doskonały ruch, który współczesnemu widzowi pozwala się odnaleźć w całej fabule. Zresztą nie ukrywam – Rita Moreno jest w tym filmie fantastyczna i wnosi tak potrzebną tej historii odrobinę humoru (zwłaszcza gdy odpytuje zakochanego Tonego czy nie chciałby zanim ogłosi swoją dozgonną miłość zabrać Marii chociażby na kawę)
Jednocześnie – przyglądając się produkcji można dojść do wniosku, że Spielberg nie jest się w stanie uwolnić od nagrodzonej i przełomowej adaptacji z lat sześćdziesiątych. Niektóre sceny wyglądają niemal jak przepisane jeden do jednego. Inne kręcone są tak by naśladować styl z lat sześćdziesiątych, zwłaszcza pod względem oświetlenia postaci, palety barw. Choć w przeciwieństwie do oryginału – który był kręcony w dużej mierze w dekoracjach, tu mamy film bliżej rzeczywistości, to paradoksalnie, czasem wydaje się bardziej teatralny. Być może dlatego, że wszystko wydaje się tu aż przestylizowane w swoich nawiązaniach do lat sześćdziesiątych. Trochę tak jakby Spielberg nie mógł z siebie strząsnąć oryginału. Co jest moim zdaniem problemem filmu, bo po co nam współczesny film z lat sześćdziesiątych. To co w starszej produkcji jest w jakiś sposób naturalne, tu musi być wykreowane. Nie wiem czy potrzebnie biorąc pod uwagę jak niewielu widzów w kinie będzie miało w głowie film sprzed ponad pół wieku.
Drugi problem to kwestia podejścia reżysera i scenarzysty do kwestii musicalowej materii filmu. Choć nie pominięto żadnego utworu, choć sceny taneczne są pod niektórymi względami bardziej widowiskowe niż w oryginalne to cały czas miałam wrażenie jakby się Spielberg trochę tego musicalowego a zwłaszcza baletowego pochodzenia West Side Story wstydził. Ów wstyd jest być może niezauważalny dla większości widzów, którzy nie lubią czy nie oglądają wielu musicali. Bo on trochę zgrywa się z ich poczuciem, że ta dziwność języka musicalowego trzeba osłabić. Dla mnie jednak objawia się przede wszystkim w tym, że Spielberg wciąż próbuje śpiew swoich bohaterów albo usprawiedliwić, albo osadzić w relacji – śpiewający, tańczący – słuchacz, widz. Stąd, gdy Tony śpiewa „Maria” to śpiew przeradza się w nawoływanie dziewczyny – bo to jakoś uzasadnia obsesyjne powtarzanie imienia, kiedy Anita i Bernardo śpiewają cudowne „America” (żadne utwór lepiej nie dekonstruuje amerykańskiego snu) to nie robią tego we własnym gronie na dachu, ale wciągają całą dzielnicę (ma to bardzo vibe „In teh Hights”), kiedy Tony śpiewa „Something’s Coming” słucha go Valentina. To wszystko sprawia, że nie ma tego momentu, kiedy utwór nie jest sposobem na komunikację z drugą osobą, ale wypowiedzeniem swoich uczuć. To wciąż jest musical, ale w jakiś sposób zracjonalizowany. To może umknąć, ale mnie uwierało przez cały film jak kamyk w bucie.
Mam też problem z tym co jest oznaką współczesnego musicalu. Jeśli obejrzyjcie klasyczne „West Side Story” – sekwencje takie jak „America” czy „”The Dance at the Gym” zwrócicie uwagę, że wiele ujęć jest bardzo statycznych – żeby widz mógł podziwiać sekwencje choreograficzne i baletowe – dłuższe nieprzerwane ujęcie daje uczucie podobne do tego jakie mamy, gdy oglądamy tancerzy na scenie, możemy podziwiać ich kunszt i język tańca. Ale w obecnym musicalu filmowym żywe jest przekonanie, że widz nie zniesie takiej sceny. Kamera jest więc bardzo dynamiczna, ujęcia często się zmieniają, szerokie plany przeplatane są zbliżeniami. Z punktu widzenia tempa filmu i wrażeń widza kinowego, to pewnie dobra decyzja. Ale ja zawsze mam ten problem, że w tym wszystkim gubi się możliwość spokojnego podziwiania choreografii i kunsztu tancerzy. Do tego w tym filmie jest zdecydowanie mniej baletu, bo najwyraźniej – lata kpienia z tańczących członków gangu sprawiło, że Spielberg wyciął im nie jedna scenę. A szkoda, bo znów – próba wycięcia umowności z musicalu wydaje się być czymś czego nie lubię – robieniem filmu gatunkowego z lekkim zażenowaniem gatunkiem, który się wybrało.
