Ostatnie dwa lata były dla wielu twórców niezwykle ciężkie. Odwołane plany, przerwane trasy, przełożone koncerty, zawieszone projekty filmowe. Odesłani do domu twórcy – zwłaszcza ci których praca polega na stworzeniu wielkiego zespołu i wspólnej pracy zostali wyrwani ze swojej codzienności, odesłani do domów, gdzie często po raz pierwszy od lat mieli czas, którego zwykle im brakowało. Teraz powoli spływają do kin (oraz do telewizji) produkcje których pomysły narodziły się właśnie w tym czasie, nad którymi zaczęto pracować, ponieważ wszystkie wcześniej ustalone sprawy nagle się zatrzymały. Kiedy mówiono o kinie pandemicznym spodziewano się wielu narracji opowiadających o chorobie, walce z epidemią, o niepokojach społecznych. Na te opowieści jeszcze poczekamy – na razie jako pierwsze pojawiają się historie, których pewnie jeszcze długo byśmy nie zobaczyli, gdyby nie pandemia. I taką opowieścią jest „Belfast” Kennetha Branagha
Ponieważ Kenneth Branagh jest moim ulubionym twórcą filmowym, to oczywiście, gdzieś po drodze czytałam i jego biografię i wszystkie jego wydane notatki z planów różnych filmów, a także obejrzałam każdy dostępny wywiad jakiego udzielił. Niektórzy nazwaliby to obsesją, dla mnie to naturalny sposób na poznanie twórcy. W każdym razie odchodząc od moich nawyków godnych stalkera, chciałam zaznaczyć, że te biograficzne opowieści zawsze wychodziły Branghowi doskonale. To jest jeden z tych twórców, który naprawdę umie opowiadać o sobie – ma w sobie ten irlandzki gen gawędziarstwa, dzięki czemu jego opowieści są zawsze zabawne, smutne, ale też – w dużym stopniu – przekładające prywatne doświadczenie na szerszą opowieść.
Taki jest autobiograficzny „Belfast” – film jest w dużym stopniu odtworzeniem najważniejszego momentu dzieciństwa Branagha – kiedy w Irlandii Północnej zaczęły się tzw. Troubles (najbardziej ironiczne określenie wojny domowej jakie można wymyślić) i jego rodzina stanęła przed ważnym pytaniem – zostać czy wyjechać. Reżyser przyznaje, że zdaje sobie sprawę jak kluczowy był to monet dla całej jego kariery. Gdyby rodzice nie zdecydowali się wyjechać z Belfastu – zapewne inaczej by mówił, co innego by robił i nigdy nie stałby się jedną z twarzy brytyjskiej kultury. Może byłby jednym z tych irlandzkich aktorów, których kojarzy wąska acz wierna grupa widzów. Branagh w pełni świadomy tego jak bardzo jego życie zmieniło się w dosłownie jednej chwili wraca do tych momentów by jeszcze raz przyjrzeć się im z bliska.
Wejście historii w życie małego chłopca jest niemal tak surrealistyczne jak scena z komiksów które czyta siedząc na krawężniku pod sklepem, czy zabawa z rycerzami i smokami, którą rozgrywa na ulicy gdzie każdy go zna. W jednej chwili idylla dzieciństwa (uchwycona jednym długim ujęciem) zamienia się w wojenną rzeczywistość. Zagrożenie jest z jednej strony wszechobecne z drugiej – zaskakująco oswojone. Na końcu ulicy pojawia się barykada, trzeba się legitymować, przedstawiać, uważać na to co się mówi i do kogo. Nawet jeśli chwilowo nikomu nie grozi bezpośrednie niebezpieczeństwo nad rodziną wisi pytanie – zostawać czy wyjeżdżać. Dać szansę Belfastowi czy podążyć za lepszym i pewnie spokojniejszym życiem gdzieś w Anglii, gdzie ojciec małego bohater ma pracę, do której regularnie jeździ.
Branagh podejmuje temat, który choć tak zakorzeniony w jego wspomnieniach jest przecież zawsze obecny. To pytanie, które zadają sobie wszyscy ludzie zmuszani przez historię do opuszczenia swojego domu. Czy ta rzeczywistość tu jest rzeczywiście gorsza od tej przyszłości tam. Matka głównego bohatera waha się najbardziej. Kocha Belfast, niczego poza nim nie zna. A Branagh tworzy nam tu obraz miejsca, które, gdyby nie konflikt byłoby swoistym rajem. Miejsca pełnego ludzi, którzy się znają, kochają, śpiewają, pomagają sobie wzajemnie i żyją swoje niezbyt zamożne, ale dobre życie. Gdy matka bohatera mówi, że nie zna niczego innego, czujemy ten rozdzierający serce smutek kogoś kto nie tyle chce wyjechać, co czuje, że musi. Te kilka miesięcy pomiędzy pojawieniem się zagrożenia a decyzją o wyjeździe to kronika nie tylko konfliktu ale też tego wszystkiego co czyni Belfast trudnym, czy wręcz niemożliwym do porzucenia.