Jak wypada nowe West Side Story pod względem obsady? To ciekawe, ale w sumie – nie różni się bardzo od oryginału. Niewątpliwie najlepsza z całej obsady jest Ariana DeBose jako Anita (bo to najlepsza postać tego musicalu). Ma w sobie wszystko – emocje, żar, żal i godność. Tańczy niesamowicie, śpiewa świetnie (co nie jest proste, gdy trzeba się mierzyć z legendą Rity Moreno). Gdyby miał się komuś z obsady dostać aktorski Oscar to właśnie jej. Bardzo podoba mi się nowa Maria. Debiutująca Rachel Zegler ma wszystko co Maria powinna mieć. Trochę charakteru, świeżość, niewinność i nadzieję. Plus Zagler umie pięknie śpiewać co kończy miejmy nadzieję erę obsadzania w głównych rolach osób, które nie potrafią ponieść melodii. Cudowna jest i naprawdę nie ma wątpliwości, że był to dobry wybór. Doskonały jest też, Mike Faist, jako Riff. Daje tej postaci głębię, której próżno szukać w filmowym oryginale, a która nieco lepiej pozwala zrozumieć dlaczego dla tego chłopaka potyczka z Rekinami jest tak istotna.
Tony budzi nieco więcej moich wątpliwości, ale to może dlatego, że Ansel Elgort w ogóle nie budzi mojego większego entuzjazmu. Inna sprawa, że jego Tony ani genialnie nie śpiewa (nie śpiewa źle, ale łatwo byłoby znaleźć lepiej śpiewającego aktora) ani też nie gra jakoś tak by człowiek pomyślał – och jak dobrze, że ta rola do niego trafiła. Prawdę powiedziawszy wolałabym tu aktora z Broadwayu, ale jak rozumiem – jakaś znana twarz w obsadzie jest konieczna. Na drugim planie bardzo ciekawą decyzją było obsadzenie roli Anybody Iris Menas. Menas to osoba niebinarna, co reinterpretuje tą postać. W wersji z lat sześćdziesiątych mieliśmy do czynienia z typową chłopczycą. Współczesna wersja interpretuje Anybody jako osobę trans ewentualnie niebinarną. Niewiele to zmienia w całym scenariuszu – ale jednocześnie – daje nową interpretację tej postaci i pozwala znaleźć niebinarnej osobie doskonałą rolę w popularnym filmie. Moim zdaniem to ciekawa zmiana – ponownie – będąca próbą dostosowania narracji do współczesności – co nie jest niczym złym – o to w tym chodzi.
Przyznam szczerze – kiedy myślę o nowym filmie jestem rozdarta. Mogłabym zaryzykować, że to nie jest zły film, ale nie jestem pewna czy to jest dobry musical. Albo jeszcze inaczej – „West Side Story” z lat sześćdziesiątych było pod pewnymi względami przełomowe. Cała pierwsza sekwencja rozgrywająca się na ulicach – to było w języku filmowego musicalu coś nowego, coś co otworzyło drzwi wielu innym produkcjom. Nowe „West Side Story” nie ma żadnych ambicji majstrowania przy języku musicalu. Spielberg nie jest tu w żadnym stopniu reżyserem innowacyjnym. Nie eksperymentuje, nie stawia widzowi wymagań, nie wyrywa go ze strefy komfortu. Tworzy dzieło wybitnie wypolerowane, ale nieotwierające żadnych drzwi. Więcej gdzieś tam pojawia się myśl, że tak to jest musical, ale nie musi. Co moim zdaniem jest zabójcze w tym gatunku. Szkoda, że nie dostał tego do reżyserii ktoś młodszy, mniej znany, bardziej głodny nowości i innowacji. Może umiałby zapomnieć co było wcześniej i dać nam nie tylko nowe „West Side Story” ale też nowy język opowiadania tej historii.