Jednocześnie cała historia jest też uchwyconym z niesamowitą czułością portretem rodziny, widzianym oczyma dziecka, które czuje się bezpieczne wśród tych których kocha. Mam wrażenie, że Branagh obsadzając w rolach rodziców niesłychanie atrakcyjną parę aktorów (Catrione Balfe i Jamiego Dornana) oddaje też nieco dziecięcą perspektywę, w której rodzice są najpiękniejsi, najfajniejsi i najlepsi ze wszystkich. Tata najładniej śpiewa, mama najlepiej tańczy i dla dziecka, nie ma ważniejszych osób. Fantastyczny jest też sposób przeplatania scen codziennych, ze scenami które bezpośrednio odwołują się do konfliktu. Ten jest gdzieś pod bokiem, ciągle obecny, nierozwiązany, ale jednocześnie – nie staje na drodze do wizyty w kinie i teatrze. Tu zaś dzieje się magia, którą wszyscy członkowie rodziny przyjmują tak samo – do serca, bez żadnego filtra.
No może poza babcią i dziadkiem. Branagh sięga – trochę na przekór współczesnym trendom do wizji rodziny wielopokoleniowej, gdzie dla dzieciaka z podstawówki przesiadywanie przy stole u dziadków w czasie odrabiania lekcji jest najważniejszym punktem dnia. Dziadkowie są odmalowani z wielką miłością, ponownie – przefiltrowani przez tą czułą nieco dziecięcą perspektywę. Jednocześnie – Branagh sprawnie miesza to co wie i czuje kilkulatek z tym co naprawdę dzieje się wokół niego. Ponownie jednak nacisk położony jest na kluczowe elementy – zestawienia pogarszającej się wokoło sytuacji z absolutnym poczuciem, że rodzina kocha i wspiera. Udało się Branaghowi ująć coś co umykało wielu filmowcom – jak bardzo poczucie stabilności, spokoju i bycia u siebie daje dziecku przede wszystkim rodzina, i to przez jej pryzmat postrzega rzeczywistość i to czy jest ona dla niego straszna czy do przyjęcia.
Ponoć Irlandzkie podejście do życia składa się z humoru, smutku i odrobiny śpiewu i wszystko w tym filmie się znajdzie. Uśmiechniemy się widząc jak Buddy stara się zdobyć jak najlepszą ocenę z matematyki by usiąść blisko dziewczynki, która mu się podoba (z resztą dziewczynkę tą gra Olive Tennant córka Davida Tennanta), poczujemy smutek kiedy stanie się jasne że dziadek chłopczyka jest w bardzo chory. Podobnie jak przeżyjemy przerażenie, gdy nagle wydarzenia na ulicach staną się dużo bardziej napięte. Na koniec pozostaje śpiew, ten na ulicy, ten we własnej kuchni i ten na stypie – bo wszak na irlandzkiej stypie ktoś zaśpiewać musi.
„Belfast” to film z jednej strony bardzo mocno osadzony w osobistym doświadczeniu z drugiej – jego wymiar jest dużo szerszy. Zwłaszcza gdy po raz pierwszy pojawił się w kinach wydawał się idealnym komentarzem do sytuacji uchodźców. Nie da się bowiem ukryć, że Branagh przedstawia nam tu typową sytuację uchodźczą. Ludzie kochający swoje miejsce na ziemi, mający gdzieś rodzinę, nie znający niczego poza swoim Belfastem, muszą ruszyć w kierunku świata jednak im obcego. To co zostawiają za sobą to społeczność, rodzina, poczucie przynależności i tradycji którego nie trzeba definiować. Są biali i mówią po angielsku więc pewnie nie jeden widz dostrzeże te aspekty które by mu umknęły, gdyby byli to ludzie uchodzący z krajów które od lat kojarzą się nam tylko z konfliktami, ale który nie wyglądają „Jak my”
Fenomenalny jest Jude Hill jako Buddy. Branagh dał mu do zagrania rolę samego siebie i dał mu też – punkt odniesienia jakim były jego własne przeżycia (chociażby udział w okradnie sklepu). Jak reżyser wspominał na Camera Image tym co wyróżniało młodego aktora była jego umiejętność słuchania. Rzeczywiście Buddy w filmie często słucha dorosłych i można założyć że nie zawsze rozumie wszystko co do niego dociera. Jednocześnie Buddy jest takim prawdziwym dzieckiem rozdartym gdzieś pomiędzy klasówką z matematyki a świadomością, że rodzice rozmawiają o ważnych sprawach.
Tu taka uwaga na marginesie – kiedy myślę o temacie „dziecka na wojnie” i tego co ma w głowie, to moim zdaniem Belfast przerasta o głowę „JoJo Rabbit”, które szło w pewną niespójną, często fantastyczną wizję tego jak wygląda dziecięca świadomość. W filmie Branagha widać, że odpryski własnych wspomnień tworzą dużo bardziej zniuansowany i ciekawy obraz tego co dziecko o wojnie wie. Ja wiem, że porównanie tych dwóch filmów może się wydać na wyrost ale osobiście „Belfast” bardzo dobrze pokazał mi to jak można rozdzielić niewinność od naiwności i ująć tą różnicę w filmowej formie.
Właściwie cała obsada jest fantastyczna. Jamie Dornan od kilku lat przekonuje, że naprawdę ma do zaoferowania światu więcej niż bycie Christianem Greyem. Tu gra takie marzenie o ojcu, którego często nie ma, ale jak jest to jest dla dziecka najważniejszy. Fenomenalna jest Caitriona Balfe jako matek głównego bohatera, pozostawiona przez większość czasu sama, z rozdartym sercem pomiędzy potrzeba rodziny a miłością i przywiązaniem do miasta. Moim zdaniem Branagh w tej postaci najlepiej pokazał ten dramat wyjazdu. Że nasze miejsca kocha się nawet wtedy, kiedy nie są bezpieczne, kiedy cały świat widzi w nich miejsce z którego się ucieka.
Fantastyczni są dziadkowie. Ciaran Hinds i Judi Dench tworzą na ekranie taką parę która pewnie nie jednej osobie przypomina własnych dziadków. Spokojni, mądrzy, w jakiś sposób podchodzący do wszystkiego z dystansem jaki daje wiek. Ze smutkiem jaki on przynosi, kiedy człowiek wie, że pewnych rzeczy już mieć nie będzie, kiedy jakaś wizja życia to coś z czym się trzeba pożegnać. Ale jednocześnie to obraz czuły, dziecka, które widzi mądrego dziadka, narzekającą trochę babcie, które z uśmiechem na ustach patrzy, jak dziadkowie tańczą do nieco zafałszowanej melodii ze starego musicalu. Mam wrażenie, że to najczulszy obraz tych relacji dziecka z dziadkami jaki widziałam w kinie od lat.
Warto zwrócić uwagę, że rodzice i dziadkowie nie mają tu imion. Mama, Tata, Babcia, Dziadek – Branagh tworzy ten świat określeniami dziecka, które buduje go głownie poprzez relacje z najbliższymi. Co znaczy, że choć rozumie podstawę konfliktu, to nie ona jest dla niego najważniejsza. Co pięknie ujawnia jedna z ostatnich scen z dziewczyną, z klasy która się naszemu bohaterowi tak bardzo podoba a która przecież należy do „tych drugich”. Z resztą co film doskonale pokazuje, to że w sytuacji pewnych konfliktów nie można pozostać neutralnym – że nawet odwrócenie od przemocy jest wyborem którejś ze stron.
„Belfast” to cudowny film, bo ma w sobie ten autentyczny element – nie udaje perspektywy dziewięcioletniego dziecka, raczej ją sobie przypomina. Pokazuje rozdarcie rodziny i jej dramat, ale jednocześnie umacnia widza w wizji, że dom tworzy dziecku to środowisko, w którym czuje się bezpiecznie. Jest w tym wszystkim coś bardzo wzruszającego – być może dlatego, że niewinność głównego bohatera przypomina nas samych w tym wieku. Jestem pod wrażeniem nie tylko jak sam reżyser i autor scenariusza ułożył wydarzenia i sceny, ale jak dobrze zapamiętał siebie z tamtych czasów. Mam wrażenie, że lata śmiania się, że Branagh najlepiej opowiada o sobie ostatecznie dały nam fenomenalną produkcję.
Kenneth Branagh ma szczęście, że jego „Belfast” pojawia się w kinach niemal jedocześnie z nieudaną „Śmiercią na Nilu”. Przypomina, że to wciąż fantastyczny reżyser, z fenomenalnym wyczuciem dramaturgii i potrafiący wyciągnąć ze swoich aktorów wszystko co najlepsze. Jednocześnie ujawnia się Branagh po raz kolejny jako doskonały scenarzysta, który ma wyczucie, ile potrzeba humoru a ile dramaturgii by opowieść została z nami na dłużej. I tak rzeczywiście jest, gdy ostatecznie opuszczamy „Belfast” czujemy tą tęsknotę, która jest udziałem wyjeżdżającej rodziny. I choć minęło wiele lat to ten film idealnie pokazuje, że uchodzić skądś to znaczy już zawsze nie być do końca u siebie w domu. I tak czułość z jaką Branagh nas do tego prowadzi jest poruszająca.
Widziałam film na Camera Image w Toruniu kilka miesięcy temu. Nie przypuszczałam, że pojawi się w kinach w Polsce w momencie kiedy jak rzadko będziemy spotykać się na codzień z bólem i cierpieniem ludzi uchodzących przed wojną (choć oczywiście było ono już pod naszą granicą wcześniej). Mam wrażenie, że Belfast przypomina nam nie tylko o tym co dzieci i rodziny zostawiły za sobą, ale też warto tu przywołać samego Branagha który mówił – ten moment zaważył na całym moim późniejszym życiu. I ta świadomość zostaje – raz zmienione koleje losu nie wracają na dawne tory. Pozostaje jedynie marzyć by świat miał uchodzącym do zaoferowania coś więcej niż miękkie i czułe wspomnienie miejsca, które nazywali domem.