Zresztą tu już naprawdę zbliżając się do końca – mam wrażenie, że Spielberg jako reżyser sprawił, że w film nie mógł przekroczyć jeszcze jednej granicy. Otóż wiadomo, że Spielberg jest od lat reżyserem obyczajowo bardzo bezpiecznym. Niemalże ma PG!3 wytatuowane na czole. Stąd nowe „West Side Story” nie może się różnić od tego z lat sześćdziesiątych tym co być może byłoby różnicą największą – podejściem do obyczajowości, seksu i przemocy. No ale dobry wujek Spielberg nic tu nie zmieni. A szkoda, bo może gdyby się udało tam dodać to czego w filmie z lat sześćdziesiątych być nie mogło to poczulibyśmy jeszcze bardziej tą zmianę podejścia do materiału wyjściowego. Co ponownie prowadzi mnie do żalu, że wybrano reżysera, który miał tak zachowawcze podejście do materiału wyjściowego. Podejrzewam, że wszystko sprowadza się do tego, że to nowe podejście do filmu bardziej niż z jakiejś młodzieńczej potrzeby serca wynikało z pewnej kalkulacji. Oczywiście w kinie zawsze są obecne kalkulacje ale tu sprawiły one, że nie dostało się to w ręce jakiegoś młodego, wściekłego na świat reżysera (albo reżyserki), którzy pewnie miałby więcej odwagi.
Kończy się już strona siódma naszego tekstu a wy pewnie pytacie – to co Czajka? Która wersja lepsza? Którą obejrzeć? Którą pokochać? Którą zbojkotować? Odpowiedź jest prosta – żadnej. To musical. Każdy który pokochacie wyryje się złotymi zgłoskami w waszych sercach. Zwłaszcza jeśli to będzie wasze pierwsze spotkanie z musicalem, bo przecież ono jest najważniejsze. Nie wymagam od nikogo by pojawiał się na sali kinowej mając w głowie film z 1961 roku. To jest nasze brzmię – krytyków, filmozawców i wielbicieli musicali. Nowe „West Side Story” nie jest moim zdaniem lepsze od starego, ale to wciąż muzyka Bernsteina i słowa Sondheima. To wciąż jest musical, gdzie zakochana dziewczyna śpiewa „I feel Pretty” i gdzie kochankowie żegnają się pod balkonem śpiewając „Tonight”. Mogę rozkładać oba musicale na części pierwsze, ale to co dla mnie najważniejsze – emocje, które niesie dla mnie ta muzyka jest w obu. Oba więc będę powtarzać regularnie. Po obu będę chodzić i zupełnie bez wstydu śpiewać pod nosem „Maria” bo uwielbiam ten utwór. Jasne, wolałabym, żeby ta nowa wersja była odważniejsza. Tak jak wolałabym, żeby w tamtej starszej Grek nie grał Latynosa. Wolałabym, żeby nowy film nie był tak przyklejony do starego, że omawianie jednego bez nawiązania do drugiego wydaje się niemożliwe. Gdyby nowe „West Side Story” nie miało ze starym nic wspólnego – o wtedy byłby to dla mnie tryumf. Ale póki obie wybrzmiewają tą muzyką i tymi słowami to co ja mogę zrobić? Kochać obie i twierdzić niestrudzenie, że najlepsze co się temu musicalowi kiedykolwiek przydarzyło to Rita Moreno.
Ps: Wciąż mnie bawi, że na przestrzeni sześćdziesięciu lat zmieniono słowa „I feel Pretty” bo dziś dziewczyna nie może śpiewać „I feel pretty and wity and gay/ And I pity any girl who is’t me today” (śpiewa obecnie śpiewa tu bright to się rymuje z tonight)
Ps2: Jeśli czujecie po tych wszystkich uwagach niedosyt to starszy i nowszy musical na części pierwsze będziemy rozkładać w następnym „Wtem, Piosenka”. Bo trzeba powiedzieć, że jest trochę zmian w strukturze musicalu poprzez przestawienie piosenek, ale to jest rozmowa na musicalowy podcast a nie recenzję filmu.